ŁUKASZ WARZECHA: Dlaczego nie pojechałem do Leszna

Miałem zaproszenie na „debatę” w Lesznie, ale nie zdecydowałem się z niego skorzystać. (Słowa „debata” nie sposób pisać bez cudzysłowu, również w odniesieniu do przedsięwzięcia w Końskich, firmowanego przez TVP.) To nie była prosta ani oczywista decyzja, jednak dylemat, przed którym stanąłem, ilustruje nie tak wcale rzadki problem dziennikarzy.

 

Gdy w sztabie Rafała Trzaskowskiego pojawił się pomysł zorganizowania „prezydenckiej areny” w Lesznie, było jasne, że jest to głównie odpowiedź na to, co robi TVP, a nie nagła chęć kandydata KO, by odpowiedzieć dziennikarzom na trudne pytania. Jasne jest, że Andrzej Duda nie ma za grosz zaufania do TVN, a Rafał Trzaskowski – do TVP. I to jest nieufność w obu przypadkach uzasadniona. Jasne jest też, że przy tak małej różnicy w sondażach pomiędzy oboma kandydatami uczestnictwo w debacie niesie z sobą większe ryzyko niż potencjalny zysk. Podobnie jasne było, że obaj kandydaci będą się starali dowieść, że nie uciekają tchórzliwie przed pytaniami, lecz że tchórzy rywal.

 

Nikt nie ma wątpliwości, że TVP to środowisko przyjazne urzędującemu prezydentowi, a nieprzyjazne Trzaskowskiemu. Ten pierwszy zatem, pojawiając się w Końskich, nie dowodzi swojej szczególnej odwagi, ale może twierdzić, że Trzaskowski nie jest w stanie poradzić sobie w niesprzyjających warunkach. To jest oczywiście argument obosieczny (wszak Andrzej Duda odmówił udziału w debacie TVN i portali internetowych), ale nie ma to znaczenia, bo każda ze stron nadaje do swoich, starając się ich zmobilizować.

 

Obiektywnie trzeba jednak przyznać, że formuła zaproponowana przez sztab Trzaskowskiego mogłaby być dla kandydata większym wyzwaniem. Dziennikarze różnych redakcji, zadający nieuzgodnione pytania – to mogłoby być ciekawe. Pod warunkiem wszakże, że wśród pytających znaleźliby się również przedstawiciele mediów krytycznych, także wręcz wrogich wobec kandydata PO.

 

Rozważając, czy wziąć w tym przedsięwzięciu udział, musiałem rozstrzygnąć dylemat. Z jednej strony moim obowiązkiem jako dziennikarza jest w miarę możliwości surowo egzaminować polityków – tu miałbym taką okazję. Bez trudu mógłbym przygotować przewidziane dwa pytania. Zapytałbym na przykład o to, jak Trzaskowski zamierza sfinansować swoje obietnice wyborcze oraz czy planuje obniżki podatków, a jeśli tak, to jak zamierza uzupełnić wynikające z nich ubytki w budżecie lub ewentualnie zmniejszyć odpowiednio wydatki.

 

Z drugiej jednak strony miałem pełną świadomość, że głównym celem przedsięwzięcia w Lesznie nie jest solidne przeegzaminowanie kandydata – to może się stać niejako przy okazji – ale stworzenie wrażenia, że Rafał Trzaskowski nie boi się trudnych pytań. To wrażenie byłoby tym mocniejsze, im więcej dziennikarzy z mediów konserwatywnych wzięłoby w spotkaniu udział. Diabelski paradoks: dziennikarze mediów o innej niż kandydat linii mieli autentyczną szansę zadać mu wiele niełatwych pytań, jednocześnie biorąc udział w przedwyborczej grze przepytywanego. Czy skórka jest warta wyprawki?

 

To jest bardziej generalne pytanie, przed którym stają na przykład dziennikarze, otrzymujący od polityków ciekawe i ważne informacje. Mają przecież świadomość, że mogą być elementem w jakiejś rozgrywce, a opublikowanie tych informacji jest w interesie dostarczającego je. Publikować zatem czy nie? Mówię tu oczywiście o prawdziwych dziennikarzach, którzy wciąż starają się kierować interesem publicznym, a nie partyjnym. Bo ci ostatni nie mają żadnych wątpliwości – są po prostu pasem transmisyjnym od polityków do opinii publicznej.

 

Wracając do Leszna – z mojego punktu widzenia kluczowe było, czy na spotkaniu pojawią się dziennikarze z tytułów i stacji wyraźnie wobec opozycji krytycznych: „Sieci”, wPolityce, TV Trwam, „Gość Niedzielny”, „Tygodnik Solidarność”, Radio Maryja. Spotkanie, które było zaplanowane głównie jako część wyborczej gry, mogłoby wówczas nieść z sobą jakąś autentyczną wartość. Kandydat nie miałby wprawdzie naprzeciw siebie oponenta, ale krytyczne media częściowo przejęłyby jego rolę. Byłaby to zatem namiastka prawdziwej debaty, może nawet wartościowsza niż to, co miało się odbyć w Końskich. Niestety, ostateczny skład dziennikarski okazał się daleki od takiego zrównoważenia.

 

Nie znaczy to, że w jakiś sposób postponuję moje koleżanki i kolegów z redakcji, które postanowiły wziąć udział w spotkaniu w Lesznie. Redakcje mają zresztą pełne prawo mieć swoje linie. Problem w tym, że w tej sytuacji impreza miała szansę bardziej przypominać zwykłą konferencję prasową. Mój zaś w niej udział w pewien sposób legitymizowałby przedsięwzięcie z niespecjalnie zrównoważonym składem.

 

Nie przesądzam tutaj, jakie były przyczyny owego niezrównoważenia. O ile wiem, sztab Trzaskowskiego – mimo pierwszego oświadczenia Cezarego Tomczyka, w którym lista zaproszonych redakcji była mocno wybiórcza – faktycznie zwracał się również do redakcji z drugiej strony, między innymi do wPolityce i TV Trwam. Czy występował też do innych, wcześniej przeze mnie wymienionych – nie wiem. Nie wiem też, dlaczego poszczególne z nich nie zdecydowały się wziąć udziału i nie chcę na ten temat spekulować.

 

Szkoda, że kwestia starcia kandydatów uległa czysto taktycznym kalkulacjom. W gruncie rzeczy obie strony wymyśliły potencjalnie ciekawe formy spotkania, które można by nawet spróbować połączyć. Głosy zwykłych ludzi plus pytania dziennikarzy od prawej do lewej – to naprawdę może być dobry pomysł na debatę przed drugą turą w którychś przyszłych wyborach. Na pewno jednak nie da się tego zorganizować przy tak głębokim politycznym zaangażowaniu dwóch spośród trzech największych stacji telewizyjnych.

 

Łukasz Warzecha