OKOpress opublikowało ogromny materiał o tym, „Jak Wirtualna Polska promuje Ziobrę”. Autor artykułu twierdzi, że portal cenzuruje i blokuje teksty krytyczne wobec resortu sprawiedliwości, gdyż ma otrzymywać od niego – za pośrednictwem agencji marketingowych – znaczące kwoty w zamian za pozytywny PR. Autorzy takich tekstów muszą je konsultować z Patrycją Kotecką, żoną ministra Zbigniewa Ziobry.
Według anonimowych informatorów OKO.press sterować miał tym Tomasz Machała, redaktor naczelny i wiceprezes Wirtualna Polska Media ds. wydawniczych. We wrześniu 2019 roku na spotkaniu z wydawcami miał oznajmić: „- Łączy nas z Ministerstwem Sprawiedliwości wiele biznesowych interesów, które z przyjemnością będę przecinał, jeśli obali to pana Piebiaka, pana Ziobrę, pana Wosia. Ale nie będę demolował (interesów – przyp. mój) – dlatego, że wisi na tym twoja pensja, twoja pensja i jeszcze pensje 25 innych osób w pionie wydawniczym – dla tematu, ile sushi zamówił Ziobro” – miał powiedzieć Machała.
Szefowie holdingu najpierw stanęli murem za Machałą, wszystkiemu zaprzeczając. Jednak w czwartek, 16 stycznia, powołano zespół „w celu jak najszybszego zbadania tez pojawiających się w mediach od wczoraj, dotyczących postępowania redaktora Tomasza Machały”. Machała poprosił o urlop, jednocześnie kategorycznie zaprzeczając, aby dziennikarze Wirtualnej Polski konsultowali swoje artykuły z osobami wskazanymi w publikacjach medialnych.
W tym tekście Oko.press zaskoczyło, mnie jedynie to, że wp.pl jest na garnuszku resortu sprawiedliwości, dlatego że postrzegałem ten najstarszy w Polsce portal jako antyrządowy, może nie tak ostry jak onet.pl, ale jednak. Tym bardziej tak postrzegałem twórcę (wraz z Tomaszem Lisem) portalu NaTemat.pl – Tomasza Machałę.
Oczywista oczywistość, że bez kasy z reklam media nie byłyby w stanie się utrzymać. To drogi biznes. Na świecie jedynie takie tabloidy jak The Sun, czy Bild, które sprzedają się w milionach egzemplarzy, byłyby w stanie utrzymać się z samej sprzedaży egzemplarzowej.
Toteż praktycznie wszystkie media siedziały lub siedzą w kieszeni władzy. Jak głęboko, pokazuje stan finansów „Gazety Wyborczej” w okresie rządów PO-PSL i obecnie, gdy ciągle muszą się odchudzać i redukować zatrudnienie. Bardzo było to spektakularne na Węgrzech. Gdy rządziła lewica, media z nią związane były jak tłuste koty, gdy do władzy doszedł Viktor Orban chudły z dnia na dzień, by w końcu paść.
Jako redaktor naczelny kilku gazet regionalnych i przez pewien czas nieformalny redaktor naczelny „Super Expressu” miałem okazję przećwiczyć to zagadnienie. Najpierw, jako pierwszy redaktor naczelny „Gazety Współczesnej” – byłego organu KW PZPR w Białymstoku, kupionego przez „Solidarność” w 1990 roku – zderzyłem się z problemem korupcji wśród części dziennikarzy i redaktorów, którzy próbowali przemycić na łamy sponsorowane teksty. Następnie, w tym samym mieście, kierując „Kurierem Porannym”, musiałem wysłuchać wymówek prezesa, gdy z powodu tekstu pismo straciło głównego reklamodawcę (wymyśliłem koszyk zakupów, porównanie, ile w różnych sklepach kosztuje zestaw tych samych towarów, najdroższy był koszyk naszego reklamodawcy). Ale w obu tytułach zasadą było oddzielenie biura reklamy od redakcji.
Również miałem pod tym względem komfort w „Super Expressie”. Jedynie biuro reklamy prosiło o uprzedzenie, jeśli redakcja przygotowywała tekst, który miał uderzyć w jakiegoś grubego reklamodawcę. Teksty takie były starannie sprawdzane, żeby nie stracić reklamodawcy z powodu niechlujstwa dziennikarskiego. Był za to inny problem, korupcji wśród dziennikarzy, „pożyczanie” pieniędzy od gangsterów czy biznesmenów (co często w latach 90. szło w parze), o czym dowiadywałem się „operacyjnie” od policjantów.
Najbardziej komfortową sytuację miałem w „Dzienniku Łódzkim”, jako zastępca redaktora naczelnego odpowiedzialnego za wydania powiatowe tej gazety (lata 2001-2008). Zawdzięczam to duetowi, prezes Agnieszce Sardeckiej i redaktorowi naczelnemu Julianowi Beckowi. Pamiętam wizyty prezydentów miast u naczelnego, ze skargami na mnie. Szczególnie wzburzony był ówczesny prezydent Zduńskiej Woli, Zenon Rzeźniczak. Wykupił bowiem w tygodniku zduńskowolskim wkładkę samorządową. Sądził, że w ten sposób kupił sobie redakcję. Jakież było jego zdumienie, gdy krytyczne teksty ukazywały się nadal. Oczywiście wycofał wkładkę, a ja nigdy nie miałem z tego powodu przykrości.
Generalnie problemem, z którym wówczas się zmagałem, były ataki i naciski polityków.
W mojej ocenie taki lub podobny tekst można by napisać niemal o każdej redakcji. Patrząc na media z mojego, olsztyńskiego podwórka, widzę wręcz symbiozę świata polityki, biznesu i mediów. Największa i jedyna gazeta o zasięgu regionalnym jest czymś w rodzaju biuletynu reklamowego, w którym materiały dziennikarskie są wypełniaczem przestrzeni nie zapełnionych reklamami i tekstami sponsorowanymi. Te zresztą często trudno odróżnić od tzw. normalnych tekstów. Jeden z byłych redaktorów naczelnych tej gazety zdradził mi, że gazeta utrzymuje się głównie dzięki ogłoszeniom i komunikatom z urzędów i instytucji państwowych oraz samorządowych. Świadczą o tym laurki pisane na cześć sponsorów-urzędników.
Lokalna Wyborcza była krytyczna wobec władz Olsztyna do czasu podpisania przez Agorą umowy z miastem na prowadzenie co roku festiwalu muzycznego. Od tego czasu stała się „biuletynem ratusza”.
Po erupcji setek, tysięcy tytułów w najmniejszych nawet miejscowościach kraju po 1990 roku, obecnie nie pozostał dzisiaj ślad. Wszystkie pożarły koncerny. Na rynku pozostały jakieś pojedyncze, samotne wyspy wolnego słowa, które z trudem walczą o istnienie.
Sytuację uzdrowić by mogła transparentność finansowania mediów ze środków publicznych (urzędów państwowych i samorządowych, instytucji państwowych, spółek skarbu państwa i komunalnych, agencji PR działających na zlecenie tych podmiotów). Wymagałoby to wprowadzenia ustawowego obowiązku ogłaszania co roku, zarówno przez media, jak i publicznych sponsorów, wysokości wpływów i nazw podmiotów.
To, co mnie się marzy, to powołanie Fundacji Wolnych Mediów. Obowiązkiem każdego medium zasilonego pieniędzmi publicznymi byłoby przekazywanie określonego procentu z tych wpływów. Następnie o te środki mogłyby aplikować tytuły obywatelskie.
Wiem, że to marzenie ściętej głowy. Toteż wzruszam ramionami na „aferę Machały”, bo to nic ani nadzwyczajnego, ani osobliwego, ani wyjątkowego. Prawie każde duże medium tak się prostytuuje. Machałę zaatakowano tylko dlatego, że robił PR śmiertelnemu wrogowi totalnej opozycji.
Adam Socha