O niszczącej sile sieci pisze WIKTOR ŚWIETLIK: Upadek domu Schreiberów

Jaką drogą pójdą media społecznościowe. Naiwny obrazek ma być optymistyczny, chociaż nikt nie wie co kryje się w gąszczu internetowych ambicji Fot. archiwum h/ r

Tytuł jest ironiczny, ale sytuacja wcale nie jest taka zabawna. Uważam, że zbyt lekko traktuje się rozwody w naszych coraz bardziej absurdalnych czasach. Oto ciążę uważa się za śmiertelną chorobę, a rozwód jest porównywany do sprzedaży samochodu albo wyrzucenia choinki po świętach.

Jeśli ktoś ma wątpliwości co do tego, jak jest naprawdę, mam propozycję. Spytajcie jakiegokolwiek terapeutę czy psychologa, ale nie takiego, który jest zawłaszczony przez ideologię, lecz po prostu doświadczonego specjalistę, który bardziej skupia się na zdrowiu psychicznym swoich pacjentów. Czy bardziej na kobiecie odbija się urodzenie „nieplanowanego” dziecka, czy rozpad rodziny w dzieciństwie?

Nie znam za bardzo państwa Schreiberów. Kilka razy rozmawiałem z nim i wydawał mi się sympatycznym, bystrym i, jak na polityka, nienadętym gościem. Kilka razy miałem też jakieś wymiany z panią Marianną w Internecie — zawsze bardzo miłe. Nie wszystkie rzeczy, które robi, wydają się straszne, a jej udział w terytorialsach wręcz chwalebny. Oczywiście, MMA to inna kategoria, którą zostawmy na boku — to element patologii, o niej niżej. Zazwyczaj nie wnikam w życie prywatne innych ludzi. Jeśli się rozwodzą, jest milion powodów i tylko oni je znają. Jednak uderzyło mnie coś zupełnie innego. Z komunikatów, które wysyłają obie strony, a robią to na tyle głośno, że trudno ich nie usłyszeć, wynika, iż ich związek prawdopodobnie przetrwałby, gdyby nie dzisiejsze media społecznościowe, a właściwie ich charakter.

Zgodnie z obowiązującą modą pani Marianna wylała wszystkie swoje troski, rozterki emocjonalne, i raczej autentyczny ból, na X (Twitterze), częściowo dzieląc się nimi z innymi influenserkami związanymi ze środowiskiem Clout MMA. Z kolei on udzielił kilku wywiadów. Im więcej tych wypowiedzi, tym silniejsze emocje, a każda ze stron czuje się zobowiązana do odpowiedzi drugiej, przy czym pani Marianna od czasu do czasu narzeka na hejt i niezdrową ciekawość odbiorcy, nieustannie ją podsycając. Wątpię, by w tym wszystkim była jeszcze metoda, nawet jeśli przynosi to zasięgi, a z nich i czasem grosz. To kompletna zagubienie.

Przypadek pani (jeszcze) Schreiber i jej rodziny pokazuje to, co dotyczy całej rzeszy ludzi. Śmiem twierdzić, że w jakimś stopniu dotyczy to całego społeczeństwa. Nawet tych, którzy starają się przed tym zabezpieczyć, bo po pierwsze muszą się ciągle zabezpieczać, po drugie — i tak nie mają kontroli nad tym, co robią inni. Największym problemem w tym wszystkim jest ekshibicjonizm. I nie chodzi mi wcale o „nudesy”, onlyfansy czy pokazywanie tego, czy owego przez gwiazdki. Mam wrażenie, że to pół biedy, zresztą jako dziecko przełomu lat 80. i 90., kiedy zachodnia kultura, także ze swoimi mankamentami, wkraczała do Polski, nie będę znowu udawał, że jestem świętszy niż jestem. Problem jest dużo poważniejszy.

To obowiązkowy ekshibicjonizm emocjonalny. Udawanie emocji, przerysowywanie, obnoszenie się z nimi. Płaczące instagramerki, nadwrażliwi mężczyźni, przewrażliwione do bólu dzieci. To dzieło dzisiejszych mediów społecznościowych, które płynnie wchłonął świat mediów profesjonalnych czy polityki. Mogliśmy się śmiać z obecnego marszałka Hołowni, który płakał nad konstytucją. Tyle że to było właśnie cyniczne, cwane wykorzystywanie i wzmacnianie tych procesów. Nowy elektorat przeżywał jego płacz razem z nim. Mogliśmy się śmiać z kobiety, która sprzeciwiała się Łukaszence, drąc się na ulicy jakby jej ktoś na nogę najechał samochodem. Ale to właśnie to. Kompletna redukcja. „Podłączcie się pod nasze uczucia”. Ich treść nie jest ważna. Dlatego głosząc sprzeczne komunikaty, ale budując silne emocje w mediach, można wygrać wybory.

Dziennikarz pisze o ministrze z nieciekawą przeszłością. Jego żona ujawnia, że „pisząc palił papierosa za papierosem”. Inny opisuje jakiś ponury, esemesowy pojedynek wiceprezesa jednej ze spółek ze swoją byłą i matką wspólnego dziecka. Tłumaczy, że podczas pisania czuł się tym osobiście dotknięty, zbrukany, „nie mógł zmyć tego z siebie”. Ludzie! Co to za dziennikarstwo! Kiedyś śmialibyśmy się z takiego gościa. Wypchnęlibyśmy go z każdej poważnej redakcji. Byłby bohaterem anegdot, bo angażowanie się tak mocno oznaczałoby brak profesjonalizmu i to, że się po prostu nie nadaje. Teraz to jest w dobrym guście. Czekam tylko, aż redakcja „Gazety Wyborczej” zbiorowo zapłacze nad strasznym Krzysztofem Stanowskim. Po co z nim dyskutować? Zróbmy razem „chlip, chlip”, a potem „brrrrr”. Pokażemy, że jesteśmy zasmuceni, bo on jest zły.

Niestety, to jest przyszłość, w której nie ma miejsca na rozsądek, analizę, normalne uczucia ani na małżeństwo państwa Schreiberów. Chyba że pójdą pod prąd czasom, czego im — i nam wszystkim – życzę.