Par excellence jako polityk – ŁUKASZ WARZECHA o tym, jakiej granicy dziennikarze przekraczać nie powinni

Jacek Żakowski zbierał podpisy pod kandydaturą Pawła Kasprzaka, lidera Obywateli RP – radykalnego i awanturniczego odłamu skrajnej opozycji – do Senatu. Trwało to ledwo trochę ponad godzinę – redaktor Żakowski jest wszak człowiekiem zajętym i czas na ratowanie Polski przed dyktaturą musi dzielić na różne swoje aktywności – ale jednak. Przez moment miałem nadzieję, ujrzawszy tę informację, że był to tylko rodzaj socjologicznego eksperymentu, ale nie. Żakowski po prostu zaangażował się w kampanię opozycjonisty.

 

Napiszę teraz całkiem serio: zmartwiło mnie to, ponieważ, jakkolwiek nie zgadzam się z Jackiem Żakowskim niemal w każdej możliwej sprawie, to uważam go za publicystę o wyrazistych poglądach, ale też myślącego niezależnie. Nie chodzi o to, że zbierając podpisy pod kandydaturą Kasprzaka stał się zależny – bynajmniej – ale o to, że przekroczył granicę, której dziennikarze przekraczać nie powinni.

 

Tyle że ta granica była w ciągu ostatnich lat przekraczana już tak często i przez tak wiele osób z obu stron sporu, że nie sposób się na Żakowskiego nawet specjalnie wściekać albo pryncypialnie go krytykować. No dobrze – powiem nieskromnie, że może ja akurat mógłbym, bo mam wrażenie, że ja tej granicy nie przekroczyłem ani razu, ale też może i nie mnie oceniać.

 

Wielokrotnie pisałem na portalu SDP o różnych poziomach niedopuszczalnego zaangażowania politycznego dziennikarzy. Poszło to już tak daleko, że dawne zasady higieny profesjonalnej – rozdzielania roli dziennikarskiej od politycznej – brzmią dzisiaj jak sprzed potopu. Można przecież nawet spytać, jak oddzielać jedno od drugiego, gdy media chyba już w większości są „tożsamościowe”, czyli po prostu służą politycznemu protektorowi czy mocodawcy. Czasami to wręcz żenująco prosta wymiana – odpowiednie poglądy w zamian za kasę.

 

Mimo wszystko będę się upierał, że da się wciąż wyznaczyć linię, której nie powinno się przekraczać. Dziennikarzy informacyjnych zostawmy na boku, bo to odrębna dziedzina, w której zresztą standardy są gwałcone codziennie na potęgę. Zostańmy przy publicystach, którzy przecież nie tylko mogą, ale wręcz powinni własne poglądy posiadać. A skoro tak, to czy mogą otwarcie wspierać tę czy inną partię, tego czy innego polityka? Otóż moim zdaniem (ale zaznaczam, że są to wyłącznie moje poglądy i moje rozumienie zawodowej etyki, a nie zapisy jakiegoś powszechnie obowiązującego kodeksu) – mogą, ale pod pewnymi warunkami.

 

Po pierwsze – powinni to robić właśnie jako publicyści, a nie jako aktywiści, czyli nie tak, jak zrobił to Żakowski. Publicysta ma prawo napisać, że z tych i tych powodów ten i ten kandydat lub ugrupowanie są godni poparcia.

 

Jednak – po drugie – powinien to uzasadnić, mając za punkt wyjścia własne poglądy i konkretne zagadnienia, nie zaś na przykład bezwarunkowy kult lidera. Publicysta, który niewolniczo podąża za daną formacją, klucząc, zmieniając wraz z nią zdanie i usprawiedliwiając takie jej zachowania, które jednocześnie potępia lub potępiał u politycznej konkurencji, staje się de facto aktywistą.

 

Po trzecie – nie mam problemu z tym, że publicysta może wystąpić w panelu dyskusyjnym podczas firmowanej przez ugrupowanie polityczne imprezy, a nawet, że mógłby zostać podczas takiego wydarzenia poproszony o wystąpienie. Pod warunkiem, że to wystąpienie nie będzie miało formy wiecowej, politycznej agitki. Nie ma tu oczywiście wyraźnej granicy – ale zdrowy rozsądek pozwala odróżniać jedno od drugiego.

 

Po czwarte – nie trafiają do mnie tłumaczenia dziennikarzy, biorących udział w wiecach poparcia albo protestach, którzy twierdzą, że sytuacja jest tak poważna, że nie można stać z boku. Nie jesteśmy w stanie wojny domowej. Publicysta – a tym bardziej dziennikarz informacyjny – jest obywatelem, ale w specyficznej sytuacji. Jednym z kosztów tego zawodu jest nakaz – nieformalny, rzecz jasna – trzymania się z boku. Nie musi to dotyczyć wydarzeń, które nie mają partyjnego stempla i są organizowane przez polskie państwo (w tym także polityków w swoich państwowych, oficjalnych rolach, a więc jako prezydent, premier, minister). Lecz tam, gdzie partyjny sztandar jest widoczny, dziennikarz pojawiać się nie powinien jako uczestnik manifestacji, protestu, zgromadzenia. Nie mylić z obserwatorem. Ja sam przestałem chodzić na Marsz Niepodległości, gdy stał się on imprezą jednoznacznie identyfikowaną z Ruchem Narodowym.

 

Jasne, że wszystkie te zasady, których – mam nadzieję – udaje mi się przestrzegać, nie są precyzyjne, a życie nie jest czarno-białe. Tyle że mnóstwo kolegów i koleżanek uznało, że nie muszą już nawet starać się jakoś o nich pamiętać. Że sytuacja usprawiedliwia występowanie praktycznie w podwójnej roli – aktywisty politycznego i dziennikarza, a może nawet jeszcze gorzej: wykorzystywanie swojej dziennikarskiej pozycji dla uprawiania politycznego aktywizmu.

 

W znakomitym i nie bez powodu kultowym „Vabank” Juliusza Machulskiego w jednej z ostatnich scen Kwinto powiada: „Zresztą zamiast kraść jako dyrektor, fabrykant, sekretarz czy inny prezes lepiej już kraść par excellence jako złodziej. Tak jest chyba uczciwiej”. Nie żebym sugerował, że bycie politykiem to to samo co bycie złodziejem. Ale jeśli już kogoś tak bardzo ciągnie do politycznego aktywizmu, to lepiej, żeby się tym zajął par excellence jako polityk. Tak jest chyba uczciwiej.

 

Łukasz Warzecha