PAWEŁ BOBOŁOWICZ: Reżim Łukaszenki nie zdołał stłumić wolności słowa

Według Białoruskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy pomiędzy 9 a 13 sierpnia na Białorusi zatrzymano 68 dziennikarzy. Jeszcze wczoraj – w czwartek, 13 sierpnia, około godziny 17. – wciąż przetrzymywanych w izolacji było 23 przedstawicieli mediów. Co najmniej 29 dziennikarzy odniosło obrażenia i rany.

 

13 sierpnia wieczorem reżim Łukaszenki zaczął zwalniać z aresztów zatrzymane osoby – ogółem zatrzymano około siedmiu tysięcy osób – nie tylko protestujących, dziennikarzy, ale też przypadkowych osób, które według reżimowych funkcjonariuszy znalazły się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie. Pierwsze dane mówią, że zwolniono już ponad tysiąc osób i być może wśród wypuszczonych na wolność są, czy też będą dziennikarze. Na razie jednak trudno jest zrozumieć intencje białoruskiego dyktatora i nie można mieć pewności, że Białorusi nie czeka kolejna fala przemocy ze strony władzy – nic bowiem nie wskazuje, żeby miały wygasnąć akcje protestów. Jeśli represje będą kontynuowane, znów zapewne dotkną także dziennikarzy, bo wolność słowa, niezależne dziennikarstwo, jest szczególnie niebezpieczne dla trwania rządów Łukaszenki i dyktator od dawna to udowadnia.

 

Dziennikarzy zaczęto zatrzymywać już od samego początku protestów po sfałszowanych wyborach na Białorusi. Według Biełsat TV zatrzymywań dokonywano w czasie pracy, ale też urządzano polowania pod domami pracowników niezależnych mediów. Dziennikarzy przewożono na komisariaty, nie dając bliskim możliwości poinformowania, co się dzieje, gdzie są. Wyciągano ich z  redakcji i przetrzymywano po kilka, kilkanaście godzin. Każde takie zatrzymanie kończy się zasądzeniem pozbawienia wolności od 5 do 30 dni, lub karą grzywny.

Odizolowanie, uniemożliwianie kontaktu, ma na celu dodatkowe zastraszenie.

 

Biełsat opisuje los dziennikarza śledczego Stanisława Iwaszkiewicza, który m.in. zajmuje się problematyką korupcji w strukturach państwowych. Został on porwany przez funkcjonariuszy w dniu głosowania wprost spod lokalu wyborczego. Odnaleziony został dopiero po dwóch dobach w jednym z mińskich aresztów. Dziennikarza bito.

 

Redaktora naczelnego niezależnego portalu Nasza Niwa Jahora Marcinowicza zatrzymano w czasie blokad milicyjnych Mińska. Kiedy okazał swoją legitymację dziennikarską funkcjonariusz od razu rozpoznał „niepożądaną” redakcję, zadał pytanie, które można uznać też za zarzut „Mówisz po białorusku?” i kazał mu biec do więźniarki. Przez kilkanaście godzin los Marcinowicza był nieznany. Redaktor po zwolnieniu opisał w mediach społecznościowych jak poniżano zatrzymanych, mówiono o nich „zwierzęta”, i trzymano leżących z twarzą skierowaną do ziemi. Funkcjonariusze zatrzymanych kopali i bili.

 

Biełsat TV informuje o ranach poniesionych przez fotoreporterów:  odłamek granatu hukowego trafił Alaksandra Wasiukowa, Taćcianę Kapitonawą ogłuszył wybuch, a Iryna Arachouskaja została trafiona gumową kulą. Jan Roman – współautor nadawanych na antenie Biełsatu i TVP Polonia programów historycznych został pobity pod aresztem, w którym przetrzymywano dwóch jego kolegów. Roman stracił cztery zęby, złamano mu nos i kość policzkową.

 

Białoruskie Stowarzyszenie Dziennikarzy informuje o podobnych sytuacjach także w innych miastach. Zatrzymywani są tez dziennikarze mediów, które nawet nie miały „łatki” opozycyjnych. Często był uszkadzany sprzęt dziennikarzy, niszczono nośniki informacji. Warto dodać, że wśród zatrzymanych znalazły się także 4 osoby z Polski, wśród nich dziennikarz fotoreporter Witold Dobrowolski, laureat Grand Press Photo 2020, znany z relacjonowania sytuacji w miejscach ogarniętych konfliktami.

 

Dziennikarze zgodnie relacjonują: przed agresją białoruskich funkcjonariuszy nie chronią żadne oznaczenia na odzieży z napisem „PRESS”, legitymacje dziennikarskie.  W środę 13.08 minister spraw wewnętrznych Białorusi Jurij Karajew wziął na siebie odpowiedzialność i przeprosił za traumy zwyczajnych obywateli, ale jednocześnie dodał, że „technologie kolorowych rewolucji” starają się wciągnąć do protestów  zwyczajnych ludzi. W ten sposób tworząc spiskową teorię dla sprzeciwu białoruskiego społeczeństwa.

 

Redaktor naczelny Naszej Niwy Jahor Marcinowicz krótko skomentował słowa ministra na swoim Facebooku: „Nie potrzebuję przeprosin Karajewa. Zamiast tego chcę przed sądem zobaczyć siły specjalne i członków komisji”. Wielu dziennikarzy uważa, że za to, co się wydarzyło w ostatnich dniach, nikt z władzy i ze służb nie poniesie odpowiedzialności.

 

O tym, że brutalność w czasie tłumienia protestów przelała czarę goryczy białoruskiego społeczeństwa najlepiej świadczy fakt, że od służb i specnazu odcinają się ich byli, a także w kilku przypadkach obecni funkcjonariusze. Nagrywają filmiki, w których niszczą pagony, odznaki, naszywki z napisami „specnaz” i stwierdzają, że wstydzą się za takie działania służb wobec własnego narodu. Do dymisji podało się kilku urzędników reżimu Łukaszenki, nawet z prezydenckiej administracji.

 

Nie wytrzymują też tego napięcia i presji dziennikarze reżimowych mediów –  co najmniej 7 państwowych dziennikarzy odeszło z pracy. Niektórzy z nich wprost opowiadają o manipulacjach rządowych mediów, inni  swoją decyzję motywują sprzeciwem wobec wykorzystania do tłumienia protestów armii. Niektórzy nie podają swoich motywów oficjalnie, ale wiadomo, że nie wytrzymywali propagandowych nacisków i konieczności kłamania.

 

Białoruska  telewizja państwowa przez pierwsze dni w ogóle nie zauważała protestów. A na pierwszym miejscu znajdowały się informacje np. o rozwoju przedsiębiorczości spożywczej. Gdy wreszcie protesty dostrzeżono, to oczywiście oczernia się w nich manifestujących, a o ofiarach mówi się wśród funkcjonariuszy białoruskich służb.

 

Wydarzenie na Białorusi pokazały też, że wciąż mamy do czynienia z nowym zjawiskiem w świecie medialnym, gdzie tak naprawdę kluczową rolę odgrywają media społecznościowe. Nie można bezkarnie kłamać, nawet gdy się dysponuje potężną machiną mediów państwowych. Ich przekaz jest bowiem konfrontowany z tysiącami wiadomości, filmików zamieszczanych w Internecie. Krótkie ujęcia filmowe pokazują brutalną prawdę: agresję OMONu, katowanie ludzi, czy nawet niszczenie przez funkcjonariuszy samochodów (za to, że kierowcy wspierają protestujących trąbieniem). Reżim próbował walczyć z mediami społecznościowymi odcinając internet, ale dziś staje się to niemożliwe na dłuższy czas – bez Internetu nie może działać ani gospodarka, ale ma też z tym problem i sama reżimowa administracja.

 

Ciekawe, że obszar mediów społecznościowych krajów byłego Związku Sowieckiego jest słabo zrozumiały dla mieszkańców naszego kraju. Na Białorusi (ale też na Ukrainie) olbrzymią popularnością cieszy się komunikator Telegram. To tam na kanałach zarządzanych przez blogera Nechtę (zapis NEXTA) na bieżąco można było się dowiedzieć o skali protestów – nie tylko w Mińsku, ale na całej Białorusi. Telegramowe kanały podawały informacje gdzie się zbierają protestujący, ale też gdzie są jednostki OMONu – dzięki temu mieszkańcy białoruskich miast utrudniali swoimi samochodami przemieszczanie się kolumn funkcjonariuszy. Podawano nawet numery do domofonów domów, w których mogli się schować protestujący. Przy zastosowaniu skutecznej taktyki rozproszonych protestów i połączeniu tego z informacjami z Telegrama, reżim pomimo swojej brutalności, nie mógł spacyfikować rozlewającego się protestu.

 

Dziennikarz Michał Potocki stwierdził na Twitterze: „Ruch nie ma liderów. W 2010 plan protestu szykowały sztaby kandydatów, więc po zatrzymaniu Uładzimira Niaklajeua reszta się pogubiła. Sztab Swiatłany Cichanouskiej nie wzywał do wystąpień, nie wziął w nich udziału, więc jej wyjazd na Litwę nie ma znaczenia dla protestu. Koordynator protestu: żyjący w Warszawie bloger Nexta, Sciapan Puciła, którego na Telegramie śledzi milion ludzi. To on proponuje miejsca zbiórki i taktykę na kolejny wieczór.”

 

Gdy ulicami Mińska już w niedzielę wieczorem maszerowały tysiące ludzi, niektórzy komentatorzy, także w Polsce, jeszcze powtarzali opinie rosyjskiej agencji TASS o nielicznych protestach, a inni pisali o tym, że nie ma z protestów zdjęć. Nie mieli zapewne świadomości, że żyją w swoich bańkach informacyjnych i po prostu rozlewającego się protestu nie widzą, bo nie jest on relacjonowany w mediach, które sami obserwują. Faktycznie mniej informacji było na Facebooku, a konstrukcja tego medium nie pozwala na tak szybkie informowanie i masowe docieranie do odbiorców – bo to przecież Facebook decyduje co i komu pokaże. Na Białorusi nie jest szczególnie tez popularny Twitter. Natomiast w Telegramie widzimy wszystkie informacje na bieżąco, w odstępach sekundowych. Popularnym medium społecznościowym stał się też Instagram, który dla wielu w Polsce kojarzy się tylko z zamieszczeniem ładnych zdjęć celebrytów. Na Białorusi jest jednak kolejnym narzędziem w walce z Łukaszenką i pokazuje prawdę o wydarzeniach.

 

Jak widać po ostatnich dniach media społecznościowe są skuteczne, mogą być częścią obszaru wolności słowa, chociaż są dalekie od klasycznego rozumienia dziennikarstwa i wywołują też wiele pytań dotyczących jego kształtu, ale też podatności na manipulację i wpływy. Trudno chociażby nie zwrócić przy tej okazji uwagi na kwestie, kto jest ich twórcą, właścicielem i kto ustanawia zasady ich funkcjonowania, kto w nich chroni naszą prywatność. W krytycznych momentach te kwestie zawsze schodzą na dalszy plan: dziś niewątpliwie można docenić fakt, że reżim Łukaszenki nie wygrał wojny informacyjnej prowadzonej wobec własnego społeczeństwa. Nie pomogły represje wobec dziennikarzy, nie pomogło czasowe wyłączenie internetu. Zapewne Białorusini wiedzą dziś o wiele więcej o swoim kraju i systemie, niż jeszcze kilka lat wcześniej.

 

Paweł Bobołowicz

 

Źródła: bielsattv, Białoruskie Stowarzyszenie Dziennikarzy