Chwilę przed atakiem na Winnicę pani Iryna nagrała na telefon swoją córeczkę czteroletnią Lizę: „Zajączku, dokąd my teraz idziemy?” - pyta mama idąca z dziewczynką na zajęcia do logopedy. Nigdy tam nie dotarły...

PAWEŁ BOBOŁOWICZ: Terrorysta Putin

Rosjanie mając wyraźny problem z uzyskaniem przewagi nad ukraińskim wojskiem wciąż ostrzeliwują cywilne cele i nie tylko w strefie przyfrontowej. Ubiegłotygodniowy barbarzyński atak na Winnicę położonej z dala od bezpośrednich walk, zabicie 24 osób i ranienie 68 (4 osoby znajdują się w stanie krytycznym) to działanie typowo terrorystyczne.

Rosja wykorzystała do tego ataku rakiety Kalibr wystrzelone z okrętów podwodnych na Morzu Czarnym. Gdyby nie ukraińska obrona przeciwlotnicza kolejne dwie rakiety uderzyłyby w Winnicę, miasto liczące ponad 370 000 mieszkańców. Rosjanie kilka razy zmieniali wersję dlaczego dokonali tego ataku. Rosyjska propaganda twierdziła, że dzięki uderzeniu „zniszczono grupę nacjonalistów”, później twierdzono, że zniszczono skład amunicji, a ostatnie komunikaty rosyjskiego ministerstwa obrony ogłosiły zniszczenie kierownictwa sił powietrznych Ukrainy. Prawda jest taka, że ofiarami byli cywile, w tym kobiety i dzieci. Być może Rosjanom udaje się czasem też zniszczyć cele wojskowe, ale by to uzyskać nie mają oporów by zabijać cywilów. W jednym z ukraińskich miast oglądałem zbombardowaną fabrykę, która być może miała też znaczenie wojskowe, ale jednocześnie wokół niej widziałem zniszczone rosyjskimi rakietami nowe bloki, w których zginęli cywile. Może te pociski przypadkowo uderzyły w mieszkalne budynki. Może, ale i tak nie można uznać, że taka po prostu jest cena wojny. To są skutki pobłażania terroryście Putinowi.

Swoją drogą pamiętacie Państwo taką austriacką minister spraw zagranicznych Karin Kneissl, która na swoim weselu tańczyła z Putinem? Działo się to w 2018 roku, gdy świat nie powinien mieć już złudzeń co do zbrodniczego charakteru rządów Kremla. A jednak jak widać nie przeszkadzało to przedstawicielom unijnych elit imprezować z krwawym dyktatorem. Kneissl ostatnimi dniami uciekła z rodzinnej Austrii ale pewnie na jej koncie jest wystarczająco dużo środków by cieszyć się życiem i korzystać z profitów bycia lobbystą Putina. W tym kontekście już nawet nie chce się pisać o Schroederze, otoczeniu Mogherini i wielu innych.

Ciekaw jestem, kiedy wyjdzie na jaw ile pieniędzy na konta rożnych europejskich polityków wpłynęło za promowanie polityki klimatycznej, zamykanie elektrowni i uzależnianie się od rosyjskiego gazu (jakże bardzo ekologicznie pozyskiwanego). Kraj, który tak zmuszał inne państwa do rezygnacji z tradycyjnych surowców właśnie pierwszy ogłasza, że powraca do energetyki węglowej! Chodzi oczywiście o czyste ekologicznie Niemcy, które najpierw przez swoje gazowe interesy z Rosją de facto pozwoliły na rosyjski atak na Ukrainę, doprowadziły do sytuacji, w której Rosja na gazie mogła zarobić pieniądze na prowadzenie wojny, a teraz ogłasza, że 16 elektrowni wykorzystujących paliwa kopalniane przywróci do działania, a kolejnych 11 będzie miało przedłużony czas eksploatacji. Cóż, zapewne Berlin nie musi się obawiać kar Unii Europejskiej, bo przecież niemiecki dwutlenek węgla nie powoduje efektu cieplarnianego. Oczywiście dla środowiska neutralne są też rosyjskie rakiety, bomby, czołgi, samoloty i miny.

Niemców bardziej przeraża wizja nieogrzewanych zimą domów niż tysiące niewinnych ofiar na Ukrainie.

Chwilę przed atakiem na Winnicę pani Iryna nagrała na telefon swoją córeczkę czteroletnią Lizę: „Zajączku, dokąd my teraz idziemy?” – pyta mama idąca z dziewczynką na zajęcia do logopedy. Nigdy tam nie dotarły, a kolejne zdjęcie martwej dziewczynki leżącej przy przewróconym wózku poznał cały świat. Putina stać, na to, by z podwodnego okrętu na Morzu Czarnym wystrzelić śmiercionośne rakiety, których ofiarami stają się małe dzieci i kobiety. Niestety Putin wciąż nie musi martwić się o pieniądze, czy swój wizerunek. On dobrze wie, że świat nie uzna go za terrorystę nawet gdy bestialsko morduje cywili. Chyba, że Niemcy się zdenerwują, że mają zimno w swoich domach.

 

Fot. Jakub Szymczuk / KPRP

Nikt nie może złamać naszej jedności. PAWEŁ BOBOŁOWICZ o wystąpieniu prezydenta RP Andrzeja Dudy w RN Ukrainy

Zawsze wiedzieliśmy, że umiemy się jednoczyć w momentach zagrożenia. Wtedy jednoczymy się wewnątrz kraju, ale w takich momentach potrafiliśmy się też jednoczyć z Ukraińcami, a wspólny wróg łączy najmocniej…

Dziś jesteśmy świadkami procesu, o którym od dawna marzyli nieliczni, a dziś głośno mówią o tym też najważniejsi. Ci nieliczni rozumieli, że od tego zależy nasze bezpieczeństwo i przyszłość, ci najważniejsi często o tym zapominali patrząc na bieżące poparcie polityczne wewnątrz kraju. Jednak spoglądanie w stronę marginalnych środowisk narodowych, zżeranych własną ksenofobią i często karmionych z zewnątrz, wczoraj bezpowrotnie się skończyło.

Niedzielne wystąpienie w Radzie Najwyższej Ukrainy prezydenta RP Andrzeja Dudy zamyka niekończące się wzajemne pretensje i oskarżenia o kwestie historyczne. „Wiemy że napięcia w relacjach polsko-ukraińskich służą tylko obcym interesom, a nam, Polakom i Ukraińcom szkodzą” powiedział prezydent RP na forum ukraińskiego parlamentu wywołując kolejny raz burzę oklasków. Prezydent przypomniał też słowa św. Jana Pawła II wygłoszone w czasie pielgrzymki na Ukrainę w 2001 roku o tym, by wyżej stawiać to co jednoczy, niż to co dzieli w naszych relacjach opartych o braterską współpracę i autentyczną solidarność. Dwadzieścia jeden lat trzeba było czekać, żeby te słowa przeistoczyły się w polityczną deklarację łączącą nasze narody. Dziś to się dzieje. Bo jak mówił wczoraj Andrzej Duda, nie wolno nam tej szansy zmarnować i będziemy dobrymi sąsiadami już na zawsze.

Oczywiście dziś jedność jest nam potrzebna przede wszystkim w obliczu zagrożenia, ale gdy ono minie (choć mała szansa, by minęło na zawsze), jest niezbędna dla rozwoju, dla tworzenia nowej przyszłości, bez ciągłego oglądania się z trwogą na imperialnych graczy.

Od początku rosyjskiej inwazji 24 lutego br. Polacy pokazują, że rodziny ukraińskich obrońców, że ukraińskie kobiety i dzieci w naszym kraju mogą znaleźć bezpieczny azyl i nie są traktowane jak uchodźcy, lecz są naszymi gośćmi. I tak są traktowani także w polityce naszego państwa. Gdy takie słowa wczoraj padły z ust prezydenta Andrzeja Dudy, ukraińscy parlamentarzyści ze łzami w oczach, na stojąco bili brawa. Tak samo reagowali na słowa o ukraińskiej przyszłości: „nic o Tobie, bez Ciebie”, czy też na prezydencką deklarację: „osobiście nie spocznę, dopóki Ukraina nie stanie się członkiem UE w pełnym tego słowa znaczeniu” i na stwierdzenie „Polska nigdy Ukrainy nie zostawi samej”.

W tych niedzielnych deklaracjach splatają się drogi polskich twórców szkoły ukraińskiego romantyzmu, polityczny duch Powstania Styczniowego, idea i czyn Piłsudskiego, Józewskiego, Giedroycia, marzenia Vincenza, Łobodowskiego i wszystkich tych, którzy rozumieli znaczenie polsko-ukraińskich relacji, a jednocześnie zagrożenia płynące z realizacji polityki jednego i drugiego nacjonalizmu okraszonego moskiewskimi wpływami.

„Wolny świat ma dziś twarz Ukrainy” – mówił prezydent Duda i dziękował ukraińskim obrońcom Kijowa, Charkowa i Mariupola, przypominając, że to Ukraińcy dziś bronią „Europy przed najazdem barbarzyństwa i nowego rosyjskiego imperializmu”. Dumnie brzmiały słowa prezydenta, że my, jako państwo, mamy w tej obronie olbrzymi wkład dzięki przekazaniu potężnej (drugiej po USA) pomocy zbrojeniowej. Obiecując wsparcie Zachodu, zwrócił uwagę na coś, co wydaje się tak oczywiste: koszty odbudowy Ukrainy musi przede wszystkim ponieść Rosja, podobnie jak musi odpowiedzieć za popełnione zbrodnie.

Nasz prezydent odwiedził kolejny raz Ukrainę w czasie wojny. W Kijowie wcześniej był premier Mateusz Morawiecki i wielu polskich ministrów. W tym samym czasie nie ustały nawet na chwilę rosyjskie ataki na naszego sąsiada. Polscy przywódcy jednak konsekwentnie swoją postawą manifestują, że przed Rosją się nie ugniemy, nawet w obliczu bezpośredniego niebezpieczeństwa, czy „moskiewskich pogróżek”.

Ten wyjątkowy moment w naszych relacjach widzą też Ukraińcy. Wreszcie na Cmentarzu Orląt Lwowskich odsłonięto posągi lwów, a w dniu wizyty prezydenta Andrzeja Dudy w Kijowie prezydent Wołodymyr Zełenski anonsował ustawę o szczególnym statusie Polaków na Ukrainie.

Daj Boże, byśmy tej szansy nie zmarnowali.

Paweł Bobołowicz, źródło: https://kurierlubelski.pl

 

Wolne słowo pod butem reżimu – PAWEŁ BOBOŁOWICZ o protestach i atakach na dziennikarzy

Reżim Łukaszenki walczy już nie tylko z niezależnymi dziennikarzami. Dla systemu wrogiem staje się każdy dziennikarz, także z mediów państwowych, które do niedawna wydawały się być w pełni kontrolowane. Najnowszym pomysłem białoruskiego dyktatora jest zastępowanie białoruskich dziennikarzy, rosyjskimi.

 

Na Białorusi kolejny tydzień nie ustają protesty po sfałszowanych wyborach prezydenckich. Od samego ich początku reżim Łukaszenki wziął na swój celownik niezależnych dziennikarzy. Jednak fala protestów i strajki nie ominęły również pracowników Biełteleradyjokampanija – publicznego, czy raczej państwowego nadawcy radiowo-telewizyjnego. Postulaty pracowników publicznych mediów są takie same jak i innych protestujących na całej Białorusi: zwolnić wszystkich więźniów politycznych i zatrzymanych po proteście, unieważnić wybory, zdymisjonować przewodniczącego Centralnej Komisji Wyborczej. Pracownicy państwowego nadawcy jednak też domagają się wolności dla mediów. Ogłaszając akcję strajkową 17 sierpnia br. reżyser białoruskiej telewizji Wiaczesław Łomonos publicznie opowiadał jak był zatrzymywany przez OMON 11 sierpnia, jak po przeczytaniu jego korespondencji w telefonie był bity pałkami, przetrzymywany w pozycji klęczącej, jak znęcano się nad innymi zatrzymanymi. Reżyser przyznał, że do akcji przyłączyło się 260 pracowników i to za mało, żeby w pełni zablokować pracę stacji. Co ciekawe, szefostwu stacji łatwiej było znaleźć lojalnych dziennikarzy, niż operatorów, którzy w zdecydowanej większość poparli protest. Łomonos stwierdził, że białoruscy dziennikarze chcą robić rzetelne materiały o protestach.

 

Sytuacja w państwowych mediach szczególnie musiała dotknąć Aleksandra Łukaszenkę. Na spotkaniu z pracownikami zakładów rolniczych „Dzierżyński” opowiadając o sytuacji w państwowym nadawcy przyznał, że w tej sytuacji poprosił Rosjan: „dajcie nam 2-3 grupy dziennikarzy na wszelki wypadek. To 6 lub 9 osób z najbardziej rozwiniętej telewizji”. Łukaszenka stwierdził, że chociaż jeszcze Rosjanie nie przyjechali, to już połowa protestujących miała zrezygnować z akcji protestacyjnej. Dodał, że taka grupa rosyjskich dziennikarzy mogłaby także pracować bezpośrednio w jego otoczeniu.

 

Wystąpienie Łukaszenki przed załogą „Dzierżyńskiego” (swoją drogą, czemu nie przed protestującymi pracownikami mediów?) nacechowane jest nie tylko protekcjonalnym tonem w stosunku do dziennikarzy, ale nie ulega też wątpliwości, że zawiera elementy presji i szantażu. Czym bardziej Łukaszenka mówi, żeby na dziennikarzy „nie naciskać”, tym bardziej jest to niewiarygodne w obliczu kolejnych stwierdzeń o uniemożliwieniu powrotu do pracy protestujących, czy właśnie kwestii zatrudnienia rosyjskich dziennikarzy. Straszenie zatrudnianiem zagranicznych pracowników Łukaszenka chciał też zastosować w stosunku do górników, zapowiadając, że do białoruskich kopalni przyjadą do pracy Ukraińcy. Ukraińscy górnicy od razu jednak oświadczyli, że takiej możliwości nie ma i nie będą łamistrajkami.

 

Inaczej jednak zareagowali przynajmniej niektórzy pracownicy rosyjskich mediów. Po ukazaniu się informacji, że białoruskich dziennikarzy zastępują pracownicy rosyjskiego „RT”, na komunikatorze Telegram zareagowała Margarita Simonian – redaktor naczelna „RT”: „Żaden pracownik RT nie pracuje w żadnej białoruskiej telewizji. Ale jeśli to konieczne, jesteśmy gotowi. Jeśli grzecznie poproszą”.

 

Zastraszeniu nie ulegli pracownicy mińskiej stacji radiowej – z pracy na znak protestu przeciwko ograniczaniu wolności słowa odeszło kilkunastu pracowników radia „Stalica”. Z pracy zrezygnował również dyrektor radia Ołeh Michalewicz. Po rozbiciu protestów w nocy z 9 na 10 sierpnia br. dziennikarze chcieli o tym opowiedzieć na antenie. Ich propozycja została zignorowana, a kierownictwo stwierdziło, że na antenie w ogóle nie powinny pojawiać się tematy polityczne. Obecnie stacja nadaje tylko muzykę z playlisty.

 

Kolejne problemy ma też redakcja białoruskiego wydania „Komsomolskiej Prawdy”. Również ta gazeta przestała się podobać reżimowi Łukaszenki po tym, jak pozwoliła sobie na opisywanie wydarzeń na Białorusi. Kilka numerów gazety w ogóle nie mogło się ukazać. Gazetę zaczęto drukować w Rosji, ale reżim zablokował możliwość jej kolportażu w większości białoruskich punktów sprzedaży. 26 sierpnia w spółce wydającą gazetę rozpoczęła się kontrola państwowa i podatkowa. Na razie nie doszło do zatrzymania pracy redakcji, nie zatrzymano serwerów gazety, a sprawdzane są komputery pionu administracji.

 

Problemy z drukiem miała także „Narodna Wola”, „Swobodnyje Nowosti Pljus” i „BiełGazety”. Gazety te zazwyczaj są drukowane w państwowej drukarni. Teraz drukarnia znajduje przeróżne preteksty, by nie wypuścić kolejnych numerów gazet: problemy techniczne, problemy kadrowe. Jednak białoruscy dziennikarze i wydawcy nie mają wątpliwości, że przyczyna jest inna. Na stronie „Swobodnych Nowosti Pljus” napisano wprost: „Jedno jest pewne: pole informacyjne jest czyszczone, próbują odizolować ludzi od prawdziwego słowa. Kiedy rząd zda sobie sprawę, że problemy, które dojrzały w społeczeństwie, nie zostaną rozwiązane przez surową presję i zakazy, nikt tego nie wie”.

 

Oczywiście już stałym problemem są próby ograniczania dostępności internetu. Należy zauważyć, że powtarzające się wyłączenie internetu może sugerować, że reżim z czasem wprowadzi pełną blokadę – na razie Łukaszenka musiał się wycofać z tego pomysłu, bo wyłączanie internetu paraliżuje też inne obszary działalności państwa.

 

W przeciwieństwie do deklarowanej otwartości na dziennikarzy rosyjskich, reżim Łukaszenki blokuje możliwość wjazdu dziennikarzy zagranicznych. Z relacji zamieszczonej na portalu Białoruskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy wynika, że 18 sierpnia do Białorusi nie wpuszczono 17 zagranicznych dziennikarzy m.in. z Holandii, Estonii, Szwecji, Niemiec. Dziennikarze nie mieli białoruskiej akredytacji – o ile ta obecnie jest praktycznie nie do otrzymania, dziennikarze próbują wjeżdżać na teren Białorusi jako turyści. To daje podstawę do uznania przez białoruskie służby, że ukrywają prawdziwy cel przyjazdu na Białoruś i tym samym odmawia się im prawa wjazdu. Dziennikarze po wielu godzinach przetrzymywania na mińskim lotnisku zostają zawróceni do domu.

 

Od początku protestów na Białorusi dziennikarze nie tylko nie mogą liczyć na ochronę, lecz wręcz są celem dla funkcjonariuszy reżimu. Świadczą o tym powtarzające się fakty z relacji zatrzymywanych dziennikarzy, w tym polskiego fotoreportera Witolda Dobrowolskiego (czytaj wywiad na sdp.pl). Potwierdza to też w swojej relacji na facebooku akredytowany na Białorusi dziennikarz rosyjskiej agencji TASS, który opisuje, że przed pobiciem nie chroniły korespondenta ani akredytacja białoruskiego MSZ, ani kamizelka z międzynarodowym oznaczeniem „PRESS” (https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=636945800283979&id=100019056942159 ).

 

Szokującego dowodu ataku na dziennikarkę dostarczył tygodnik „Nasza Niwa”. Na portalu tygodnik zamieścił materiał wideo, na którym widać jak w czasie akcji rozbijania protestów 10 sierpnia br, funkcjonariusz białoruskich służb (prawdopodobnie antyterrorystycznych sił specjalnych MSW Ałmaz”) strzela do dziennikarki Naszej Niwy Natali Łubniewskiej. Strzał jest oddany zaledwie z odległości ok. 10 metrów, a funkcjonariusz precyzyjnie mierzy do dziennikarki. W wyniku odniesionej rany dziennikarka trafiła do szpitala, w którym przebywa do dzisiaj. Konieczne było przeprowadzenie operacji, możliwe, że będzie potrzebny kolejny zabieg i nie wiadomo, kiedy dziennikarka wróci do zdrowia. Łubniewska dwukrotnie złożyła zawiadomienia przeciwko funkcjonariuszowi, a redakcja dostarczyła nagranie wideo z zarejestrowanym całym wydarzeniem (https://www.youtube.com/watch?v=fYXcbAfSDMk#action=share ). Na razie jednak reżim, pomimo zapowiedzi, nie spieszy się z przeprowadzeniem śledztw dotyczących nadużywania siły wobec protestujących. A kolejne zatrzymania i rozbijanie protestów świadczą, że Łukaszenka nie jest skłonny zrezygnować z dotychczasowych metod walki z własnym społeczeństwem, a także z walki z dziennikarzami.

 

Paweł Bobołowicz

źródła: Bielsat.eu, baj.be. tut.by

PAWEŁ BOBOŁOWICZ: Reżim Łukaszenki nie zdołał stłumić wolności słowa

Według Białoruskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy pomiędzy 9 a 13 sierpnia na Białorusi zatrzymano 68 dziennikarzy. Jeszcze wczoraj – w czwartek, 13 sierpnia, około godziny 17. – wciąż przetrzymywanych w izolacji było 23 przedstawicieli mediów. Co najmniej 29 dziennikarzy odniosło obrażenia i rany.

 

13 sierpnia wieczorem reżim Łukaszenki zaczął zwalniać z aresztów zatrzymane osoby – ogółem zatrzymano około siedmiu tysięcy osób – nie tylko protestujących, dziennikarzy, ale też przypadkowych osób, które według reżimowych funkcjonariuszy znalazły się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie. Pierwsze dane mówią, że zwolniono już ponad tysiąc osób i być może wśród wypuszczonych na wolność są, czy też będą dziennikarze. Na razie jednak trudno jest zrozumieć intencje białoruskiego dyktatora i nie można mieć pewności, że Białorusi nie czeka kolejna fala przemocy ze strony władzy – nic bowiem nie wskazuje, żeby miały wygasnąć akcje protestów. Jeśli represje będą kontynuowane, znów zapewne dotkną także dziennikarzy, bo wolność słowa, niezależne dziennikarstwo, jest szczególnie niebezpieczne dla trwania rządów Łukaszenki i dyktator od dawna to udowadnia.

 

Dziennikarzy zaczęto zatrzymywać już od samego początku protestów po sfałszowanych wyborach na Białorusi. Według Biełsat TV zatrzymywań dokonywano w czasie pracy, ale też urządzano polowania pod domami pracowników niezależnych mediów. Dziennikarzy przewożono na komisariaty, nie dając bliskim możliwości poinformowania, co się dzieje, gdzie są. Wyciągano ich z  redakcji i przetrzymywano po kilka, kilkanaście godzin. Każde takie zatrzymanie kończy się zasądzeniem pozbawienia wolności od 5 do 30 dni, lub karą grzywny.

Odizolowanie, uniemożliwianie kontaktu, ma na celu dodatkowe zastraszenie.

 

Biełsat opisuje los dziennikarza śledczego Stanisława Iwaszkiewicza, który m.in. zajmuje się problematyką korupcji w strukturach państwowych. Został on porwany przez funkcjonariuszy w dniu głosowania wprost spod lokalu wyborczego. Odnaleziony został dopiero po dwóch dobach w jednym z mińskich aresztów. Dziennikarza bito.

 

Redaktora naczelnego niezależnego portalu Nasza Niwa Jahora Marcinowicza zatrzymano w czasie blokad milicyjnych Mińska. Kiedy okazał swoją legitymację dziennikarską funkcjonariusz od razu rozpoznał „niepożądaną” redakcję, zadał pytanie, które można uznać też za zarzut „Mówisz po białorusku?” i kazał mu biec do więźniarki. Przez kilkanaście godzin los Marcinowicza był nieznany. Redaktor po zwolnieniu opisał w mediach społecznościowych jak poniżano zatrzymanych, mówiono o nich „zwierzęta”, i trzymano leżących z twarzą skierowaną do ziemi. Funkcjonariusze zatrzymanych kopali i bili.

 

Biełsat TV informuje o ranach poniesionych przez fotoreporterów:  odłamek granatu hukowego trafił Alaksandra Wasiukowa, Taćcianę Kapitonawą ogłuszył wybuch, a Iryna Arachouskaja została trafiona gumową kulą. Jan Roman – współautor nadawanych na antenie Biełsatu i TVP Polonia programów historycznych został pobity pod aresztem, w którym przetrzymywano dwóch jego kolegów. Roman stracił cztery zęby, złamano mu nos i kość policzkową.

 

Białoruskie Stowarzyszenie Dziennikarzy informuje o podobnych sytuacjach także w innych miastach. Zatrzymywani są tez dziennikarze mediów, które nawet nie miały „łatki” opozycyjnych. Często był uszkadzany sprzęt dziennikarzy, niszczono nośniki informacji. Warto dodać, że wśród zatrzymanych znalazły się także 4 osoby z Polski, wśród nich dziennikarz fotoreporter Witold Dobrowolski, laureat Grand Press Photo 2020, znany z relacjonowania sytuacji w miejscach ogarniętych konfliktami.

 

Dziennikarze zgodnie relacjonują: przed agresją białoruskich funkcjonariuszy nie chronią żadne oznaczenia na odzieży z napisem „PRESS”, legitymacje dziennikarskie.  W środę 13.08 minister spraw wewnętrznych Białorusi Jurij Karajew wziął na siebie odpowiedzialność i przeprosił za traumy zwyczajnych obywateli, ale jednocześnie dodał, że „technologie kolorowych rewolucji” starają się wciągnąć do protestów  zwyczajnych ludzi. W ten sposób tworząc spiskową teorię dla sprzeciwu białoruskiego społeczeństwa.

 

Redaktor naczelny Naszej Niwy Jahor Marcinowicz krótko skomentował słowa ministra na swoim Facebooku: „Nie potrzebuję przeprosin Karajewa. Zamiast tego chcę przed sądem zobaczyć siły specjalne i członków komisji”. Wielu dziennikarzy uważa, że za to, co się wydarzyło w ostatnich dniach, nikt z władzy i ze służb nie poniesie odpowiedzialności.

 

O tym, że brutalność w czasie tłumienia protestów przelała czarę goryczy białoruskiego społeczeństwa najlepiej świadczy fakt, że od służb i specnazu odcinają się ich byli, a także w kilku przypadkach obecni funkcjonariusze. Nagrywają filmiki, w których niszczą pagony, odznaki, naszywki z napisami „specnaz” i stwierdzają, że wstydzą się za takie działania służb wobec własnego narodu. Do dymisji podało się kilku urzędników reżimu Łukaszenki, nawet z prezydenckiej administracji.

 

Nie wytrzymują też tego napięcia i presji dziennikarze reżimowych mediów –  co najmniej 7 państwowych dziennikarzy odeszło z pracy. Niektórzy z nich wprost opowiadają o manipulacjach rządowych mediów, inni  swoją decyzję motywują sprzeciwem wobec wykorzystania do tłumienia protestów armii. Niektórzy nie podają swoich motywów oficjalnie, ale wiadomo, że nie wytrzymywali propagandowych nacisków i konieczności kłamania.

 

Białoruska  telewizja państwowa przez pierwsze dni w ogóle nie zauważała protestów. A na pierwszym miejscu znajdowały się informacje np. o rozwoju przedsiębiorczości spożywczej. Gdy wreszcie protesty dostrzeżono, to oczywiście oczernia się w nich manifestujących, a o ofiarach mówi się wśród funkcjonariuszy białoruskich służb.

 

Wydarzenie na Białorusi pokazały też, że wciąż mamy do czynienia z nowym zjawiskiem w świecie medialnym, gdzie tak naprawdę kluczową rolę odgrywają media społecznościowe. Nie można bezkarnie kłamać, nawet gdy się dysponuje potężną machiną mediów państwowych. Ich przekaz jest bowiem konfrontowany z tysiącami wiadomości, filmików zamieszczanych w Internecie. Krótkie ujęcia filmowe pokazują brutalną prawdę: agresję OMONu, katowanie ludzi, czy nawet niszczenie przez funkcjonariuszy samochodów (za to, że kierowcy wspierają protestujących trąbieniem). Reżim próbował walczyć z mediami społecznościowymi odcinając internet, ale dziś staje się to niemożliwe na dłuższy czas – bez Internetu nie może działać ani gospodarka, ale ma też z tym problem i sama reżimowa administracja.

 

Ciekawe, że obszar mediów społecznościowych krajów byłego Związku Sowieckiego jest słabo zrozumiały dla mieszkańców naszego kraju. Na Białorusi (ale też na Ukrainie) olbrzymią popularnością cieszy się komunikator Telegram. To tam na kanałach zarządzanych przez blogera Nechtę (zapis NEXTA) na bieżąco można było się dowiedzieć o skali protestów – nie tylko w Mińsku, ale na całej Białorusi. Telegramowe kanały podawały informacje gdzie się zbierają protestujący, ale też gdzie są jednostki OMONu – dzięki temu mieszkańcy białoruskich miast utrudniali swoimi samochodami przemieszczanie się kolumn funkcjonariuszy. Podawano nawet numery do domofonów domów, w których mogli się schować protestujący. Przy zastosowaniu skutecznej taktyki rozproszonych protestów i połączeniu tego z informacjami z Telegrama, reżim pomimo swojej brutalności, nie mógł spacyfikować rozlewającego się protestu.

 

Dziennikarz Michał Potocki stwierdził na Twitterze: „Ruch nie ma liderów. W 2010 plan protestu szykowały sztaby kandydatów, więc po zatrzymaniu Uładzimira Niaklajeua reszta się pogubiła. Sztab Swiatłany Cichanouskiej nie wzywał do wystąpień, nie wziął w nich udziału, więc jej wyjazd na Litwę nie ma znaczenia dla protestu. Koordynator protestu: żyjący w Warszawie bloger Nexta, Sciapan Puciła, którego na Telegramie śledzi milion ludzi. To on proponuje miejsca zbiórki i taktykę na kolejny wieczór.”

 

Gdy ulicami Mińska już w niedzielę wieczorem maszerowały tysiące ludzi, niektórzy komentatorzy, także w Polsce, jeszcze powtarzali opinie rosyjskiej agencji TASS o nielicznych protestach, a inni pisali o tym, że nie ma z protestów zdjęć. Nie mieli zapewne świadomości, że żyją w swoich bańkach informacyjnych i po prostu rozlewającego się protestu nie widzą, bo nie jest on relacjonowany w mediach, które sami obserwują. Faktycznie mniej informacji było na Facebooku, a konstrukcja tego medium nie pozwala na tak szybkie informowanie i masowe docieranie do odbiorców – bo to przecież Facebook decyduje co i komu pokaże. Na Białorusi nie jest szczególnie tez popularny Twitter. Natomiast w Telegramie widzimy wszystkie informacje na bieżąco, w odstępach sekundowych. Popularnym medium społecznościowym stał się też Instagram, który dla wielu w Polsce kojarzy się tylko z zamieszczeniem ładnych zdjęć celebrytów. Na Białorusi jest jednak kolejnym narzędziem w walce z Łukaszenką i pokazuje prawdę o wydarzeniach.

 

Jak widać po ostatnich dniach media społecznościowe są skuteczne, mogą być częścią obszaru wolności słowa, chociaż są dalekie od klasycznego rozumienia dziennikarstwa i wywołują też wiele pytań dotyczących jego kształtu, ale też podatności na manipulację i wpływy. Trudno chociażby nie zwrócić przy tej okazji uwagi na kwestie, kto jest ich twórcą, właścicielem i kto ustanawia zasady ich funkcjonowania, kto w nich chroni naszą prywatność. W krytycznych momentach te kwestie zawsze schodzą na dalszy plan: dziś niewątpliwie można docenić fakt, że reżim Łukaszenki nie wygrał wojny informacyjnej prowadzonej wobec własnego społeczeństwa. Nie pomogły represje wobec dziennikarzy, nie pomogło czasowe wyłączenie internetu. Zapewne Białorusini wiedzą dziś o wiele więcej o swoim kraju i systemie, niż jeszcze kilka lat wcześniej.

 

Paweł Bobołowicz

 

Źródła: bielsattv, Białoruskie Stowarzyszenie Dziennikarzy

Przeżyją, ale nie wszyscy – z Kijowa PAWEŁ BOBOŁOWICZ o ukraińskich mediach w czasie zarazy

Konieczność zmiany metod pracy, dbałość o zdrowie pracowników i gości, ale także zagrożenie utrzymania się na rynku – to największe wyzwania dla ukraińskich mediów w dobie epidemii Covid-19. Zaraza to nie tylko wirus, ale także skutki ekonomiczne, które mogą dotknąć redakcje wszystkich rodzajów mediów

 

Koronawirus zmienia także branżę medialną na Ukrainie. Najgłębsze zmiany dotykają gazety. Papierowe wydania przenoszą się do Internetu – zazwyczaj zapowiadając powrót po epidemii. Niektórzy z dziennikarzy sądzą, że powrót niektórych wydań może jednak nie nastąpić. Pracownik redakcji jednego z większych ukraińskich tygodników opinii, zastrzegając sobie anonimowość, relacjonuje: „Większość pracowników zostało wysłanych na bezpłatne urlopy, dział składu i opracowania graficznego prawie cały zwolniono. Część redaktorów i dziennikarzy także zostało bez pracy. Ci, którzy pozostali, pracują tylko na utrzymanie strony internetowej, ale i ich wypłaty spływają z opóźnieniem”. I chociaż opóźnianie wypłat, nawet bez epidemii, nie jest niczym nadzwyczajnym nie tylko na ukraińskim rynku medialnym, to jednak zwalnianie pracowników w takim okresie świadczy o złej sytuacji finansowej niektórych mediów. Ich pracownicy wymieniają się opiniami i swoimi obawami na specjalnych kanałach w komunikatorze Telegram. Użytkownicy piszą o dramatycznym spadku z wpływów z reklam i o planach zamknięcia mniejszych mediów. Jeden z wpisów kończy się stwierdzeniem: „Będzie boleśnie, przeżyją, ale nie wszyscy”.

 

Portal Liga.net nie ukrywa swojej skomplikowanej sytuacji. Po wejściu na stronę wydania pojawia się apel sygnowany przez redaktora naczelnego Borysa Dawydenkę: „Przez 23 lata Liga.net przekazywała wam rzetelne informacje. Bardzo chcemy to robić nadal […]. Mamy jednak problem: nasze dochody z reklam w ciągu tygodnia kwarantanny spadły o połowę.” Portal prosi swoich użytkowników o dobrowolne wpłaty, bo bez nich nie da rady długo się utrzymać

 

Jednocześnie 30 marca „Forbes” ogłosił, że wiosną powróci na rynek ukraiński, a wersja online „Forbes Ukraina” pojawi się w drugiej połowie roku. Jak przypomina portal Detector Media ukraiński „Forbes” był już wydawany w lokalnej wersji na Ukrainie od stycznia 2011 do stycznia 2017 roku, a zatem szykuje się teraz powrót amerykańskiego dwutygodnika po ponad trzyletniej przerwie. Data ogłoszenia zapowiedzi powrotu wskazuje, że epidemia koronawirusa nie powinna pokrzyżować planów wydawniczych.

 

Bez gości na żywo w studiu

 

O wpływie epidemii na działanie Radia NW, specjalnie dla portalu sdp.pl mówi dziennikarz i prezenter Dmytro Tuzow wskazując na konieczność przejścia na pracę zdalną, zmniejszenia programów na żywo z udziałem gości w studiu, czy dokonywania nagrań w improwizowanych studiach w domu: „Eksperymentujemy z domową akustyką. W polepszeniu jakości dźwięku pomaga taki prosty sposób jak narzuta z tkaniny, czy kołdra podczas nagrania. Prosty sposób, który wygłusza echo ścian. Wywiady nagrywamy przez różne komunikatory, telefon”. Radio bez większych zmian na razie pozostawia najbardziej rozpoznawalne bloki; poranny i wieczorny, ale i tu goście uczestniczą w programie za pomocą komunikatorów internetowych i telefonu. Tuzow przypomina o konieczności dezynfekcji miejsc pracy, komputerów, klawiatur, myszek, klamek i wszystkiego czego można się dotknąć. Każdy prowadzący otrzymał też osobistą nakładę na  mikrofon. Radio NW należy do Holdingu Dragon Capital, którego dyrektorem generalnym i kluczową postacią jest Czech Tomas Fiala.

 

Zmiany dotknęły też telewizje informacyjne. Kanał telewizyjny Priamyj wiązany z osobą byłego prezydenta Ukrainy Petra Poroszenki w 90 procentach opiera się o programy na żywo. W rozmowie z portalem sdp.pl dziennikarka i prowadząca tego kanału, jedna z najbardziej rozpoznawalnych jego twarzy Lejla Mamedowa mówi o zmianach w realizacji programu: „Na  przykład w moim wieczornym programie na żywo było stale ośmiu gości, prawie 70 widzów na sali. Nie zapominajmy o grupie realizacyjnej w pawilonie. Ogółem prawie 150 osób. Od połowy marca pracujemy bez widzów w studiu, a teraz jeszcze i bez gości. Kontaktujemy się z nimi przez skypa.”. Mamedowa twierdzi, że ten czas zmienił ich pracę, ale całkowicie nie można jej zatrzymać i nikt nie ma takiego prawa. Reporterzy kanału pracują także w terenie m.in. w wydzielonym pomieszczeniu ukraińskiej Rady Najwyższej i pod nią, gdzie najczęściej można uzyskać komentarz od ukraińskich parlamentarzystów, czy też przedstawicieli rządu, a nawet prezydenta Zełenskiego.

 

Ukraińska telewizja Espreso TV powstała w ciężkim czasie Rewolucji Godności i od razu przebiła się ze swoimi transmisjami na żywo z kijowskiego Majdanu. Espreso oglądano nie tylko na Ukrainie – transmisje były śledzone na całym świecie, także w Polsce. Kanał od tamtego czasu stale rozbudowywał swoją ofertę programową. „Bojowe” doświadczenie jednak nie uchroniło telewizji przed problemami epidemii. Maria Hurska, dyrektor programowy, dziennikarz i współprowadząca z Witalijem Portnikowem jeden z najbardziej rozpoznawalnych programów kanału „Sobotni klub polityczny”: „Od dwóch tygodni wszystkie działy menadżerskie są na kwarantannie. Pracujemy online i tak jak na całym świecie doceniamy takie komunikatory jak Skype, Zoom, whatsapp i inne [..] Pracuje tylko dział wiadomości i główny redaktor. Ja przyjeżdżam jako dziennikarz i prowadzący tylko w czwartki i piątki, gdy mam emisję moich programów. Ochrona mierzy temperaturę przy wejściu i wyjściu, wszędzie stoją płyny dezynfekujące, pomieszczenia są oczyszczane lampą kwarcową”. Hurska w tych dniach miała być na corocznej konferencji telewizyjnej we francuskim Cannes, oczywiście konferencja zostało odwołana: „Spotkania odbywają się online, a w samym Pałacu Festiwalowym, gdzie miała być konferencja, gdzie po czerwonych dywanach chodzą zazwyczaj gwiazdy kina i telewizji, zorganizowano noclegownie dla bezdomnych”. Kanał wstrzymał produkcję programów lifestylowych, historycznych, śledztwa dziennikarskie. Pracownicy są na płatnych urlopach i czekają na powrót do normalności.

 

Polscy korespondenci w czasach epidemii

 

Wszyscy stali polscy korespondenci pomimo epidemii i złych prognoz jej rozwoju na  Ukrainie pozostali w tym kraju i kontynuują swoją pracę. Piotr Andrusieczko, dziennikarz „Gazety Wyborczej” i Outriders zauważa, że niektóre elementy jego pracy są takie jak zawsze: moje miejsce pracy się nie zmieniło, to dalej moje biurko w mieszkaniu i tak samo jak do tej pory kontaktuję się z redakcjami, z którymi współpracuję (mail, telefon, komunikatory). Zasadnicza różnica wynika częściowo z wprowadzonych ograniczeń – np. zawieszone konferencje prasowe, itd. I ja sam ograniczyłem spotkania osobiste – to trochę podobna sytuacja do pracy na wojnie. Nie chodzi tylko o twoje bezpieczeństwo, ale żeby też nie narażać innych. Ale oczywiście w naszym przypadku nie ma mowy o pełnej kwarantannie/samoizolacji (oczywiście dopóki jesteśmy zdrowi). Ja muszę wiedzieć co się dzieje na ulicach, w sklepach, jak wygląda zaopatrzenie, czy są dostępne, czy nie środki ochrony w aptekach, jak działa komunikacja, banki, infrastruktura itd. Czyli musze być na ulicy”. Dziennikarz zwraca uwagę na brak w sprzedaży odpowiedniego sprzętu osobistej ochrony, np. maseczek oraz deficyt respiratorów w szpitalach.

 

Warto zauważyć, że w Kijowie wstrzymano pracę metra, a naziemne środki komunikacji są dostępne tylko dla pracowników krytycznej infrastruktury. Jako takich uznano także dziennikarzy – redakcje mogą się zwracać się do administracji Kijowa o wydanie specjalnych przepustek.

 

Dla niektórych dziennikarzy czas kwarantanny jednak stał się chwilą do wypróbowania sił w nowych formach dziennikarskich. W mediach społecznościowych wręcz kwitną rożnego rodzaju blogi – nie zawsze mające charakter „dziennika kwarantanny”, czasem wręcz znani dziennikarze sięgają po bardziej osobistą formę opowieści o otaczającej rzeczywistości.

 

Polski dziennikarz i producent filmowy Marek Sierant, który od 6 lat mieszkają w Kijowie, postanowił wykorzystać sytuację z koronawirusem do rozpoczęcia działalności własnego videobloga East Side View: „Od dawna planowałem stworzeniem bloga, mam doświadczenie i dziennikarskie, i producenckie. Ale faktycznie pomyślałem że teraz to jest ten dobry moment. Właśnie teraz, kiedy mamy więcej czasu, jest kwarantanna, mogę pokazać więcej niż normalnie. Mam już kilka zaplanowanych tematów, które zainteresują widzów na YouTube, które normalnie nie znajdą się w mainstreamie” Sierant w pierwszych częściach bloga opowiada o Kijowie w czasie epidemii i skandalach związanych z osobami z ukraińskich władz. Jednocześnie podkreśla, że ta tendencja poszukiwania dziennikarskiej aktywności w Internecie może mieć bardziej stały charakter: „Zapewne wiele rożnych usług na trwałe przejdzie w format online. I jakaś cześć osób, które teraz stworzyły swoje videoblogi będzie to kontynuować. Twórcy videoblogów, gdy zobaczą, że ludziom się to podoba, że to jest ciekawe, poczują adrenalinę, będą chcieli robić to dalej”.

 

Ten czas oczywiście dotyka nas wszystkich. Ja też musiałem zmienić swoje metody pracy i swoje mieszkanie, które stało się też kijowskim studiem Radia Wnet, opuszczam tylko wtedy, kiedy jest to niezbędne.  Pisząc ten artykuł pierwszy raz, z wyjątkiem jednej osoby, nie spotkałem się osobiście z moimi rozmówcami. Wypowiedzi otrzymałem przez różnego rodzaju komunikatory, telefon. Bezpieczniej dla zdrowia, ale jednocześnie mniej ciekawie, z dużą dozą niedosytu…

 

 

Paweł Bobołowicz z Kijowa, Radio Wnet

 

 

Telewizja prześladowanych – PAWEŁ BOBOŁOWICZ z Kijowa o ATR, stacji Tatarów krymskich

Jedyna na świecie telewizja Tatarów krymskich ATR może przestań istnieć. Władze Ukrainy, pomimo wcześniejszych zobowiązań nie przekazują dotacji dla kanału i tworzą bariery administracyjne uniemożliwiające prace dziennikarzom. ATR wciąż nadaje z Kijowa i pozostaje rzetelnym źródłem informacji o sytuacji na okupowanym przez Rosję Krymie, jednak jego godziny mogą być policzone.

 

Telewizja ATR powstała w 2006 roku i od początku nadawała z terenu Krymu. Telewizja w 97 proc. należy do Lenura Isljamowa, wiceprezesa światowego kongresu Tatarów krymskich.

 

35 proc. programów ATR nadawanych jest w języku krymskotatarskim, 30 proc. ukraińskim, 20 proc. rosyjskim, 15 proc. tureckim. W skład holdingu ATR wchodzi także krymskotatarskie radio Medan i telewizja dla dzieci Lale (nadaje w języku krymskotatarskim i rosyjskim)

 

Redakcja ATR jednoznacznie nie wspierała rosyjskiej aneksji i pokazywała faktyczny obraz okupacji Krymu. Rosyjskie władze okupacyjne w styczniu 2015 roku zarekwirowały serwery stacji, nie dały jej odpowiedniej koncesji, co ostatecznie zmusiło stację do zaprzestania nadawania z Krymu w kwietniu 2015 roku. W tym czasie władze Ukrainy umożliwiły rozpoczęcie działalności kanału z Kijowa i nadawanie sygnału przez sygnał satelitarny, telewizja otrzymała też finansową pomoc z budżetu Ukrainy.

 

Jednak w 2019 roku dotacja budżetowa dotarła do telewizji w ostatnich dniach roku i kanał nie mógł jej wykorzystać zgodnie z przepisami prawa i był zmuszony dotację zwrócić. Na rok 2020 w ukraińskim budżecie przewidziano dotację w wysokości 50 mln hrywien, jednak tym razem instytucja nadzorująca wydatkowanie środków publicznych (kaznaczejstwo, nie ma w Polsce analogicznego organu) zakwestionowała sposób zamawiania materiałów przez ATR, zarzucając działanie niezgodne z przepisami prawa o przeprowadzaniu przetargów publicznych. Według Ajdera Mużdabajewa zastępcy dyrektora ATR, państwo wymaga od stacji przeprowadzanie przetargów na zakup materiałów informacyjnych z okupowanego Krymu, co jest w oczywisty sposób niemożliwe do zrealizowania i niosłoby niebezpieczeństwo dla osób współpracujących z telewizja na okupowanych terenach.

 

Minister kultury, młodzieży i sportu Wołodymyr Borodjanski, który w ukraińskim rządzie odpowiada za tę sprawę 11 lutego zapowiedział, że wspólnie próbuje się wypracować odpowiednie decyzje dotyczące stosowania przepisów o przetargach publicznych i zasad dalszego finansowania. Jednak każdy dzień dla stacji oznacza kolejne długi, a i tak nie jest już emitowane 90 procent materiałów, zwolniono 45 proc. dziennikarzy, a najczęściej emitowanym obrazem jest przyciemnione puste studio z napisem „Save ATR” i dźwiękiem bijącego serca. Rozmówcy w kierownictwie  ATR zwracają uwagę, że od 2016 roku nie było problemów z przekazywaniem środków finansowych, a pojawiło się ono wraz ze zmianą ukraińskiego rządu.

 

Wspomniany Ajder Mużdabajew zwraca uwagę, że telewizja ma znaczenie zdecydowanie szersze niż zwykły regionalny kanał. Po pierwsze  to telewizja rdzennego narodu Krymu, który w swej ojczyźnie jest prześladowany i nie może w normalny sposób mieć zaspokojonych potrzeb informacyjnych i kulturalnych. Po drugie ATR dostarcza wiadomości z okupowanego Krymu dla całego świata, a jej współpracownicy na okupowanych terenach, by je przekazywać narażają swoje bezpieczeństwo, a kilku z nich już zapłaciło za to ograniczeniem wolności. Mużdabajew podkreśla, że ATR powinien mieć wsparcie nie tylko Ukrainy (o które jak widać jest obecnie ciężko), ale też państw zachodu, które przecież rosyjskiej okupacji nie uznają i pomoc dla ATR jawi się wręcz jako oczywista konsekwencja i w jakimś stopniu akt sprawiedliwości w stosunku do narodu, który kolejny raz staje w sytuacji prześladowań przez moskiewskie władze.

 

Jednoznacznie wspierają ATR działacze krymskotatarskiego Medżylisu.  Jego wiceprzewodniczący Ilma Umerow zwraca też uwagę, że kanał początkowo przecież nie był przewidziany jako telewizja, która będzie miała tak wielkie znacznie ogólnoświatowe. Była obliczona na zaspokojenie potrzeb informacyjnych Tatarów, ale dziś potrzebuje pomocy zewnętrznej, bo jej rola jest całkowicie inna. Przez lata okupacji Krymu ATR stał się jednym z najważniejszych źródeł informacji dla widzów, ale też dziennikarzy, polityków nie tylko na Ukrainie. Tym samym kanał stał się też jedną z wielkich bolączek rosyjskiego okupanta, który  wszelkimi sposobami ogranicza swobodę słowa na okupowanym Krymie i przedostawanie się niewygodnych informacji o prawdziwej sytuacji na półwyspie poza jego granice.

 

Pomimo możliwych konsekwencji na wsparcie telewizji decydują się też Tatarzy, którzy na Krymie pozostali. Kilkunastu działaczy nagrało w ostatnich dniach film nie zakrywając swoich twarzy, w którym apelują i o pomoc dla telewizji i podkreślając, ze także na okupowanym Krymie ATR pozostaje najważniejszym źródłem przekazującym rzetelne informacje. W czasie programów do studia ATR dzwonią  z wyrazami wsparcia widzowie, także ci z okupowanych terenów obwodu donieckiego i ługańskiego. Telewizja bowiem często też podnosi tematy związane z okupacją tych terenów i rosyjską agresją na Donbasie. Każdy telewidz ma możliwość dokonania wpłaty na konto telewizji. W momencie gdy kończę ten tekst na rzecz ATR zebrano ponad 400 tys. hrywien (około 66 tys. zł) co oczywiście nie może zaspokoić wszystkich potrzeb telewizji, ale jest dowodem solidarności widzów z zespołem ATR.

 

Wyrazy wsparcia dla dziennikarzy ATR i apel o pomoc dla telewizji Tatarów krymskich zaapelowało również Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich (tutaj).

 

Paweł Bobołowicz, Kijów