Reżim Łukaszenki walczy już nie tylko z niezależnymi dziennikarzami. Dla systemu wrogiem staje się każdy dziennikarz, także z mediów państwowych, które do niedawna wydawały się być w pełni kontrolowane. Najnowszym pomysłem białoruskiego dyktatora jest zastępowanie białoruskich dziennikarzy, rosyjskimi.
Na Białorusi kolejny tydzień nie ustają protesty po sfałszowanych wyborach prezydenckich. Od samego ich początku reżim Łukaszenki wziął na swój celownik niezależnych dziennikarzy. Jednak fala protestów i strajki nie ominęły również pracowników Biełteleradyjokampanija – publicznego, czy raczej państwowego nadawcy radiowo-telewizyjnego. Postulaty pracowników publicznych mediów są takie same jak i innych protestujących na całej Białorusi: zwolnić wszystkich więźniów politycznych i zatrzymanych po proteście, unieważnić wybory, zdymisjonować przewodniczącego Centralnej Komisji Wyborczej. Pracownicy państwowego nadawcy jednak też domagają się wolności dla mediów. Ogłaszając akcję strajkową 17 sierpnia br. reżyser białoruskiej telewizji Wiaczesław Łomonos publicznie opowiadał jak był zatrzymywany przez OMON 11 sierpnia, jak po przeczytaniu jego korespondencji w telefonie był bity pałkami, przetrzymywany w pozycji klęczącej, jak znęcano się nad innymi zatrzymanymi. Reżyser przyznał, że do akcji przyłączyło się 260 pracowników i to za mało, żeby w pełni zablokować pracę stacji. Co ciekawe, szefostwu stacji łatwiej było znaleźć lojalnych dziennikarzy, niż operatorów, którzy w zdecydowanej większość poparli protest. Łomonos stwierdził, że białoruscy dziennikarze chcą robić rzetelne materiały o protestach.
Sytuacja w państwowych mediach szczególnie musiała dotknąć Aleksandra Łukaszenkę. Na spotkaniu z pracownikami zakładów rolniczych „Dzierżyński” opowiadając o sytuacji w państwowym nadawcy przyznał, że w tej sytuacji poprosił Rosjan: „dajcie nam 2-3 grupy dziennikarzy na wszelki wypadek. To 6 lub 9 osób z najbardziej rozwiniętej telewizji”. Łukaszenka stwierdził, że chociaż jeszcze Rosjanie nie przyjechali, to już połowa protestujących miała zrezygnować z akcji protestacyjnej. Dodał, że taka grupa rosyjskich dziennikarzy mogłaby także pracować bezpośrednio w jego otoczeniu.
Wystąpienie Łukaszenki przed załogą „Dzierżyńskiego” (swoją drogą, czemu nie przed protestującymi pracownikami mediów?) nacechowane jest nie tylko protekcjonalnym tonem w stosunku do dziennikarzy, ale nie ulega też wątpliwości, że zawiera elementy presji i szantażu. Czym bardziej Łukaszenka mówi, żeby na dziennikarzy „nie naciskać”, tym bardziej jest to niewiarygodne w obliczu kolejnych stwierdzeń o uniemożliwieniu powrotu do pracy protestujących, czy właśnie kwestii zatrudnienia rosyjskich dziennikarzy. Straszenie zatrudnianiem zagranicznych pracowników Łukaszenka chciał też zastosować w stosunku do górników, zapowiadając, że do białoruskich kopalni przyjadą do pracy Ukraińcy. Ukraińscy górnicy od razu jednak oświadczyli, że takiej możliwości nie ma i nie będą łamistrajkami.
Inaczej jednak zareagowali przynajmniej niektórzy pracownicy rosyjskich mediów. Po ukazaniu się informacji, że białoruskich dziennikarzy zastępują pracownicy rosyjskiego „RT”, na komunikatorze Telegram zareagowała Margarita Simonian – redaktor naczelna „RT”: „Żaden pracownik RT nie pracuje w żadnej białoruskiej telewizji. Ale jeśli to konieczne, jesteśmy gotowi. Jeśli grzecznie poproszą”.
Zastraszeniu nie ulegli pracownicy mińskiej stacji radiowej – z pracy na znak protestu przeciwko ograniczaniu wolności słowa odeszło kilkunastu pracowników radia „Stalica”. Z pracy zrezygnował również dyrektor radia Ołeh Michalewicz. Po rozbiciu protestów w nocy z 9 na 10 sierpnia br. dziennikarze chcieli o tym opowiedzieć na antenie. Ich propozycja została zignorowana, a kierownictwo stwierdziło, że na antenie w ogóle nie powinny pojawiać się tematy polityczne. Obecnie stacja nadaje tylko muzykę z playlisty.
Kolejne problemy ma też redakcja białoruskiego wydania „Komsomolskiej Prawdy”. Również ta gazeta przestała się podobać reżimowi Łukaszenki po tym, jak pozwoliła sobie na opisywanie wydarzeń na Białorusi. Kilka numerów gazety w ogóle nie mogło się ukazać. Gazetę zaczęto drukować w Rosji, ale reżim zablokował możliwość jej kolportażu w większości białoruskich punktów sprzedaży. 26 sierpnia w spółce wydającą gazetę rozpoczęła się kontrola państwowa i podatkowa. Na razie nie doszło do zatrzymania pracy redakcji, nie zatrzymano serwerów gazety, a sprawdzane są komputery pionu administracji.
Problemy z drukiem miała także „Narodna Wola”, „Swobodnyje Nowosti Pljus” i „BiełGazety”. Gazety te zazwyczaj są drukowane w państwowej drukarni. Teraz drukarnia znajduje przeróżne preteksty, by nie wypuścić kolejnych numerów gazet: problemy techniczne, problemy kadrowe. Jednak białoruscy dziennikarze i wydawcy nie mają wątpliwości, że przyczyna jest inna. Na stronie „Swobodnych Nowosti Pljus” napisano wprost: „Jedno jest pewne: pole informacyjne jest czyszczone, próbują odizolować ludzi od prawdziwego słowa. Kiedy rząd zda sobie sprawę, że problemy, które dojrzały w społeczeństwie, nie zostaną rozwiązane przez surową presję i zakazy, nikt tego nie wie”.
Oczywiście już stałym problemem są próby ograniczania dostępności internetu. Należy zauważyć, że powtarzające się wyłączenie internetu może sugerować, że reżim z czasem wprowadzi pełną blokadę – na razie Łukaszenka musiał się wycofać z tego pomysłu, bo wyłączanie internetu paraliżuje też inne obszary działalności państwa.
W przeciwieństwie do deklarowanej otwartości na dziennikarzy rosyjskich, reżim Łukaszenki blokuje możliwość wjazdu dziennikarzy zagranicznych. Z relacji zamieszczonej na portalu Białoruskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy wynika, że 18 sierpnia do Białorusi nie wpuszczono 17 zagranicznych dziennikarzy m.in. z Holandii, Estonii, Szwecji, Niemiec. Dziennikarze nie mieli białoruskiej akredytacji – o ile ta obecnie jest praktycznie nie do otrzymania, dziennikarze próbują wjeżdżać na teren Białorusi jako turyści. To daje podstawę do uznania przez białoruskie służby, że ukrywają prawdziwy cel przyjazdu na Białoruś i tym samym odmawia się im prawa wjazdu. Dziennikarze po wielu godzinach przetrzymywania na mińskim lotnisku zostają zawróceni do domu.
Od początku protestów na Białorusi dziennikarze nie tylko nie mogą liczyć na ochronę, lecz wręcz są celem dla funkcjonariuszy reżimu. Świadczą o tym powtarzające się fakty z relacji zatrzymywanych dziennikarzy, w tym polskiego fotoreportera Witolda Dobrowolskiego (czytaj wywiad na sdp.pl). Potwierdza to też w swojej relacji na facebooku akredytowany na Białorusi dziennikarz rosyjskiej agencji TASS, który opisuje, że przed pobiciem nie chroniły korespondenta ani akredytacja białoruskiego MSZ, ani kamizelka z międzynarodowym oznaczeniem „PRESS” (https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=636945800283979&id=100019056942159 ).
Szokującego dowodu ataku na dziennikarkę dostarczył tygodnik „Nasza Niwa”. Na portalu tygodnik zamieścił materiał wideo, na którym widać jak w czasie akcji rozbijania protestów 10 sierpnia br, funkcjonariusz białoruskich służb (prawdopodobnie antyterrorystycznych sił specjalnych MSW Ałmaz”) strzela do dziennikarki Naszej Niwy Natali Łubniewskiej. Strzał jest oddany zaledwie z odległości ok. 10 metrów, a funkcjonariusz precyzyjnie mierzy do dziennikarki. W wyniku odniesionej rany dziennikarka trafiła do szpitala, w którym przebywa do dzisiaj. Konieczne było przeprowadzenie operacji, możliwe, że będzie potrzebny kolejny zabieg i nie wiadomo, kiedy dziennikarka wróci do zdrowia. Łubniewska dwukrotnie złożyła zawiadomienia przeciwko funkcjonariuszowi, a redakcja dostarczyła nagranie wideo z zarejestrowanym całym wydarzeniem (https://www.youtube.com/watch?v=fYXcbAfSDMk#action=share ). Na razie jednak reżim, pomimo zapowiedzi, nie spieszy się z przeprowadzeniem śledztw dotyczących nadużywania siły wobec protestujących. A kolejne zatrzymania i rozbijanie protestów świadczą, że Łukaszenka nie jest skłonny zrezygnować z dotychczasowych metod walki z własnym społeczeństwem, a także z walki z dziennikarzami.
Paweł Bobołowicz
źródła: Bielsat.eu, baj.be. tut.by