Pisanie na Berdyczów – ŁUKASZ WARZECHA o dostępie dziennikarzy do informacji publicznej

Mógłbym nawet uznać, że znaczna część historii o braku dostępu dziennikarzy do informacji, opisanych w ostatnim wydaniu miesięcznika „Press”, to nadinterpretacje osób związanych z tak jednoznacznie antyrządowymi tytułami jak „Gazeta Wyborcza” czy OKO Press. A jednak w tekście swoje doświadczenia przedstawiają również przedstawiciele mediów o znacznie bardziej zrównoważonym podejściu, a przede wszystkim reprezentanci organizacji pozarządowych, do których mam zaufanie: Sieci Obywatelskiej Watchdog Polska oraz Fundacji Panoptykon. Obraz wyłania się z tych opowieści fatalny: instytucje udzielają odpowiedzi ostentacyjnie bezczelnych lub bezprzedmiotowych, podważają interes publiczny, w którym występuje dziennikarz, przeciągają terminy, odmawiają odpowiedzi – i wszystko to dotyczy głównie mediów spoza rządowego obozu. Te ostatnie nie skarżą się na brak odpowiedzi na pytania zadawane instytucjom i podmiotom publicznym, ale to żadne zaskoczenie: one pytań po prostu nie zadają, a bardzo często pracują na gotowcach, które z tych miejsc dostają. Taka jest rzeczywistość polskich mediów 2020 r.

 

Moje własne doświadczenia z zadawaniem pytań instytucjom są znacznie uboższe niż w przypadku dziennikarzy, zajmujących się sprawami bieżącymi. Ale również są zniechęcające. Swego czasu dociekałem na przykład, w jaki sposób Orlen „wziął na siebie” opłatę emisyjną, czyli nowy podatek doliczany do paliwa, obowiązujący od stycznia 2019 r. Owo „wzięcie na siebie” opłaty obiecywał publicznie przed jej wejściem w życie prezes koncernu Daniel Obajtek. To nie było ogólne pytanie, lecz seria pytań bardzo konkretnych. Odpowiedź, która była skrajnie ogólnikowa i wymijająca, dostałem dopiero po dwukrotnym upomnieniu działu prasowego spółki. Po czym dotarł do mnie nieoficjalny sygnał, że Orlenu w ogóle lepiej w tej sprawie nie indagować.

 

Kiedy w trakcie lockdownu pytałem Ministerstwo Zdrowia o to, kto dokładnie pracuje nad modelami epidemicznymi, którymi posługuje się minister Łukasz Szumowski, odpowiedź dostałem wprawdzie szybko, ale znów niczego ona nie wnosiła i była całkowicie niekonkretna.

 

Identyczna sytuacja miała miejsce, gdy do MSWiA skierowałem bardzo precyzyjne pytania, dotyczące uzasadnienia wydania rozporządzenia o zakazie noszenia i przemieszczania broni 11 listopada ubiegłego roku. Odpowiedź przyszła szybko, ale była jak w starym dowcipie o kontrolerze w autobusie:

 

– Bileciki.

– Trąbka.

– Bileciki!

– Trąbka!

– Jaka trąbka?

– Jakie bileciki?

 

Czyli, tłumacząc z ministerialnego na polski: spadaj pan na drzewo.

 

Wypowiadający się w „Press” twierdzą, że jest dziś znacznie gorzej niż przed 2015 r. Nie mam powodu nie wierzyć, bo potwierdzają to statystyki wspomnianych NGO-sów, ale i z tamtego czasu pamiętam, jak MSZ odmówiło mi odpowiedzi na pytanie, ile zgarnęli Jakub WojewódzkiKrzysztof Materna za napisanie scenariusza koncertu z okazji przejęcia przez Polskę prezydencji w UE w 2011 r. tłumacząc, że to umowa z prywatnymi podmiotami. Nic to, że opłacana z publicznej kasy.

 

Moje doświadczenie nie jest tak ekstremalne jak w przypadku niektórych kolegów, ale w sumie podobne. Przywykłem do tego, że pytania do instytucji kieruję nie po to, żeby dostać wyczerpującą odpowiedź, bo na to właściwie już nie liczę, ale żeby pokazać moim czytelnikom, w jaki sposób urzędy lub inne podmioty wykręcają się i jak traktują nie tyle dziennikarza, co za jego pośrednictwem – jego odbiorców.

 

Z tekstu w „Press” wyłania się problem systemowy i to już nie jest powód do śmiechu, lecz do poważnego zaniepokojenia. Dostęp do informacji publicznej jest jednym z podstawowych warunków dobrego funkcjonowania demokracji. Żadna instytucja ani podmiot publiczny nie robi dziennikarzowi łaski, odpowiadając na pytania. I nie powinno mieć najmniejszego znaczenia, dla jakiego medium ten dziennikarz pracuje oraz jaki jest stosunek tego medium do aktualnej władzy. To przecież przedstawiciele obozu rządzącego wielokrotnie stwierdzali w odpowiedzi na uwagi o nadmiernych uprawnieniach służb, że „uczciwy nie ma się czego bać”. Przy czym ten frazes jest fałszywym usprawiedliwieniem łapczywości państwa w zaciąganiu informacji o obywatelach, natomiast faktycznie powinien działać w drugą stronę. Nie ma tu bowiem równowagi: obywatel jest słabszy niż aparat państwa, a jawność i dostęp do informacji publicznej jest jedną z form obrony przed opresją. Również przed ochotą do nadmiernej i bezzasadnej inwigilacji.

 

Problem w tym, że bardzo łatwo pokazywać Ustawę o dostępie do informacji publicznej jako dowód na to, że w Polsce pod tym względem wszystko gra, znacznie trudniej natomiast środowisku dziennikarskiemu wykazać, że z dostępem do tejże informacji w realnym świecie jest systemowy problem. To powinno być zadanie dla organizacji dziennikarskich i dobrym pomysłem wydawałoby się stworzenie na ten temat raportu.

 

 

Przy okazji zaś warto zauważyć, że ten akurat czynnik nie jest uwzględniany w wielokrotnie krytykowanym wskaźniku wolności mediów, sporządzanym przez Reporterów bez Granic. Owszem, w kwestionariuszu będącym podstawą uszeregowania krajów, są pytania o formalne gwarancje dostępu do informacji, ale nie o ich praktyczną realizację.

 

Łukasz Warzecha