Samorząd w klatce – WIKTOR ŚWIETLIK o samorządzie dziennikarskim

Jeśli chodzi o samorząd to mam z klasyka klasyków swój ulubiony cytat z czasów powoływania członków KRRiT w 1994 roku: – zrobiłem tak, bo jestem niezależny, samorządny i nazywam się prezydent. Nie trzeba chyba dodawać z kogo to cytat (podpowiedź – nie jest to starotestamentowy Jahwe). Z samorządnością jest tak, że każdy rozumie przez nią co chce. Dowodem, dyskusja, która się ostatnio toczy, także na stronie Sdp.pl.

 

Rządzący politycy mówią, że chcą uregulować zasady na jakich funkcjonuje zawód dziennikarza. Twierdzą, że w ten sposób uporządkują funkcjonowanie tej branży. Fakt, że o takim unormowaniu mówiło się w czasach, kiedy jeszcze miałem bujną fryzurę. Podnoszono wówczas często argument, że na listach rozmaitych zawodów tworzonych przez instytucje państwowe astrologowie i radiesteci mają bardziej ugruntowaną pozycję niż dziennikarze, nie zawsze wymieniani. Wszystko wynikało z braku jednoznacznej definicji. W wielu zachodnich krajach jest nią właśnie przynależność, do któregoś z syndykatów. W USA dziennikarz to ten, kto działa na zlecenie jakiejś redakcji. Tak często przyjmuje się dziś i u nas. Tyle, że redakcją może być jednoosobowy portal, blog, a nawet regularnie odnawiany profil na Facebooku. Wystarczy „periodyczność”.

 

Po co taka regulacja? W teorii wzmacniałaby dziennikarzy profesjonalnych kosztem amatorów. Choćby po to, by było wiadomo kogo chroni prawo prasowe. Kto ma prawo wejść do Sejmu, uzyskać akredytację na mecz, może wejść na konferencję prasową. A kto dziennikarzem nie jest, tylko udaje. Na przykład lobbysta lub czynny polityk.

 

Wszystko ładnie, ale dziennikarze z kolei – i to nie tylko ci, którzy są opętani antypisowską psychozą – twierdzą, że lepiej by politycy się w budowanie samorządów nie bawili. Bo jak się wezmą, to zaraz będą chcieli decydować o tym, kto jest dziennikarzem, a kto nie według klucza politycznego. Cytując Sławka Jastrzębowskiegozrobią samorząd, znaczy porządek”.

 

Nie podzielam ani entuzjazmu pierwszych do budowy samorządów, ani obaw drugich, że jakiś sanhedryn złożony z nominatów politycznych wrogów władzy będzie wykluczał z zawodu jak komisje ze stanu wojennego.

 

Zacznijmy od tych drugich. Po pierwsze mamy już takie sanhedryny. Nazywają się sądy. To one mogą, i w niektórych przypadkach orzekają zakaz wykonywania zawodu dziennikarza. Takie uprawnienie jest skandaliczne, wrogie demokracji i wolności słowa, a sądy w Polsce są upolitycznione do szpiku. Wielu sędziów nie kryje poglądów politycznych, a jeśli posuwają się tak daleko, to zakładam, że te poglądy decydują o wyrokach. Tak uważam, „dwadzieścia osiem filmów o tym nakręciłem…”, więc tu tyle w temacie.

 

Myślę, że jakieś 80 procent polityków – bez względu na opcję – najchętniej wyciszyłoby niechętne im media, tyle, że tego się nie da zrobić. Nie da się w erze mediów społecznościowych i realnej kultury wolności słowa, w której żyjemy. Widzieliście ilu młodych ludzi protestowało na marszach KOD-u? Była to raczej taka trzecia młodość odstawionej klienteli PO. A ilu na demonstracjach w sprawie tzw. ACTA2? Pełno dzieciarni.

 

Cenzura mediów byłaby politycznym samobójstwem. Do tego była już formacja, która przy pomocy raczej gangsterskich – jak na standardy europejskiej polityki – metod, opanowała wszystkie media. Jednego inwestora wypędziła, sprzedała coś szemranemu biznesmenowi, niegrzecznego naczelnego zwolniła naciskając na niemieckiego wydawcę, pozbyła się dziennikarza, który ruszał trudny temat reprywatyzacji, podsłuchiwała, wysyłała tajne służby na redakcje. W dodatku robiła to przy tolerancji ze strony świata i rodzimych obrońców praw człowieka.

 

I co z tego wyszło? Za przeproszeniem Pań – jajco. Nowe media powstały jak grzyby po deszczu, opozycyjne kluby dyskusyjne, jak za komuny, pozwalały na tworzenie struktur, a Twitter został opanowany przez opozycyjną nie mającą mediów prawicę.

 

Czy więc rację mają politycy? Może dobrze by było, gdyby powstało takie ciało, gdzie spotkają się dwaj Kurscy, Blumsztajn, SkowrońskiSakiewicz i będą z władzą rozmawiać? Choćby o artykule 212, fatalnych orzeczeniach sądów, tym jak najlepiej budować umowy dziennikarskie, jak konstruować rynek reklamowy. I tu mam wątpliwości. Bo – może poza 212 – w każdej z tych spraw rzuciliby, o sorry, rzucilibyśmy się sobie do gardeł. Lepiej już urządzić zawody w klatkach.

 

Do tanga trzeba dwojga. A tu jedni stoją z jednej strony ściany, drudzy z drugiej. Nie będzie z tego ani tanga, ani dzieci. Co najwyżej może wyjść mordobicie, czyli nasz chleb powszedni.

 

Wiktor Świetlik