Śmierć i życie plemion – ŁUKASZ WARZECHA o przypadku Szymona Jadczaka

Muszę przyznać, że z pewnym rozbawieniem przyglądałem się aferze wokół tekstu Szymona Jadczaka (i Patryka Słowika, ale ten drugi pozostał na marginesie sprawy), dziennikarza Wirtualnej Polski (do niedawna związanego z TVN24, a wcześniej także z Gazeta.pl), o tym, jak to Donald Tusk przepisał swój majątek na żonę. Rozbawił mnie nie sam tekst (choć dość rozbawiło mnie tłumaczenie Tuska, opublikowane już po pojawieniu się artykułu, w którym przewodniczący PO opowiadał, że takie posunięcie wykonał z powodu obaw o bezpieczeństwo swojej rodziny) ani też nie reakcja fanów Tuska, którzy natychmiast wzięli na celownik Jadczaka. Rozbawiło mnie, że sam Jadczak wydawał się tym zachowaniem publiki z lekka zszokowany.

 

Kto obserwuje redaktora Jadczaka na Twitterze oraz kto zna jego wypowiedzi, ten wie, że pod względem światopoglądowym jest od obecnie rządzących tak daleki jak to tylko możliwe. Posądzanie go o jakąkolwiek próbę wpisania się w ich narrację jest skrajnie karkołomne, niemal tak, jak próba posądzenia o to samo Tomasza Lisa (niemal, bo jednak Tomasz Lis jest pod tym względem niedościgniony). A jednak to wszystko nie miało znaczenia, gdy Jadczak opublikował wspomniany tekst. Przez fanów Tuska został natychmiast uznany za najpodlejszą personę pod słońcem i obrzucony najgorszymi obelgami.

 

Jadczak skarżył się w Wirtualnych Mediach:

Pewnie błędem było to, że odpowiadałem na zaczepki i chamskie komentarze, bo z fanatykami nie ma co dyskutować. Apeluję też do dziennikarzy, którzy podsycają hejt, bo być może nie zdają sobie sprawy z tego, co idzie za ich wpisami. Dla was to może być fajny, efektowny tweet, za który zbierzecie parę lajków, ale ja dostaję później groźby i wyzwiska. Więc proszę np. Wojciecha Czuchnowskiego, żeby się zastanowił, co robi, bo głupio, jak jedną ręką broni wolności słowa, a drugą nakręca hejt i nienawiść. Nie wiem, czym takie działania różnią się od tego, co robią ludzie z TVP, których tak krytykuje. Efekt jest taki sam.

 

Patrzę na te cierpienia młodego (rocznik 1980) Jadczaka i uśmiecham się półgębkiem. Oto dziennikarz, który był zawsze po jednej stronie sporu politycznego (co nie oznacza, że robił nierzetelne dziennikarstwo, żeby było jasne), nagle odkrył, że i tutaj są agresywni fanatycy, dla których nie jest ważny cały jego dorobek, poglądy, napisane wcześniej teksty czy ujawnione przekręty władzy, ale liczy się tylko ta jedna historia, a właściwie to, że w tytule tekstu Tuska porównano do Mateusza Morawieckiego.

 

Drogi Panie Redaktorze Jadczak! Gdyby przed napisaniem tego tekstu się Pan do mnie odezwał, natychmiast powiedziałbym Panu, co Pana może czekać. Mam to przećwiczone na wszystkie możliwe sposoby, tylko niestety tacy jak Pan, którzy zawsze byli po jednej stronie medialnej barykady i nigdy bądź bardzo rzadko ją przekraczali, nie mieli świadomości, że funkcjonujemy jako dziennikarze w świecie walczących ze sobą na śmierć i życie plemion. Działa to dokładnie tak, jak Pan właśnie doświadczył: mógł Pan walić w obecną władzę przez całą właściwie swoją dziennikarską karierę (znów powtarzam: nie mówię, że bez racji czy nierzetelnie), ale wystarczy, że jednym tekstem tknął Pan święty totem platformerskiego plemienia – Donalda Tuska – a już stał się Pan zdrajcą, sprzedawczykiem i dziennikarską kurtyzaną, której najpewniej osobiście płaci Jarosław Kaczyński, wzywając od czasu do czasu na Nowogrodzką. No, może czasem za pośrednictwem wiernego Sasina.

 

Zabawne jest, gdy tę plemienną rzeczywistość odkrywają nagle dziennikarze, którzy wcześniej korzystali z komfortu przynależności do jednego z plemion, a tym samym nie mieściło im się w głowie, że kiedykolwiek mogą paść ofiarą plemiennej wojny. Udawali często, że problem nie istnieje, bo ich przecież nie dotykał. I tak naprawdę faktycznie nie dotyka on większości dziennikarzy, ponieważ większość dziennikarzy jest dzisiaj zapisana do jednego albo drugiego obozu. Ci, którzy się nie zapisali, doświadczają regularnie tego, czego właśnie doświadczył Jadczak.

 

Być może tu zresztą leży tajemnica pominięcia w tej aferze Patryka Słowika. Po Słowiku kibice Tuska po prostu niczego się nie spodziewali, bo Słowik do żadnego obozu nigdy się nie zapisał. Nie uznano zatem, że zdradził. Cała wściekłość skupiła się na tym, który za zdrajcę został uznany.

 

Przyznam, że dziennikarzowi WP nie współczuję. Na mnie po prostu takie sytuacje nie robią już żadnego wrażenia – znam je doskonale. Liczba obelg, które skierowano pod moim adresem z obu stron barykady idzie zapewne w dziesiątki tysięcy. Zwariowałbym, gdybym miał się tym przejmować. Cieszę się natomiast, gdy takie sytuacje przydarzają się tym pracownikom mediów, którzy dotąd cieszyli się komfortem plemiennej przynależności. Może bowiem dzięki temu dostrzegą, jak skrajnie niezdrowa jest sytuacja, w której od dziennikarzy oczekuje się, że będą wojownikami jednego albo drugiego stronnictwa, a nie, że będą po prostu dobrze wykonywali swoją pracę.

 

Łukasz Warzecha