W imię pieniędzy – MIROSŁAW USIDUS o służeniu Google’a i Facebooka cenzorom, dyktatorom i zamordystom

Uprawiające cenzorską samowolkę w Polsce globalne platformy są jednocześnie posłusznymi fagasami rządów domagających się wycinania politycznie niewygodnych treści. Można by powiedzieć, że Google i Facebook są konsekwentne – walczą z gwarantowaną przez polskie prawo wolnością słowa tak samo jak… w krajach walczących z wolnością słowa. Po prostu zawsze są przeciw wolności słowa. Ja to jednak nazwę hipokryzją, bo u nas cenzurują w imię mętnych „wartości” a gdzie indziej  dla kasy, by interes się kręcił.

 

Monsanto, firma agrochemiczna, która zyskała nieco kontrowersyjną sławę za sprawą pestycydów stosowanych w rolnictwie i GMO, nie tylko włożyła w ostatnich latach wiele wysiłku w dyskredytowanie śledztw dziennikarskich w mediach, ale też dobrze płaciła Google’owi za tłumienie niewygodnych materiałów w wyszukiwarce.

 

   Carey Gillam, dziennikarka firmy Reuters, kilka lat temu napisała wiele artykułów o skutkach zdrowotnych stosowania produktów Monsanto. W ramach „zarządzania kryzysem” firma nie tylko publikowała w mediach artykuły podważające ustalenia dziennikarki, ale jak twierdzi „The Guardian” zapłaciła Google’owi sporo pieniędzy za promowanie w wyszukiwarce linków do materiałów, które kwestionują ustalenia Gillam. Niby to ciągle owo „zarządzanie kryzysem komunikacyjnym”, ale pozostaje nieprzyjemne wrażenie, że ludzie oczekujący obiektywnych wyników wyszukiwania w Internecie zostali zmanipulowani. I Google wziął za to forsę.

 

Gdy Carey  Gillam w 2017 roku przygotowywała się do wydania swojej książki pt. „Whitewash: The Story of a Weed Killer, Cancer, and the Corruption of Science”, Monsanto jak donosił „The Guardian” była w stanie pełnej mobilizacji. Przygotowała plan składający się z 23 kroków, neutralizujących wymowę faktów zgromadzonych przez Gillam. Wśród tych działań było m. in. pozycjonowanie w Google strony internetowej, przygotowanej przez krytykowaną korporację, która miała się w Google ukazywać jako  pierwszy wybór, gdy ludzie wyszukiwali nazwisko „Gillam”. A zatem ludzie szukali niewygodnych dla Monsanto informacji i dostawali stronę przygotowaną przez Monsanto. A Google na to pozwalał, bo, jak twierdzi „Guardian”, dostał za to pieniądze.

 

Stare google’owe hasło „Don’t be evil” (najlepiej chyba przetłumaczyć na „Nie czyń zła”) brzmi w tym kontekście jak złośliwy dowcip. Jednak Google wciąż na pokaz ma usta pełne frazesów i zawsze gotowa jest pouczać każdego dookoła, co jest w Internecie właściwe. I cenzurować, banować, manipulować wynikami wyszukiwania, bez mrugnięcia okiem przekonując, że reprezentuje „standardy” i etykę nigdy dotychczas w biznesie i w mediach niespotykaną.

 

Google zrobi dla was wszystko, cenzorzy i dyktatorzy

 

Piękną historią obłudy i lawiranctwa jest historia Google w Chinach. Wyszukiwarkowy potentat operując w tym kraju przestrzegał chińskiej polityki cenzury w Internecie, znanej pod hasłem „The Great Firewall of China” do marca 2010 roku. Wyniki wyszukiwania na Google.cn były filtrowane, aby nie zawierały wyników postrzeganych jako szkodliwe dla Chińskiej Republiki Ludowej. Google tłumaczył, że cenzura jest konieczna, aby powstrzymać rząd chiński przed całkowitym zablokowaniem Google’a, co miało wcześniej już miejsce w 2002 roku. Narracja Google’a była trochę jak tłumaczenia komunistów zainstalowanych przez ZSRR po II wojnie w Polsce – „lepiej, że my was uciskamy, niż mieliby to robić bezpośrednio Sowieci”.

 

Wielu chińskich użytkowników Internetu jednak nie doceniało tego niesłychanego „poświęcenia” Google’a i krytykowali „nie czyniącą zła” wyszukiwarkę za współpracę z chińskim rządem w represjonowaniu obywateli ChRL, szczególnie tych, którzy sprzeciwiają się rządowi i opowiadają się za prawami człowieka. Co więcej, postawa Google została oficjalnie potępiona i określona jako hipokryzja przez Ruch Wolnych Mediów,  Reporterów bez Granic, Human Rights Watch i Amnesty International.  W marcu 2010 r., po tym jak rozmowy z władzami chińskimi nie doprowadziły do porozumienia, firma przeniosła swoją usługę Google China do Google Hong Kong, która znajdowała się poza jurysdykcją chińskich przepisów. Według wielu raportów, strona ta jednak także jest cenzurowana.

 

Kolejny krok w tym kontredansie nastąpił w ubiegłym roku, gdy ujawniono, że Google pracuje nad specjalną wersją swojej wyszukiwarki do użytku w Chinach, która miałaby cenzurować treści zgodnie z ograniczeniami nałożonymi przez rząd chiński. Projekt ten był znany pod kryptonimem Dragonfly. Wzbudzał on oburzenie nie tylko ludzi spoza firmy ale również wielu pracowników Google’a. Ostatecznie został zawieszony. Czas pokaże, czy na zawsze, bo z Chin wciąż dochodzi do wrażliwych na dochody google’owych nozdrzy, kusząca woń wielkiego biznesu na ogromnym chińskim rynku.

 

Inny wielki rynek – indyjski – też jakoś czyni Google’a potulnym i dyspozycyjnym. W 2016 r. tamtejsze Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej ujawniło, że Google zgodziło się na cenzurowanie wyników wyszukiwania i reklamy dotyczącej badań płci dzieci nienarodzonych, co jest nielegalne w Indiach.

 

Już badanie opublikowane w 2002 r. wykazywało, że Google usuwa setki stron z niemieckiej i francuskiej wersji wyszukiwarki. Oczywiście chodziło o neonazistów, antysemitów, islamskich ekstremistów, ale też co najmniej jedną stronę internetową „fundamentalistów chrześcijańskich”. Oczywiście w Niemczech Google na żądanie rządu cenzuruje również pornografię. Cenzura polega na usuwaniu stron z wyników wyszukiwania.

 

W marcu 2018 r. Google usunął z listy wyników wyszukiwania w Szwecji stronę, po tym jak w tamtejszych mediach rozpętała się kampania krytyki przeciw Google, YouTube i Facebookowi. Prym wiodły tabloid „Expressen” i dziennik „Dagens Nyheter”. Usunięta strona zawierała akcenty antysemickie, ale również krytykowała wydawnictwo Bonnier Group i jego przemożny wpływ na opinię publiczną. Smaczku sprawie dodaje fakt, że grupa Bonnier jest właścicielem gazet, które atakowały platformy internetowe. W dodatku treści publikowane na stronie są w Szwecji całkowicie legalne. A więc Google cenzurował treści nie na podstawie przepisów prawa tylko lobbingu medialnego. Ministrowie szwedzkiego lewicowego rządu stanęli po stronie mediów domagających się pozaprawnej, politycznej cenzury i zagrozili Google’owi konsekwencjami. Google ostatecznie usunął stronę w Szwecji z wyników wyszukiwania, znajdując pretekst w postaci roszczeń dotyczących praw autorskich.

 

W kwietniu 2018 r. przedstawiciele Google wziął udział w spotkaniu z fanami cenzury politycznej z lewicowego szwedzkiego rządu w celu „omówienia roli firmy wyszukiwawczej w krajobrazie medialnym”. Google zgodził się dopracować swoje algorytmy, a także zatrudnić więcej pracowników, aby upewnić się, że „groźby i nienawiść” (hot och hat) zostaną wyeliminowane z wyszukiwarki Google i filmów na YouTube. Oczywiście są to działania w żaden sposób nie związane w orzecznictwem sądów, a Szwecja wciąż jest na czele przeróżnych rankingów w sferze wolności mediów, ale to już inna historia.

 

O podwójnych standardach należącego do Google YouTube można by długo. Przypomnijmy kilka najbardziej charakterystycznych historii. We wrześniu 2007 r. YouTube na żądanie władz egipskich zablokował konto egipskiego działacza Waela Abbasa, który zamieścił tam nagrania wideo na temat brutalności policji, nieprawidłowości w wyborach i antyrządowych demonstracji pod rządami reżimu Mubaraka. Wkrótce potem jego konto zostało przywrócone. Ale nie każdy miał takie szczęście

 

Zwłaszcza, że niedemokratyczne rządy miały prosty bat na łase na odsłony i dochody platformy. W 2006 r. Tajlandia zablokowała dostęp do YouTube po tym jak zidentyfikowano dwadzieścia „obraźliwych” filmów wideo, które nakazano usunąć. W 2007 r. turecki sędzia nakazał zablokowanie YouTube w kraju ze względu na nagrania wideo obrażające Mustafę Kemala Atatürka.  W lutym 2008 r. pakistański urząd ds. telekomunikacji zakazał działalności YouTube w tym kraju, co, nawiasem mówiąc, przypadkowo zablokowało dostęp do serwisu na całym świecie na kilka godzin. Zakaz został zniesiony po tym, jak YouTube usunął kontrowersyjne komentarze dotyczące islamu, wygłoszone przez urzędnika holenderskiego rządu!

 

Można? Można. YouTube służy i słucha cenzorów i dyktatorów. Potrzebny tylko bat.

 

W 2016 roku YouTube uruchomił specjalną zlokalizowaną pakistańską wersję swojej strony internetowej dla użytkowników w Pakistanie, na której cenzuruje treści uznane przez rząd pakistański za bluźniercze. Zasady cenzury zostały spisane w specjalnej umowie serwisu z rządem Pakistanu. W rezultacie władze tego kraju zniosły zakaz korzystania z YouTube.

 

Facebook reaguje na komendę – „służyć!”

 

Wymieniany zwykle w parze z Google’m serwis Facebook ma może trochę mniej pretensji aby być wyznacznikiem standardów etycznych. Hipokryzji przedstawicielom tej platformy jednak również nie brakuje. Gdy z gębami pełnymi frazesów o „tolerancji”, „mowie nienawiści” „zwalczaniu fake newsów” łamią zasady wolności słowa, choćby w Polsce, w krajach, w których demokracji i wolności jest tyle co kot napłakał, przyjmują postawę posłusznego pieska, który natychmiast reaguje na komendę: „Służyć!”.

 

W lipcu 2018 r. grupa kilkunastu amerykańskich kongresmanów z obu partii wysłała list do prezesa Facebooka Marka Zuckerberga (również do prezesa Google Sundara Pichai), wzywając ich do odrzucenia żądań rządu wietnamskiego dotyczących usunięcia publikacji „niesłusznych” politycznie. Wprowadzane wówczas w Wietnamie prawo nakładało na firmy internetowe, takie jak Facebook i Google, obowiązek usunięcia treści w ciągu 24 godzin od otrzymania wniosku od rządu. Amerykańscy parlamentarzyści szczególnie zaniepokojeni byli cenzurowaniem kont Wietnamczyków z amerykańskim obywatelstwem. „Jeśli rząd wietnamski zmusza wasze firmy do pomocy i podżegania do cenzury, jest to problem, który należy podnieść na szczeblach dyplomatycznych”,  pisali kongresmani. Jednak Facebook, co pokażą dalsze przykłady, nie potrzebuje obrony ze strony instytucji dyplomatycznych i demokratycznych. Po prostu jest gotów słuchać poleceń zamordystów, zwłaszcza, gdy ci dają zarobić.

 

W 2016 r. Mark Zuckerberg był cały w skowronkach na temat swoich ciepłych relacji z chińskimi liderami, w tym z przewodniczącym KPCh Xi Jinpingiem. Wielokrotnie odwiedzał ten kraj, aby spotkać się z najwyższymi oficjelami odpowiedzialnymi za Internet. Uczył się nawet mandaryńskiego. Jak informowali obecni i byli pracownicy Facebooka, sieć społecznościowa bez rozgłosu przygotowywała oprogramowanie, które służyć miało do tłumienia postów w określonych obszarach geograficznych. Chodziło głownie o Chiny, wielki rynek, gdzie sieć społeczna była (i jest) blokowana. Z tych informacji wynika, że dla wielkiego rynku w państwie środka i wielkiej forsy z tego wynikającej, Zuckerberg był gotów występować w roli podwykonawcy rygorystycznej chińskiej cenzury politycznej.

 

W Turcji, Indiach, Pakistanie i Maroku Facebook rutynowo cenzuruje komentarze na zamówienie polityczne władz. Ściśle współpracuje też z rządem Izraela. A społecznościowe grupy palestyńskie są tak represyjnie blokowane, że powstał nawet specjalny hashtag, #FbCensorsPalestine, sygnujący treści dotyczące współpracy Facebooka w rządem Izraela. Na żądanie władz Myanmaru Facebook masowo usuwał posty ofiar rzezi muzułmańskiej mniejszości etnicznej muzułmanów (znanej jako Rohingya).

 

W Europie Facebook też słucha rządów domagających się cenzurowania treści. W czerwcu 2017 r. niemiecka policja najechała dziesiątki domów osób podejrzanych o obraźliwe posty w mediach społecznościowych. Jak podawał „The New York Times”, było to połączone z rewizjami w mieszkaniach i przesłuchaniami. Na polecenie władz niemieckich Facebook usunął wtedy dziesiątki tysięcy materiałów na platformie i od tego czasu posłusznie regularnie usuwa ich coraz więcej. Podobne żądania ma rząd Wielkiej Brytanii, a Facebook słucha go i mu służy.

 

Nie nienawiść do religii, lecz nienawiść do wolności

 

   A teraz pomyślmy o pewnym kraju nad Wisłą, w którym, według niektórych opinii, zagrożona jest demokracja i praworządność, a który walczy z Google’m i Facebookiem o to, by platformy przestrzegały wolności słowa, gwarantowanej przez jego Konstytucję. Gdy YouTube wycina filmy z wypowiedziami przedstawicieli Kościoła i komentatorów na temat LGBT, to, czy robi coś dokładnie przeciwnego do swojej posłusznej islamskim duchownym polityki w Pakistanie, czy też może jest konsekwentne? I tu i tam jest przeciw wolności.

 

I w dodatku jego działania na obszarze Polski są, przynajmniej wedle mojej opinii, niezgodne z prawem. Pisałem niedawno o procesie wytoczonym Facebookowi przez Macieja Świrskiego. W interesie znacznie większej społeczności niż społeczność Facebooka, właściwie wszystkich Polaków, jest wyjaśnienie, do jakiego stopnia w kraju, w którym obowiązują konkretne przepisy prawa i Konstytucja, ludzie Marka Zuckerberga mogą sobie na swojej platformie kierować się „standardami”, które są inne niż prawo obowiązujące na terenie Rzeczypospolitej Polskiej.

 

Wcześniej komentowałem umowę, którą Ministerstwo Cyfryzacji podpisało z przedstawicielami Facebooka, otwierającą drogę polskim użytkownikom społecznościówki weryfikacji odmowy dotyczącej odwołania od decyzji o blokadzie treści na ich profilu przez tzw. „punkt kontaktowy”. Wówczas, jak zapewniali przedstawiciele resortu, Polska była pierwszym krajem, w którym coś takiego ma być możliwe.

 

Nie mam jednak przekonania czy owa umowa w jakikolwiek skuteczny sposób bronić będzie polskiego prawa i gwarantowanych w nim wolności. Mam nadzieję, że polskie władze stać na twarde postawienie sprawy, tak jak zrobiły to Indie, Turcja czy Pakistan, albo też Niemcy czy Szwecja. Tylko, że w naszym przypadku byłoby to twarde postawienie sprawy nie w imię cenzury i ograniczeń wolności, lecz w obronie wolności słowa. Zablokować Facebooka i YouTube, dopóki nie zaniechają cenzury politycznej? Dlaczego nie? Bylibyśmy pierwsi na świecie.

 

Właściwie jedynym rządem, o którym wiem, że ma podobne podejście jest administracja prezydenta Trumpa w USA. Działania w ojczyźnie gigantów internetowych będą mieć znaczenie dla wszystkich na całym świecie, pod warunkiem, że coś w ogóle tam zajdzie. Według doniesień mediów, Biały Dom opracował projekt rozporządzenia wykonawczego w celu rozwiązania problemu  cenzury politycznej i skrzywienia antyprawicowego Big Tech, które widoczne jest jak na dłoni nawet dla ślepego.

 

Jaki ostatecznie ten akt będzie miał kształt i czy  ogóle wejdzie w życie, jest niejasne. Paradoksalnie, choć intencją Trumpa jest występowanie w imię pierwszej poprawki do amerykańskiej konstytucji mówiącej o wolności słowa, narzucanie przez rząd prywatnym platformom czegokolwiek, nawet wymogu przestrzegania wolności słowa, może być uznane za naruszenie amerykańskiej konstytucji. Jest jeszcze prawo z 1996 roku o nazwie „Communication Decency Act”, która zarówno chroni platformy internetowe przed odpowiedzialnością za treści zamieszczane przez ich użytkowników, jak i upoważnia firmy do usuwania treści bez obawy przed odpowiedzialnością. To podstawa swobody Google’a i Facebooka w zarządzaniu treściami, czyli także w politycznym cenzurowaniu.

 

Pozornie wydaje się, że YouTube zablokowało homilię arcybiskupa Marka Jędraszewskiego, bo nie jest islamskim mułłą. Ale, gdyby się głębiej zastanowić, to nie. Przecież w Pakistanie, gdzie YouTube Google’a „służy”, gdyby mułła będący związany z rządem nakazał wycięcie kazania innego mułły, który mu się nie podoba, to posłuszne YT by to natychmiast zrobiło.

 

Prawdziwą przyczyną jest więc tak naprawdę to, że Google, właściciel YouTube, ma całkowicie gdzieś wolność, liczy się tylko z siłą i pieniędzmi. A jedynym dylematem, jaki przeżywa, jest szukanie skutecznego sposobu ukrycia faktu, że wolność nie ma dla tych hipokrytów żadnego znaczenia. A ponieważ ma pieniądze, może zapłacić za ukrywanie tego faktu. Na szczęście coraz słabiej mu to idzie.

 

Mirosław Usidus