Rozumiem, że chodzi o to, aby dziennikarka telewizyjna specjalizująca się „w sztuce kina” miała ciągle o czym mówić, bo temat to modny i ciągle pojawiają się nowe filmu. Niemniej byłoby dobrze, gdyby dziennikarka znała chociaż podstawy starszej kultury – tu myślę o księgach i książkach, bo występująca w telewizji pani „od filmu” mówi ze swadą: „Nowy film ‘Znachor’ powstał na podstawie tej samej książki, co poprzedni.
Nie piszę tego bez dowodów, bo mylenie książek z utworami w nich drukowanymi jest dowodem daleko idącej ignorancji. Od biedy ujdzie to jeszcze uczniakowi szkoły podstawowej, bo już licealista powinien odróżniać te dwie materie – książkę, jako realny byt papierowy, od powieści, jako bytu niematerialnego.
Dziennikarka powinna zatem powiedzieć, że nowy film „Znachor” w reżyserii Michała Gazdy powstał na podstawie tej samej powieści, co film Jerzego Hoffmana. Powinna jeszcze dodać, że autorem powieści jest przedwojenny pisarz Tadeusz Dołęga-Mostowicz. Zresztą sami reżyserzy o autorach zapominają nagminnie, jakby nie chcieli sobie paprać nazwiska jakimś tam Dołęgą-Mostowiczem, Żeromskim czy Prusem. Czekam wiec na nową filmową wersję „Pana Tadeusza”, przy której w ogóle zabraknie nazwiska autora, a zamiast niego pojawi się, wiszące minutę, wołami na ekranie nazwisko jakiegoś debiutanta sztuki filmowej.
A współczesne książki i księgi – Szanowna Pani – bywają różne: są księgi telefoniczne, adresowe, pamiątkowe, honorowe, książki wejść i wyjść, księgi raportów, księgi kasowe, księgi inspekcji, księgi uwag i zażaleń. Bywały też książeczki zdrowia, książeczki oszczędnościowe, książeczki wojskowe i harcerskie. Zatem, proszę – Szanowna Pani – zapamiętać, że książka to tylko zszyte lub sklejone kartki, z okładką twardą lub miękką.
I niech mi Pani wierzy, że na podstawie książki da się jedynie wyreżyserować nicość. Co prawda zdarza się i tak, że na podstawie dobrej powieści również da się wyreżyserować dosłowne nic, ale to już inny temat.
Nasi obiektywni profesorowie
Sprytnym chwytem redakcji telewizyjnych jest zapraszanie do udziału w rozmowach autorytety, którym nikt – zdaniem zapraszających dziennikarzy – dosłownie nikt się nie oprze. Mam tu na myśli autorytety najwyższej rangi, które – można by powiedzieć – w carskiej Rosji odpowiadały randze generałów czy marszałków. A są to oczywiście profesorowie, w najgorszym wypadku doktorzy.
Właściwie od takiego zaproszonego doktora, czy profesora, dziennikarz oczekuje tylko jednego – potwierdzenia językiem nauki tezy, którą ów dziennikarz chwilę wcześniej sam z siebie wydusił. Zapyta, ktoś mało doświadczony, jak to możliwe? Bardzo prosto, bo każda ze stacji ma swoje stado profesorów, którzy wyznają tę samą ideologię, co dana stacja. I nie spodziewajmy się, że w TVN zobaczymy profesora, którego na co dzień oglądamy w Polsacie. I nie łudźmy się, że profesora z TVP, nagle zobaczymy w TVN. Nauka polska została ostatecznie podzielona według sympatii politycznych. Trochę mylące jest to, że każdy z profesorów ma ten samy tytuł naukowy, ale to tylko taki kamuflaż.
Po co stacjom zaprzyjaźnieni profesorowie? Żeby namaszczali, podnosili tezy stacji do rangi nauki, żeby widz myślał; „Coś w tym musi być, skoro ten profesor tak mówi”. Tu zaznaczę, że zjawisko „uprofesorowienia” telewizji dotyczy jedynie ludzi uprawiających tzw. nauki społeczne: wszelkiego autoramentu historyków XX wieku, socjologów i politologów – ci ostatni są zresztą najgorsi.
Tajemnica nauk humanistycznych jest taka, że są one niemierzalne, czyli można pleść, co tam komu do głowy przyjdzie. Może dlatego tak mało widać w telewizjach matematyków, fizyków i chemików – bo to są nauki ścisłe i tam bezkarnie wyplatać andronów nie można.
Oczywiście ta praktyka wykorzystywania ludzi nauki do niecnych politycznych celów byłaby naganna, gdyby nie to, że ci „przedajni” profesorowie nieźle z tego żyją. A czy mają jakieś skrupuły? Nie sądzę, bo poglądy mają przecież zgodne z miejscem, do których ich zapraszają. Czy to nie wstyd tym profesorom? A, tam… na pewno znajdą, na ewentualne wyrzuty sumienia, jakąś zgrabną wymówkę, w końcu są w tym utytułowanymi specjalistami.
Kłopoty z psychologią
Zdarzyło się to 6 XII 2023 roku. W czasie meczu Stali Mielec z Widzewem Łódź, w ramach rozgrywek Pucharu Polski w piłce nożnej, gdy Widzew strzelił drugą bramkę, i wynik był już 2:1, wtedy sprawozdawca powiedział: „Teraz mielczanie mają już spore kłopoty psychologiczne.”
Otóż, myślę sobie, że przegrywający nie mieli żadnych psychologicznych kłopotów, bo psychologia to nauka zajmująca się ludzką psyche, alias psychiką. Owszem, mogli mieć kłopoty psychiczne, ale gdzie tak prostym chłopakom od kopania piłki, do tak trudnej dziedziny jak psychologia.
Zapamiętajmy zatem: psychika to nie to samo co psychologia. Podobnie jak seks nie jest tożsamy z seksuologią. Poza tym – nikomu z Czytelników nie życzę kłopotów ani z psychiką ani z seksem.
Takowe, owóż i inne archaizmy
W ramach podnoszenia własnego ego na wyższy poziom, coraz więcej ludzi pracujących w różnych telewizjach, coraz częściej używa słów „pańskich”, aczkolwiek mocno trącących zaschłą myszą.
Jednym z takich magicznych słówek jest „takowe, owe”. Gość zamiast powiedzieć: „Ten człowiek nie wie co robi”, mówi: „Takowy człowiek nie wie co robi”.
„Takowy” jest zaimkiem, który w dawnych stuleciach służył do określania ludzi, zjawisk nieznanych, nie do końca rozpoznanych. Ale dzisiaj „pan dziennikarz” mówi o znanym z nazwiska człowieku: „takowy”. Nie dość, że jest to śmieszne, to jeszcze powoduje u odbiorcy panikę, bo widz nie wie o co chodzi.
Niezmiennie polecam używanie najprostszych polskich słów i zwrotów, bo czy przy niedzielnym obiedzie u matki „pan dziennikarz” poprosi: „Mógłby mi brat podać takowy sos”? Na co brat odpowie: „Ów biały, czy ów ciemny, bracie?”