Tu w Przemyślu mamy hub emigracyjny – mówi urzędnik. Kilka dni później inny urzędnik ogłasza, że w Przemyślu mamy ekstraordynaryjną sytuację. Jeden mówi w obcym języku, a drugi po staropolsku.
Najpierw zajmiemy się hubem. Po angielsku, według internetowych słowników, znaczy on tyle co po polsku centrum.
Hub, centrum czy ośrodek?
Zajrzyjmy do Słownika Języka Polskiego, Witolda Doroszewskiego. Ten akceptuje centrum, ale sugeruje, że lepiej będzie używać inne określenia i podaje przykłady: „Centrum miasta, lepiej śródmieście. Centra (lepiej ośrodki) gospodarki leśnej. Coś jest w centrum czyjejś uwagi, lepiej: Coś skupia czyjąś uwagę.
Zatem, byłoby lepiej, gdyby premier rządu mówił lepiej (według Doroszewskiego). A bez żartów. Na każdym kolejnym rządzie spoczywa nie tylko odpowiedzialność za losy narodu (na szczęście nie do końca tak jest), ale także za to (w dużej mierze) jak ten naród mówi. Bo ludzie słuchają i powtarzają. Jako że przykład idzie z góry. Dlatego tak ważne jest, aby ludzie rządowi mówili bardziej po polsku.
Ośrodek jest polski, a centrum i hub są słowami obcymi. Co prawda centrum jest już przyswojone, ale jednak nie nasze. Owszem, trudno będzie namówić, lub zmusić międzynarodowe korporacje, by nie nazywały hubami swoich centrów produkcji czy badań technicznych, ale dyskretne zwrócenie uwagi przez odnośnego ministra może spotkać się z ich przychylnością. Dopóki nie spróbujemy, nie zobaczymy jak zareagują. Ja bym spróbował.
Ordynat, ordynator, ordynacja i sytuacje ekstraordynaryjne
Z sytuacją ekstraordynaryjną sprawa jest trudniejsza. Owszem w języku polskim można tak powiedzieć, ale określenie to jest już od prawie dwu wieków przestarzałe. Dzisiaj należałoby powiedzieć, że sytuacja jest nadzwyczajna. Rozumiemy jeszcze, co znaczy subiekt (sprzedawca w sklepie); waść (rzeczownik utworzony ze skrócenia wyrażenia waszmość, a wcześniej wasza miłość lub wasza możność; jejmość (1. jakaś kobieta,2. dawniej, tytuł grzecznościowy, używany w odniesieniu do kobiet pochodzenia szlacheckiego, ale przecież nikt tak nie mówi. Te słowa należą do minionej epoki naszego języka.
Dlaczego zatem urzędnik nie mówi o sytuacji nadzwyczajnej lecz sięga wstecz? Może chciał zwrócić naszą uwagę na historyczną powagę sytuacji? Tylko kto to zrozumiał…
Co prawda do dzisiaj funkcjonują jeszcze ordynacja, ordynariusz, ordynator, ordynariat (w kościołach i wojsku), ale to z szacunku dla wielowiekowej tradycji – kościoła i szpitalnictwa.
Przyznam, że ja kojarzę tę „staropolszczyznę” jedynie z twórczością Heleny Mniszkówny i jej „Ordynatem Michorowskim”, powieści będącej kontynuacją „Trędowatej”. I czuję wtedy zapach kulek na mole, w starej szafie z pelisami.
Tajna lokalizacja
Problem jest w tym, że bardzo wielu młodych ludzi chce mówić lepiej, ważniej, poważniej – niż mówi prywatnie. Dlatego, kiedy stają przed kamerą i mikrofonem dobywają z głębi siebie przedziwne zasoby językowe. Płyną z nich wtedy słowa obce, sztuczne i zupełnie inne od tych jakimi posługują się w domu.
W telewizji widzimy jak ukraińska matka z dwójką dzieci, wysiada z pociągu Lwów-Przemyśl, jak wita się z mężem i ojcem dzieci. Podchodzi do nich młoda dziennikarka. Rozmawia z kobietą, która dziękuje Polsce za serdeczne przyjęcie. Potem Ukraińcy ruszają do wyjścia z peronu, a dziennikarka mówi: Teraz rodzina udaje się do lokalizacji, gdzie ich tato pracuje. Być może dziennikarka nie chciała ujawniać nazwy miasta lub wsi, do których zmierzają wojenni uciekinierzy, być może uznała, że lepiej będzie, gdy to miejsce pozostanie tajne, ale niemniej zwrot „do lokalizacji” jest głęboką abstrakcją. W języku polskim może być użyta lokalizacja, jako oznaczone miejsce w języku administracji, wojska lub policji, ale miejsce lokalizacji oznacza tyle co miejsce miejsca. Przykro słuchać.
Bardzo szybkie reagowanie
Poziom znajomości spraw militarnych jest taki, że dziennikarz mówi: Rozlokowano już w Polsce siły bardzo szybkiego reagowania. Mówi tak, bo nie wie, że są to: oddziały szybkiego reagowania. I nie ma żadnych sił błyskawicznego reagowania, bardzo niezwykłego reagowania i nie ma też, mówiąc po modnemu, sił mega lub giga szybkiego reagowania.
W Internecie kilku amatorów wojen i wojska głosi, że Polska powinna kupić sobie samoloty cysterny, żeby można było tankować myśliwce i bombowce w powietrzu, bo takie podobno krążą ostatnio po naszym niebie, ale amerykańskie. I nie przyjdzie im na myśl, że samolot cysterna potrzebny jest wtedy, gdy samoloty bojowe wybierają się gdzieś dalej, na przykład do Chin lub na Bliski Wschód. Nic to, dobrze jest przyłożyć własnej armii, nawet wtedy, gdy oskarżenie nie ma najmniejszego sensu.
Na Litwie, na Ukrainie
Historycznie przyjęło się w naszym języku mówić „w” lub „na”, gdy chcemy określić do jakiego państwa się wybieramy, lub w jakimś państwie coś się dzieje. I tak mamy na Ukrainie, na Litwie, na Słowacji. Ale też mamy: w Niemczech, we Francji, we Włoszech, w Rosji. Te różnice prawdopodobnie wzięły się stąd, że mówiąc o terytoriach wchodzących w skład Rzeczpospolitej Obojga Narodów, lub o uznawanych za historycznie polskie mówiono „na”. Tak jak mówiliśmy i mówimy na Śląsku, na Mazowszu. Resztę kierunków określano „w”.
Od kilku lat trwa walka naszych purystów politycznych o to, żeby nie mówić na Ukrainie lecz w Ukrainie. Bo, zdaniem ortodoksów ubliża to Ukraińcom i Litwinom. I każą nam mówić w Ukrainie , w Litwie. I część dziennikarzy mówi już po nowemu. Jest to oczywisty bezsens, bo Litwa nie była przez nas nigdy podbita i w skład Rzeczpospolitej weszła dobrowolnie. A Ukraina stanowiła wielką i silną część Rzeczpospolitej.
Nie dajmy się zwariować i mówmy jak było w historii naszego języka. Zresztą argument o przykrości jaką robimy sąsiadom, mówiąc na jest dęty. Bo przecież nie mówimy na Wielkopolsce lecz w Wielkopolsce. I mówimy również na Węgrzech, które nigdy w najmniejsze części do Polski nie należały.
Dramat jednego aktora
Onet Kultura informuje (10 03 2022), że aktor John Malkovich wystąpi na teatralnej scenie we Wrocławiu. Zagra w spektaklu „The Infernal Comedy: spowiedź seryjnego mordercy.” Ma to być połączenie opery oraz dramatu jednego aktora.”
Tu drgnąłem, bo w Polsce utarło się nazywać teatrem jednego aktora monodramy. Ale o dramacie jednego aktora usłyszałem raz pierwszy. Rzecz w tym, że „dramat” ma w historii sztuki podwójne znaczenie. Po pierwsze – dramat to każdy rodzaj tekstu i spektaklu teatralnego; pod drugie – rodzaj tekstu i teatru, które nacechowane są powagą, gdzie przedstawione są problemy moralne, trudne, ostateczne.
Oczywiście w starożytności helleńskiej dramatem były komedia i tragedia. Ten gatunek, który dzisiaj nazywamy dramatem narodził się w XVIII wieku, wraz z dojściem do głosu nowej warstwy społecznej – burżuazji. Ta grupa nie chciała już oglądać na scenie spraw bogów, królów i cesarzy. Oni chcieli w postaciach scenicznych widzieć siebie samych. Chcieli znaleźć w teatrze potwierdzenie, że teraz to oni decydują o najważniejszych sprawach tego świata. Oczekiwali, że znajdą w teatrze zdarzenia wielkie, tragiczne, potwierdzające, że współczesność należy do nich.
Z kolei teatr jednego aktora jest zjawiskiem sztuki teatralnej, w której występuje jeden, jedyny aktor. Piszę o tym, z pozoru marginalnym tekście, bo widzę, że coraz więcej ludzi piszących o sztuce bardzo niewiele o niej wie.
Reasumując: dramat jednego aktora, z poziomu intelektualnego redakcji Onet Kultura, miałby chyba miejsce tylko wtedy, gdyby aktor na scenie, w trakcie spektaklu zachrypł i zupełnie zaniemówił. Czego zresztą nikomu nie życzę.