WALTER ALTERMANN: My Portorykańczycy albo o skutkach badania rynku

Najważniejszy jest prosty przekaz. Peter Breugel (starszy) - Walka karnawału z postem, 1559 r., Muzeum Historii Sztuki w Wiedniu. Fot. Wikipedia

Film narzuca język narracji mediom. To dlatego wojna przedstawiana jest coraz częściej jako atrakcja.

Jakieś 20 lat temu producenci filmowi z USA zamówili w poważnej firmie marketingowej badania. Zadanie brzmiało: „Kim jest typowy odbiorca amerykańskiej produkcji filmowej”. Firma wzięła się poważnie do pracy, a raport liczył prawie 700 stron. Pełno w nim tabelek, wykresów i algorytmów. W podsumowaniu, na końcu opasłego tomiszcza, znalazło się zdanie warte te kilkadziesiąt milionów dolarów, które zapłacili producenci filmów.

Zdanie to wyglądało tak: „Typowym odbiorcą amerykańskiej produkcji filmowej jest szesnastoletni Portorykańczyk, analfabeta.”

Od publikacji tamtego raportu producenci filmowi w USA jeszcze uważniej czytają scenariusze, jeszcze pieczołowiciej konstruują obsady, jeszcze precyzyjniej dobierają reżyserów i bardziej drobiazgowo przyglądają się końcowemu efektowi na taśmie. Tak, aby – ów precyzyjnie określony w raporcie – widz jak najchętniej szedł do kina. Bo w końcu chodzi o pieniądze, które wyłożyli producenci, i o pieniądze których mogą nie zarobić, a nawet stracić.

Nie wiem czy nasi właściciele stacji radiowych, telewizyjnych, portali internetowych i gazet czytali ten raport, ale postępują dokładnie tak jakby umieli go na pamięć. A może mają własne raporty, jeszcze lepsze? To znaczy jeszcze gorsze dla wymagającego odbiorcy?

Tu wypada przypomnieć, że tak zwane: „słuchalność”, „rozpoznawalność” stacji radiowych i telewizyjnych oraz liczba „wejść”, czyli „klikalność”, na portale przekłada się na konkretne, bardzo duże pieniądze od reklamodawców. Nie wspomnę o nakładzie gazet, bo to oczywiste. A zatem walka nie idzie o żadną tam prawdę, o żaden tam styl i klasę – to jest wojna o pieniądze.

Wracając do rzeczonego Portorykańczyka. Oczywiście nie mam nic przeciwko żadnej nacji, nie mam też nic przeciwko analfabetom, ale jest faktem, że najbardziej kasowe są te filmy, które pojmie każdy. I tak to, proszę Państwa, wygląda.

Zastanówmy się teraz co może Portorykańczyka (także i naszego odbiorcę) odstręczyć od udziału w zbiorowej zabawie pod nazwą „Film i media dla was”. Przede wszystkim towar musi być podany w atrakcyjnej formie, czyli wymagane jest żywe tempo akcji, bohaterowie i narrator (w mediach) muszą mówić zrozumiałymi dla każdego krótkimi zdaniami. Tematy muszą być bliskie każdemu – jedzenie, picie, seks, złodziejstwo, bandytyzm i jak najmniej moralnych wątpliwości, bo te komplikują akcję. Prosty człowiek (a do takiego kierujemy nasze „wypowiedzi”) nie lubi czego nie rozumie. Więc żadnych dwuznacznych postaw, nawróceń bohatera i broń Boże jakiegoś tam odkupienia win. Zatem Szekspir (choćby jako wzór dramaturgiczny) odpada. Świat musi być czarno-biały. Dzisiaj odpada nawet „Ojciec chrzestny”, bo jego fabuła i bohaterowie krojeni są na wzór szekspirowskiej tragedii.

To dlatego mamy coraz więcej nowych filmów, które już chyba widzieliśmy. I nie ma się co dziwić, skoro „Masakra teksańską piłą mechaniczną” sprawdziła się w wersji podstawowej, to producent ciągnie ją w wersji 1,2,3 itd. A zombie? Bez wstydu produkuje się kolejne filmy o żywych trupach. Produkuje się, bo z tego jest kasa. To są oczywiście przykłady ekstremalne, ale przecież powstają kolejne komedie miłosne robione według wzoru, który już się sprawdził.

A temat II wojny światowej? Przecież filmy o niej stały się już nowymi westernami. I jakoś żadnemu z producentów nie zadrży ręka (przy liczeniu pieniędzy), że jest jednak różnica między walką z bandytami na Dzikim Zachodzie a walką z hitlerowcami. Zresztą w produkcji zachodniej II wojna światowa już od kilkunastu lat stała się przygodą z ostrą strzelaniną i hektolitrami sztucznej krwi.

Powiedzmy sobie wyraźnie: film narzuca język narracji mediom. To dlatego Discovery, i pozostałe kanały z nadtytułem Historia, przedstawiają wojnę jako ogromną atrakcję. Mnożą się filmy dokumentalne porównujące uzbrojenie i strategię obu stron. Zupełnie tak, jakby chodziło o wojny punickie. Owszem, z okazji rocznic (jak choćby ostatnio z okazji rocznicy wyzwolenia Auschwitz ukazują się artykuły poważne), ale to przecież tylko na chwilę.

Prasa, w obu formach (elektronicznej i gazetowej) również prześciga się w opisywaniu technik walki. I jakoś nikomu z redaktorów do głowy nie przychodzi, że wojna to śmierć i zniszczenie.

Najlepszy przykład mamy teraz przy okazji sytuacji na Ukrainie. Jest coraz więcej artykułów o uzbrojeniu, jego nowościach, sile tego uzbrojenia. Mamy przeglądy tego co ma gotowego do użycia Rosja, Ukraina i państwa NATO. Zupełnie tak, jakby chodziło o wielki mecz piłkarski Wschód kontra Zachód. Ot, zwykłe zmaganie się, prawie sportowe. A o tym, że w wyniku konfliktu zbrojnego mogą być ofiary jak najciszej, prawie nic.

Zdehumanizowanie mediów jest straszne. Zupełnie tak, jakby panowała zmowa milczenia, żeby o potencjalnych ofiarach pisać mało, a najlepiej wcale. Żeby nie straszyć i nie denerwować tego szesnastoletniego Portorykańczyka. Tego Portorykańczyka, który jest w każdym z nas. A przynajmniej tak zakładają koledzy z prasy, radia i telewizji.

Nie oczekuję, że media okażą się powagą, bo powaga słabo się sprzedaje. Napisałem powyższe, jako ten głos na puszczy. No, ale ktoś musiał to przecież napisać.