Ponad sto lat temu pierwszy, wielki komik filmowy Will Rogers stwierdził, że dziennikarze zaczęli na serio brać komików, a śmiać się z polityków. Do Polski najwyraźniej ta tendencja w ciągu wieku nie dotarła i może dlatego wciąż – przy okazji każdego kryzysu rządu – z automatyzmem godnym zabawkowej papugi załadowanej alkaicznymi bateriami, część mediów nieustannie powtarza, że „Tusk się wściekł”.
Ze wściekłym premierem Tuskiem miałem do czynienia po raz pierwszy w obrazku i to kiedy tylko tworzyła się Platforma Obywatelska. Jestem jednym ze szczęściarzy, którzy widzieli komiks opowiadający o początkach partii Tuska. Wówczas uznano tę publikację za zbyt nachalną i tandetną, więc wysłano całą na przemiał, ale kilka egzemplarzy szczęśliwie potem krążyło. Dziś byłaby ona zresztą zbyt subtelna i wyrafinowana, jak na obecną propagandę, co jest koronnym dowodem, że zjawisko opisane kiedyś przez pana Darwina niekoniecznie dotyczy świata naszej polityki, ani jej wykonawców, ani kibiców. Zresztą przyczyną unicestwienia wiekopomnego komiksu mogło być i to, że sławił ono braterską przyjaźń trzech tenorów Tuska, Płażyńskiego i Olechowskiego, a od czasów rzymskich wiadomo, że jak jest trzech gości u władzy to dwóch musi zginąć.
Wracając do meritum i odtwarzając z pamięci po ponad 20 latach. W komiksie tym była scena, że idzie Tusk nocą przez Trójmiasto i nagle dzwoni komórka. Wtedy jeszcze nie smartfon. Tusk odbiera i dowiaduje się, że przez politykę rządu ceny znowu wzrosły i bezrobocie także. Wściekły pan Donald ciska telefonem o ziemię i idzie nocą przez miasto planując jak zrobi porządek. Oto Tusk się wściekł po raz pierwszy! Może nie licząc jakiejś agresji domowej, o której potem opowiedziała pani Małgorzata, a potem przestała mówić, co zupełnie przypadkowo skorelowane jest z przepisaniem na nią dużej części majątku byłego i obecnego premiera.
Od tej pory przyzwyczailiśmy się. Szczególnie za poprzednich rządów, w opozycji Tuska też trochę i za tych rządów mieliśmy eskalację. To zdanie stało się memem symbolizującym „złego premiera stającego w obronie ludu”. Takiego Gomułkę, gdy słyszy o aferach gospodarczych. Ojca narodu, słodkiego dla wnusiów, a groźnego dla wewnętrznego wroga. Niby wszyscy już wiedzą, że to mem, lipa, szablon, który budzi śmiech i politowanie, gdy premier Tusk znowu „wścieka się” rozwiązując problemy, które sam stworzył, a mimo to, a to „Newsweek”, a to „Wyborcza”, a to inna „Rzeczpospolita”, z przejęciem informują, że znowu dowiedziały się, iż premier się wściekł. Przed wyborami premier nieustannie chodził wściekły, bo tyle było problemów do rozwiązania w kraju i tyle zbrodni poprzedników do rozliczenia. Ostatni atak owego medialnego wścieknięcia („Newsweek” i „Rzeczpospolita”) zaliczył, gdy „dowiedział się” o niedopatrzeniach w wojsku i zażądał wyjaśnień, czy jakiegoś tam projektu nawet od nieszczęsnego ministra Kosiniaka-Kamysza. Zaraz po wyborach premierowi zresztą przeszło i już się nie wściekał.
Wydawałoby się, że już się nie da więcej. Że pisać o wściekłym Tusku, mogą już co najwyżej tacy jak ja, ludzie pozbawieni szacunku do naczelnych organów państwa, a także ich narracji. Określenie „Tusk się wściekł” stało się najpierw memem, a potem już nawet sucharem.
I wtedy niemiecka policja przywiozła nam kilku Afgańczyków. I Tusk… Była chwila czekania, napięcia. „Newsweek”, Onet, „Fakt” wytrzymały, dała radę „Rzeczpospolita”, dała „Polityka” i „Tygodnik Powszechny”. Chłopcy w TVN twardzi jak stal. Ale premier coraz gniewniejszy. Pojedzie do tego Scholtza! Pogadają jak mężczyźni! Nie może tak być! Musi ktoś zacząć. No kto pierwszy? Jest! „Gazeta Wyborcza”. Semper fidelis, bez poczucia obciachu od trzech pokoleń. Tak trzymać chłopaki, dziewczyny i osoby innych płci. Ufff. Niby złe emocje, niby wściekłość, ale wiadomo, że człowiek pewnie czuje się w tym, do czego się przyzwyczaił. Tusk wściekły, świat bezpieczny. Żeby tylko naszemu premierowi żyłka nie poszła, ani żadnemu z funkcjonariuszy propagandy z Czerskiej bądź innej ulicy.