Zamieniłem pióro na karabin – rozmowa z ADAMEM BEDNARCZYKIEM, dziennikarzem wojennym

Dzięki mojej służbie w wojsku chorwackim podczas wojny na Bałkanach powstał prawdziwy reportaż wcieleniowy . W pierwszym wydaniu wspomnień nie pisałem, że byłem żołnierzem – mówi Adam Bednarczyk, autor artykułów i książek o wojnie w Jugosławii, w rozmowie z Tomaszem Plaskotą.

 

Jesienią 1992 r. wyruszyłeś z Krakowa do Bośni jako dziennikarz krakowskiej mutacji dziennika „Nowy Swiat”. Co wpłynęło na twoją decyzję, żeby zostać korespondentem wojennym?

 

W mediach śledziłem obronę Vukovaru. Miasta broniło 1800 lekko uzbrojonych Chorwatów przed 38 tysiącami Serbów dysponujących ciężką artylerią i lotnictwem. Skala porównawcza sił była jak w Powstaniu Warszawskim. Serbowie zamordowali rannych w szpitalu. Chyba to najbardziej mną wstrząsnęło. Wrzuciłem do plecaka rzeczy osobiste i pojechałem do Bośni. Zamierzałem być w Chorwacji tydzień lub dwa, zebrać materiały i napisać kilka reportaży. Trafiłem do regionu Posavina, gdzie toczyły się walki Chorwatów z Serbami. Do kraju nie wysłałem żadnej relacji ani reportażu. Szybko zamieniłem pióro na karabin. Po czterech dniach pobytu założyłem mundur armii chorwackiej.

 

Chorwaci namawiali Cię, żebyś dołączył do ich wojska?

 

Nie było żadnej agitacji. Zdecydowało to, co zobaczyłem na miejscu. Słabo uzbrojeni Chorwaci walczyli przeciwko czwartej armii Europy, JNA, czyli Jugosławiańskiej Armii Ludowej. Wstrząsnął mną też widok pochodów uchodźców wypędzanych ze swoich ziem.

 

Od razu Ci zaufali?

 

Nie. Przez dwa tygodnie oswajali się ze mną. W pewnym sensie miałem sporo szczęścia. Trafiłem do elitarnej jednostki, do plutonu dywersyjno-zwiadowczego. Na ogół obcokrajowcy nie trafiali do batalionów desantowych. Byli przydzielani do służby wartowniczej, rzadko brali udział w akcjach napadowych. Na moją korzyść przemawiało to, że w Polsce odbyłem przeszkolenie wojskowe. Byłem w służbach naziemnych lotnictwa. Po dwóch tygodniach otrzymałem legitymację wojską i zostałem żołnierzem armii chorwackiej. Szybko wtopiłem się w otoczenie.

 

Żołnierzem czy najemnikiem?

 

Nie byłem żadnym najemnikiem! Byłem ochotnikiem. Dostawałem takie same pieniądze, jak koledzy z armii chorwackiej.

 

Wstępując do armii składałeś taką samą przysięgę jak Chorwaci? Pamiętasz ją?

 

Nie jestem w stanie przypomnieć sobie jej słów. Pamiętam, że prawą rękę trzymałem na sercu. Moim plusem było to, że bardzo szybko poznałem język chorwacki. Po miesiącu byłem w stanie porozumieć się z ludźmi, którzy mnie otaczali. Jeżeli nie byłeś w stanie rozmawiać z Chorwatami w ich języku, nie rozumiałeś komend i rozkazów. W pociągu do Bośni poznałem Węgra, Zsolta, który jechał, żeby dołączyć do armii chorwackiej. Nie poszedł na żadną akcję, bo nie mówił po chorwacku. A ja już po miesiącu uczestniczyłem w pierwszej akcji. Odbijaliśmy chorwacką wioskę z rąk Serbów. Akcja była prosta: wybiegaliśmy z okopów i szliśmy do przodu. Najtrudniej było wyskoczyć z okopu. Jak już to zrobiłeś, nie czułeś strachu, bo nie było czasu na lęk. Strzelało się seriami, bez celowania. Na akcję brałem dziesięć magazynków i plecak naboi. Pięćset sztuk amunicji to było minimum. W magazynku było trzydzieści naboi.

 

Z jakiego karabinu strzelałeś?

 

Z Kałasznikowa albo z „argentynki”, czyli z argentyńskiej wersji amerykańskiego karabinu M-16. Kałasznikow był lepszy, nie było problemów z amunicją do niego. Wrogowie też używali takiej broni. Kiedy zdobyliśmy ich pozycje, można było zaopatrzyć się w amunicję, która pasowała do naszych karabinów. Pewnie chciałbyś spytać, czy zabijałem.

 

Tak.

 

Zabijałem. Na wojnie nie ma wyboru. Albo zabijesz wroga albo zginiesz. Nie wiem ile osób zabiłem. Tego nikt nie wie i nikt tego nie powie. Najniebezpieczniejsze było wynoszenie rannych kolegów z pola walki, ponieważ cały czas trwał ostrzał.

 

Zdarzało się wam zostawić rannych na polu walki?

 

Nigdy. Byliśmy i jesteśmy jak rodzina. Cztery lata temu pierwszy raz od wojny pojechałem na tereny, gdzie walczyłem. Odnalazłem dom mojego dowódcy, Krešo. Zadzwoniłem do furtki, wyszła jego żona, powiedziała, że mąż jest na rybach. Pokazałem jej książkę i wspólne zdjęcia z jej mężem, żeby wiedziała kim jestem. Pożegnaliśmy się i poszliśmy wynająć kwaterę w położonym w tej miejscowości gospodarstwie agroturystycznym. Na drugi dzień rano drzwi się otwierają, wchodzi mój dowódca, patrzy na mnie i łzy ciekną mu po twarzy. Też płakałem. Później pojawiło się kilkudziesięciu kolegów z czasów walk. Godnie uczciliśmy nasze spotkanie po latach. Kiedy toczyła się wojna mój dowódca miał pod sobą cztery tysiące ludzi, ale pamiętał mnie. W okolicy byłem jedynym obcokrajowcem. Pojawiło się ich trochę, ale szybko się wykruszali. Było kilku Anglików, przyjechali na miesiąc, dwa. Porobili fotki i wrócili do siebie. W moim plutonie było dwóch Węgrów, kilku Anglików, czterech Hiszpanów, Portugalczyk. Ogólnie z obcokrajowców najwięcej było Niemców.

 

Spotkałeś Polaków walczących ramię w ramię z Chorwatami?

 

Ani jednego. Słyszałem o dwóch walczących w miasteczku obok, ale jak tam się pojawiłem, ich już nie było. Jeden miał na imię Bogdan, a drugi Jerzy. Szacuję, że po stronie chorwackiej mogło walczyć około setki naszych rodaków.

 

Po serbskiej stronie mogło walczyć ich więcej?

 

Nie sądzę. Ale Serbowie zachęcali Polaków do walki w ich szeregach.

 

W ilu akcjach zbrojnych uczestniczyłeś?

 

Szacuje, że około 50. Mniej więcej jedna na tydzień. Ale były okresy, że przez dwa tygodnie nic się nie działo. Była nuda. Graliśmy w karty, oglądaliśmy telewizję, piliśmy piwo. Czasami na akcjach było bardzo ciężko. Nie tylko ze względu na grożące niebezpieczeństwo i czyhającą na nas śmierć. Było mokro, zimno, ciemno, mieliśmy tylko punktowe latarki, żadnego mocniejszego źródła światła nie można było mieć. Pod koniec mojego pobytu w chorwackiej armii brałem udział głównie w drobnych zwiadach. Wróciłem do Polski na Wielkanoc w kwietniu 1993 r. To był szok dla rodziny. Nie mieli o mnie żadnych wiadomości poza jedną kartką, którą wysłałem na początku pobytu w Bośni. Myśleli, że nie żyję.

 

Najbardziej spektakularna akcja opisywana przez Ciebie w „Dobij mnie Europo” to chyba ta z wysadzeniem pięciu serbskich czołgów?

 

Tak. Nikt z nas nie zginął, ani nie był ranny.

 

Z jakiego powodu? Zdecydowała mentalność, temperament?

 

W Polsce mówiono o mnie, że mam chorwacką krew. Chorwaci przenosili na mnie szacunek, jakim darzyli papieża Jana Pawła II. To była wojna religijna, katolików z prawosławnymi. Każdy Chorwat nosił za pagonem albo na szyi różaniec. Serbów poznawało się po prawosławnych krzyżach. Tam, gdzie walczyłem, dwie muzułmańskie brygady biły się po stronie chorwackiej. Składały się głównie z uchodźców z terenów bośniackich zajętych przez Serbów. Nie mieliśmy żadnych konfliktów z muzułmanami. Inaczej było w Mostarze, gdzie Chorwaci walczyli z muzułmanami. W Bośni jest w dalszym ciągu tygiel. Ręczę ci, że Serbowie nigdy nie odpuszczą Kosowego Pola. Dla nich to świętość. Jak dla nas Gniezno czy Jasna Góra.

 

Obserwowałeś wojnę z bliska, byłeś jej uczestnikiem. Jakie miałeś porównanie z filmowymi i książkowymi opisami wojny znanymi ci wcześniej?

 

To całkiem inna opowieść. To, co tam zobaczyłem i przeżyłem nie ma nic wspólnego z serialami wojennymi. Już po dwóch tygodniach oswoiłem się z wojną. Śmierć, ranni, ruiny stały się czymś normalnym i codziennym.

 

Człowiek do wszystkiego może się przyzwyczaić?

 

Tak. Jedną z przyczyn powrotu do kraju była znieczulica. Dwieście metrów ode mnie wybuchła bomba. Nie zareagowałem. Wiedziałem, że czas wracać do kraju.

 

Po powrocie do Polski nie chciałeś napisać żadnego reportażu o tym co przeżyłeś i widziałeś?

 

Nie. Chciałem mieć święty spokój. Ale w końcu kolega namówił mnie, żebym napisał wspomnienia. Pisanie pomogło poukładać niektóre sprawy. Czasami wracam myślami do wojny, ale nie dręczą mnie koszmary.

 

Ale jednak reportaż o wojnie bałkańskiej napisałeś. Pierwsze wydanie twoich wspomnień „Dobij mnie Europo” wyszło w 1997 r.

 

Dzięki mojej służbie w wojsku chorwackim podczas wojny na Bałkanach powstał reportaż wcieleniowy (śmiech). W pierwszym wydaniu wspomnień nie pisałem, że byłem żołnierzem. Mogłem to zrobić dopiero po latach, w drugim wydaniu, które ukazało się w 2015 r.

 

Tajne służby nie ścigały Cię po powrocie? Za walkę w szeregach obcej armii groziło więzienie.

 

Nie. Ale byłem inwigilowany, prawdopodobnie przez Wojskowe Służby Informacyjne. Wypytywano o mnie wśród znajomych. Kiedy wróciłem do Krakowie akurat była afera „Gumisia”, którego oskarżano o podkładanie bomb. Prawdopodobnie mnie też wytypowano jako potencjalnego sprawcę. Dochodziło do absurdalnych sytuacji. Siedzę wieczorem w knajpie, pije piwo, a obok mnie przy sąsiednim stoliku siedzi mężczyzna i pije przez pół godziny herbatę. Poprosiłem kelnerkę, żeby mu przyniosła piwo. Uciekł.

 

Polscy dziennikarzy wiedzieli, że walczysz na Bałkanach? Docierali do Ciebie? Prosili o informacje?

 

Pojawiali się dziennikarze francuscy i włoscy. Za kilka kartonów Marlboro robiliśmy dla nich pozorowane ataki. Biegliśmy z karabinami, a oni nas filmowali i robili zdjęcia. To było śmieszne. Piszę o tym szerzej w moich wspomnieniach pod tytułem „Dobij mnie Europo”. Polscy dziennikarze pojawili się w Chorwacji dopiero po wojnie…

 

Rozmawiał Tomasz Plaskota, dziennikarz portalu wPolityce.pl, fot. warbook.pl

 


 

Adam Bednarczyk

Rocznik 1965 r. autor artykułów o wojnie w Jugosławii, które ukazywały się m.in. w „Czasie Krakowskim”, „Dzienniku Polskim”, „Komandosie” oraz książki wspomnieniowej pod tytułem „Dobij mnie Europo”.