Analiza WALTERA ALETRMANNA: Nasi polscy emigranci

Jak patrzeć z daleka? Na pewno nie przez krzywe zwierciadła stereotypów... Fot. archiwum/ h/ re

Zawiodę tych, którzy myślą, że podejmę wielki problem zalewających Europę fal ludzi z biednych państw świata. Zajmę się bowiem sprawą Polaków, którzy – jakże tłumnie – opuszczali przez dziesięciolecia „ukochaną ojczyznę” i osiedlali się w Zachodniej Europie, w obu Amerykach, a nawet w Afryce i Australii.

Na początek powiem, że mam wobec naszych emigrantów uczucia ambiwalentne. Lubię ich, bo to wszak rodacy, ale jednocześnie nie przepadam za nimi, bo wybrali inne ojczyzny. To nie grzech, tak bywa w wielu narodach i można by w sprawie spuścić zasłonę milczenia. Można by, gdyby nie fakt, że emigranci często odwiedzają Polskę, że odnajdują nas przez media elektroniczne i domagają się spotkań.

Z Bogiem sprawa, gdy emigrantami są członkowie dalszej rodziny, albo gdy byli – w przeszłej młodości – przyjaciółmi. Wtedy tak, spotkania mogą być urocze i pouczające. Istnieje i działa wtedy jakiś bufor bezpieczeństwa, niepisana, ale ważna zasada, że winniśmy sobie miłość, albo tylko sympatię. Bywa jednak gorzej, gdy dopada nas osoba, którą znaliśmy jedynie, na przykład, z czasów studiów.

Zasłużona profesor z USA

Piszę o tym niełatwym problemie, bo właśnie namierzyła mnie i dopadła kobieta, która 40 lat temu opuściła Polskę i przeniosła się do USA. Znałem ją z czasów wspólnych studiów, ale słabo i naprawdę nie łączyło nas bliższego. Ot, jedna z osób, którym mówimy przelotne – Cześć!

Teraz, na moje nieszczęście, ta starsza pani odnalazła mnie na Facebooku i żąda spotkania, bo „ma mi masę rzeczy do opowiedzenia”. Przy czym nie pyta, czy jestem gotów wysłuchać jej rewelacji. Na razie unikam spotkania jak mogę, ale ona nie ustępuje i wypisuje mi (tytułem zachęty) historię swego burzliwego życia, której naprawdę nie jestem ciekaw. Odpowiadam zdawkowo, że interesujące, nie wiedziałem, niemożliwe, ho, ho… I sam o sobie nie piszę nic. Ale to jej nie zraża i męczy mnie dalej.

Co komu opowiadać

Każdy z nas ma jedną fascynującą historię do opowiedzenia, a jest nią życie każdego z nas. Jeżeli ktoś ma do opowiedzenia trzy historie, to znaczy, że mógłby zostać pisarzem. Ale jedną historię w zanadrzu ma każdy!

Inna sprawa, że nie każdy potrafi opowiadać. I właśni tacy najbardziej kochają snuć opowieści. W ich wykonaniu nawet katastrofa samolotu, z której istnym cudem uratował nas, gdyśmy pikowali ku morzu, niespotykanie wielki albatros, staje się banałem. A słuchanie koszmarem.

Oczywiście czym umysł prostszy, a charakter mniej obrobiony, tym bardziej nasila się chęć opowiadania o sobie. Bez żadnej autokontroli, bez żadnego dystansu, bo dla większości z nas jesteśmy pępkiem świata, jesteśmy najważniejsi i mamy najlepsze obserwacje. Ergo, tylko przez pomyłkę nie przyznano nam jeszcze Nobla w dziedzinie literatury, bo choć nie napisaliśmy niczego, to Nobel nam się przecież należy.

Gorzej, bo gaduły z dziwną dwuznacznością lubią opowiadać intymne szczegóły ze swego życia, które z pewnością wstrząsnęłyby seksuologiem i psychiatrą. Jest w naszych bliźnich jakiś bezwstyd. Może wydaje się im, że mają do tego prawo, skoro wielu pisarzy i reżyserów zrobiło na tym „auto-bezwstydzie” duże kariery? Ale artystom wolno, choć czasem jest to przykre w czytaniu i oglądaniu.

Pochwalić się chcą

Podstawową rzeczą, która cechuje naszych emigrantów, to chęć udowodnienia nam, tym, co zostali między Bugiem a Odrą, że opłacało się wyjechać, że dużo osiągnęli, że zwiedzili cały świat, że co prawda mają za sobą po kilka rozwodów, że z dziećmi nie mają żadnego kontaktu… ale warto było, naprawdę warto!

Emigranci oczekują też naszego płaczu, że my tutaj niczego nie osiągnęliśmy, że trzeba było wyjechać, jak oni. Nasze małżeństwa i nasze dzieci, choć wszyscy żyjemy po bożemu, nasze zawodowe osiągnięcia są dla emigrantów mało warte, tak samo jak nasze domy, samochody i naukowe tytuły. Oczywiście trochę nas chwalą, ale jakoś tak z wyższością, z poklepywaniem po ramieniu i współczującymi westchnieniami.

Z emigrantami jest odwrotnie niż z dziewczynami, w których się za młodu podkochiwaliśmy. Jeżeli było to szczere uczucie, to po latach chętnie się z taką panią widzimy, a rozmowa nie nastręcza żadnych kłopotów. Ale też żyliśmy w tym samym kraju, wiemy co było i jak było. Jeżeli nawet dzielą nas poglądy polityczne, to przecież nie na tyle, żeby zrywać rozmowę, trzaskać drzwiami i wychodzić z kawiarni. Nie jesteśmy w końcu posłami.

Biedni ci nasi emigranci

Oczywiście znacznej większości Polaków poza granicami kraju nie powiodło się. A chlubne wyjątki jedynie potwierdzają regułę, bo te wyjątki są naprawdę nieliczne. Tak jak w kraju nikt nie pieje z zachwytu, że jakiś Polak z Bydgoszczy został profesorem, ale gdy spotka profesura Polaka – emigranta, to gazety o tym piszą jak o nowej komecie.

Czyli jest tak, że życie większości emigrantów jest ciężkie i bez większych perspektyw. Bo inny język, inna kultura, bo obcość środowiskowa. Dlatego współczuję emigrantom. Tym z Polski i tym, którzy do Polski napływają. Czeka ich los trudny, bardzo trudny i bez współczucia.

Nikt tutaj z głodu nie pomarłNieobecna 

Bardzo pięknie w krótkiej scenie ujął to Jacek Bromski, scenarzysta i reżyser tetralogii filmowej czyli U Pana Boga…

W trzeciej części, czyli w „U Pana Boga za miedzą”, po 25 latach emigracji wraca do Polski, do swojej wsi Staś Niemotko „Amerykan”. Tę postać zagrał Grzegorz Heromiński. Okazuje się, że jego rodzinny dom popadł w kompletną ruinę. Bohater siada na szczątkach domu i nie wie co robić. Wtedy nadjeżdża na rowerze ksiądz Antoni, proboszcz w Królowym Moście, grany przez Krzysztofa Dziermę. Proboszcz pociesza załamanego emigranta, oferuje mu pomoc, a odjeżdżając mówi:

I warto to było stąd uciekać? Tutaj jakoś nikt z głodu nie pomarł…