JAN TESPISKI: Dręczyciele czyli recenzenci teatralni (22)

Publicznie żaden z aktorów czy reżyserów nie przyzna się, że liczy się z recenzjami. Ale to tylko taka tarcza ochronna. Naprawdę ludzie teatru wyczekują na recenzje, przy czym mocno się denerwują.

Oczywiście w teatrze jest i tak, że w przypadku klapy aktorzy zawsze mówią:

– No cóż, reżyser położył nam sztukę…

Jeżeli zaś jest sukces, to w bufetach i garderobach można usłyszeć:

– Tak, zrobiliśmy świetną robotę.

Na szczęście nie jest u nas tak jak w USA, gdzie dwa poważne nowojorskie dzienniki decydują o sukcesie lub klęsce spektaklu. Amerykanie jakby sami sobie nie dowierzali i czekają co napiszą im recenzenci. U nas, w narodzie sceptyków, wątpiących we wszystko co niesie prasa, ludzie wierzą znajomym, znajomym znajomych, tym co już sztukę widzieli. Ot, taka to polska mentalna specyfika.

Przejdźmy jednak do recenzentów teatralnych.

Nasi recenzenci po 1919 roku

Obrazy życia dnia codziennego teatru w Polsce międzywojennej znajdziemy przede wszystkim w recenzjach teatralnych i wspomnieniach współczesnych aktorów, reżyserów i widzów. Tu od razu trzeba powiedzieć, że poziom recenzji w prasie międzywojennej był bardzo wysoki. W poważnych tygodnikach recenzje pisywali tacy luminarze kultury jak Tadeusz Żeleński-Boy, Antoni Słonimski i Jan Lechoń. I opinie tych literatów były ważne dla tzw. kulturalnej publiczności oraz artystów teatru.

Międzywojenni recenzenci byli bezwzględni, chwilami okrutni, ale zawsze szczerzy. Być może dla tego, że nie opłacało się im wchodzić w żadne układy polityczne i towarzyskie. Oni zbyt wiele osiągnęli dzięki własnej twórczości, żeby ryzykować dobrą opinię i pisać inaczej niż rozumieli i czuli. To ważna konstatacja, bowiem po wojnie i obecnie mamy do czynienia – w sporej części – z recenzentami mniejszego kalibru moralnego i fachowego.

Recenzenci lat współczesnych

Pisząc o współczesnych recenzentach mam na uwadze tych, którzy pisali o teatrze, recenzowali spektakle od roku 1945 do dzisiaj. To oczywiście spore uproszczenie, bo przecież inne były warunki uprawiania krytyki teatralnej w latach 1945 – 1989, a inne po roku1989 i inne są teraz. Jedno co łączy tamte podepoki w jedną epokę, to fakt, że od 1945 roku nikt nikomu nie nakazywał i nie nakazuje być recenzentem. To wolny wybór. I nikt nikogo nie zmuszał do pisania w zgodzie z oczekiwaniami władz. Zawsze pozostawał i pozostaje wybór – w ostateczności można było i można dzisiaj przejść z działu kulturalnego, do działu transport publiczny, służba zdrowia i innych, ważniejszych niż teatr dziedzin.

I nie było też tak za komuny, że o teatrze pisali tylko ludzie niefachowi o słabych charakterach. Było wielu wspaniałych i odważnych recenzentów, spośród których wymienię jedynie kilku, a są to: Tadeusz Breza, Marta Fik, Jerzy Pomianowski, Wojciech Natanson, Jerzy Kłosowicz, Andrzej Hausbrandt, Jan Błoński czy Andrzej Kijowski. To oni byli rozumnymi i szczerymi partnerami dla teatru. I oczywiście nie ich dotyczą anegdoty, które zamieszczam poniżej.

Recenzja na miesiąc przed premierą

Niestety wśród recenzentów, tak „terenowych” i jak „centralnych”, była spora grupa dziennikarzy, którzy mieli czułe ucho na podszepty władz, oczekujących stłamszenia jednych a dźwignięcia innych twórców teatru. Z czasem już sami, bez podpowiedzi władz potrafili zagryźć nielubianego reżysera, dyrektora teatru.

Od końca roku 1983, aż do lutego roku 1984 zespół Teatru im. S. Jaracza w Olsztynie sumiennie pracował nad premierą „Kordiana” Juliusza Słowackiego. Premierę zapowiedziano na luty 1984 roku. Jednak władze wojewódzkie miały wtedy spory problem z tym teatrem, bo właśnie pozbywały się dyrektora Krzysztofa Rościszewskiego. Z czego zespół aktorski nie był zadowolony. Nadto pozycja „Kordiana” była przez władze rozumiana jako sztuka antyradziecka.

W tej trudnej dla władz sytuacji ruszył z pomocą recenzent Gazety Olsztyńskiej, organu wojewódzkiego PZPR. Nazwisko recenzenta pomijam, bo wszyscy Herostratesi nie powinni być upamiętniani.

Pomoc władzom tego osobnika przybrała formę recenzji jeszcze na miesiąc przed premierą. Bo oto w Gazecie Olsztyńskiej ukazał się artykuł już w tytule wieszczący, że „Kordian” w Olsztynie nie może się udać, bo teatr – z powodu złej dyrekcji Rościszewskiego – jest od dawna w kryzysie. Kryzys ten ma zaś konkretnie postać kryzysu repertuarowego, moralnego, ekonomicznego i organizacyjnego.

Po premierze tenże recenzent napisał już klasyczną w formie recenzję, w której chwalił samego siebie sprzed miesiąca, że tak ładnie przewidział, iż „Kordian” nie może się udać, bo przecież w teatrze od dawna jest kryzys moralny…itd.

Przypadki recenzenckie Jerzego Koeniga

Przez całe dziesięciolecia najbardziej opiniodawczym dla środowiska teatralnego pismem był dwutygodnik „Teatr”. Tam pisali ludzie naprawdę znający się na rzeczy. Choć w okresach napięć politycznych dwutygodnik ten bywał nad wyraz przychylny dla władz. A okresy napięć politycznych w Polsce zdarzały się przecież raz po raz. Wtedy też władza sprytnie obarczała niektórych ludzi teatru odpowiedzialnością za podwyżki cen, niepokoje i manifestacje niezadowolonego społeczeństwa. To była stała i cwana metoda.

Rzecz jasna nie chodziło tylko o to, żeby przy okazji zawieruchy politycznej pognębić całe środowisko teatralne, chodziło jedynie o wskazanie „rozrabiaczy” takich jak Kazimierz Dejmek czy Zygmunt Hübner. Według polityki władz środowisko miało być zdrowe, a chorzy z nienawiści do władzy jedynie „niektórzy” z reżyserów i dyrektorów teatrów.

Jak się objawiała przychylność redakcji „Teatru” dla władz? Bardzo prosto – pismo to nagle odkrywało, że oto mamy w kraju wspaniałych młodych i zupełnie nowych reżyserów, którzy są geniuszami. I na co nam właściwie ten Dejmek, Axer czy Hübner? Na nic, bo mamy nowe zdrowe siły. Tak to sugerował „Teatr”.

Ta polityka „Teatru” była podła. Bo czyniła krzywdę wielkim ludziom polskiego teatru oraz tym nikomu jeszcze nieznanym twórcom jednego czy dwóch spektakli. Tych pierwszych niesłusznie deptano, choćby przez pomijanie, a drugich dźwigano na wyżyny, na których nie mogli się dłużej niż pół roku utrzymać.

W latach 1968-1972 był redaktorem naczelnym „Teatru” był Jerzy Koenig, który współpracował też z miesięcznikiem „Dialog”. Koenig był niewątpliwie fachowcem, i tę jego fachowość doceniano, skoro w latach 1961-1962 był kierownikiem literackim Teatru Narodowego, a w 1972-1981 – Teatru Dramatycznego w Warszawie. W latach 1982-1996 był nawet szefem Teatru Telewizji. Był też człowiekiem zaufanym władzy. Niestety to on, wprost lub z tylnego siedzenia, kierował budowaniem niezasłużonych karier młodych gwiazd reżyserii, po których szybko słuch zaginął.

Miał też na sumieniu manifestacje poparcia władzy wprost, osobiście, jawnie i z hukiem. Jako szef jury jednego z festiwali teatralnych w 1980 roku, wyszedł w trakcie spektaklu, trzaskając drzwiami. A był to spektakl, na który to władze bardzo się wtedy zżymały.

Piszę o tym, bo z początkiem nowej epoki, gdzieś w roku 1990, Jerzy Kenig napisał artykuł, w którym przyznawał się, że był sterowany przez władze i że usłużnie wykonywał jej polecenia. Przeprosił też i nawet się kajał.

Niby w końcu bardzo ładnie postąpił, ale – według mnie – trochę za późno. Odwagę trzeba mieć w odpowiednim czasie. Bo na diabła komu szczerość i odwaga po czasie?

Kryzys w teatrze?

Wracając na chwilę do mniemanych kryzysów w teatrze, które ogłaszała władza, gdy jej samej robiło się gorąco… Pamiętam jak w 1980 roku w dyskusji w telewizji – a była wtedy tylko państwowa – jeden z dziennikarzy zapytał Zygmunta Hübnera:

– Jakie, pana zdaniem, są przyczyny kryzysu w polskim teatrze?

Hübner trochę zmilczał, po czym spokojnie powiedział:

– Zdaje mi się, że kryzys w teatrze – jeżeli w ogóle jest – to nie mniejszy niż kryzys w polskim dziennikarstwie. Zatem zdaje mi się, że jeżeli dziennikarze chcą rozmawiać o kryzysie w teatrze, to przedtem powinni sobie uświadomić jaki jest stan polskiego dziennikarstwa… I coś z tym zrobić.

O! I to jest odwaga w odpowiednim momencie.

Wywiad bez pytań

W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych często zdarzało się, że jakaś obrotna młoda dziennikarka – rzadziej dziennikarz – zostawała recenzentką teatralną w telewizji. O takiej karierze z pewnością nie decydowały predyspozycje, raczej predylekcje. Bo w końcu przyjemnie jest być recenzentką. Świat teatru jest miły i kulturalny, z założenia.

Jedna z takich młodych i dynamicznych pań zaczęła karierę w łódzkim ośrodku telewizyjnym w latach osiemdziesiątych. Pewnego razu pojawiła się ekipą w Teatrze im S. Jaracza w Łodzi. Najpierw nagrano krotką scenę. Potem dziennikarka usiadła w pierwszym rzędzie, a obok niej reżyser. Kamerę ustawiono na scenie.

– Jesteśmy w teatrze imienia Stefana Jaracza w Łodzi – zaczęła dziennikarka. – Rozmawiam z reżyserem spektaklu, panem…

Tu pani przedstawiła reżysera z imienia i nazwiska. Reżyser skłonił głową i powiedział:

– Dzień dobry.

Kamera terkotała, reżyser uśmiechał się i trwało milczenie. Po chwili dziennikarka powiedziała:

– Kamera stop. Dlaczego pan nic nie mówi? – młoda dziennikarka zapytała reżysera.

– Bo pani o nic nie pytała…

Dziennikarka przeprosiła i pobiegła do sekretariatu teatru. Tam – jak mówiła potem sekretarka dyrektora – dziennikarka zadzwoniła do jakiegoś pana z telewizji w Warszawie, który podyktował jej pytania. Potem już wywiad potoczył się normalnie.

Cóż o tym zdarzeniu powiedzieć…? No, ładna to ona była.

Bankiety z recenzentami, czyli degrengolada środowiska

Zasadą było, że recenzentów nie zapraszało się na popremierowe bankiety. I była to zasada zdrowa. No bo, jakże tu pić w towarzystwie recenzenta, który następnego dnia nas zniszczy. A jeżeli wyniesie pod niebiosa, to czy nie będziemy mieli wrażenia, że w jakimś stopniu tym bankietem przekupiliśmy go?

Niestety z początkiem lat dziewięćdziesiątych ta zasada poszła do kąta i teatry nagminnie zaczęły recenzentów gościć na swoich popremierowych bankietach. Przy czym – powiedzmy to wyraźnie – że recenzenci lat dziewięćdziesiątych byli, w większości, ludźmi lubiącymi teatr, ale zupełnie go nie znającymi. No i redakcje powierzały role recenzentów ludziom naprawdę przypadkowym, bez etatu, bez minimalnego doświadczenia w dziennikarstwie. Znam przypadki, gdy o teatrze pisywali świeżo upieczeni absolwenci stomatologii i geologii.

I ci nieobyci z teatrem recenzenci zaczęli na bankietach udzielać rad, porad, a nawet wykpiwać aktorów. To prostactwo recenzentów nie uwzględniało faktu, że w dniu premiery artyści są naprawę kłębkiem nerwów…

W jednym z wojewódzkich miast uczestnictwo recenzentów w bankiecie skończyło się w sądzie. Jeden z aktorów, którego czepiało się – dwóch mocno już pijanych recenzentów – użył siły, w celu poskromienia napastników. Ciż odwołali się do sądu, ale sąd miał widać więcej doświadczenia życiowego niż szwadron ówczesnych recenzentów – i sprawę oddalił.

Nie wiem czy ten niemoralny proceder z goszczeniem przez teatry recenzentów, ale radziłbym go zaniechać, jeżeli jeszcze trwa. Naprawdę, to niemoralne – z obu punków widzenia.