Prowadziłem ostatnio na Twitterze pewną dyskusję. Temat dyskusji nie jest w kontekście tematu, który chce poruszyć taki istotny, ale dla pełnego obrazu napiszę, ze dotyczyła planów przekazania przez Polskę Ukrainie Leopardów.
Jestem zwolennikiem pomocy Ukraińcom na różnych poziomach. Sam używam argumentu o tym, że lepiej, aby nasz sprzęt osłabiał Rosjan za Dnieprem, niż gdyby musiał na Bugu. Prywatnie też przyjmowaliśmy Ukrainki uciekające przed wojną w mieszkaniu po babci. Z drugiej strony uważam, że skoro wojna nie jest grą na konsoli, tylko może realnie dotknąć na przykład naszych dzieci, mamy obowiązek brać pod uwagę nie tylko optymistyczne, ale również pesymistyczne scenariusze. Dlatego nasza pomoc nie może przekraczać granicy krytycznego uszczuplenia własnych zasobów. A dziś po oddaniu kilkuset sztuk ciężkiego sprzętu, w tym wielu czołgów, Leopardy są filarem naszych wojsk pancernych (tak, chodzi o kompanię, czyli maksymalnie kilkanaście czołgów, ale my już oddaliśmy sporo, a zanim uzupełnimy braki minie przecież jakiś czas i kto nam zagwarantuje, że jeśli PiS nie utrzyma władzy, to zakupy nie pójdą do szuflady?). Podobne opinie wyrażali również eksperci, tym bardziej ośmieliłem się w dość łagodnych słowach wyrazić wątpliwość.
Pewne zjawisko
Rany, co to się zaczęło, zostałem i ruską onucą i szurem i nie pamiętam kim tam jeszcze. Ale nie o to chodzi, po szkole Salonu24 nie unikam nawet i ostrej dyskusji, a przecież wielu dyskutowało ze mną również grzecznie i nikomu nie ośmieliłbym się odmówić prawa do własnego zdania. Rzecz w czym innym. Przy okazji bowiem ułożył mi się w głowie obraz pewnego zjawiska, które przecież nie zaczęło się wczoraj, ale jakby nabiera rozpędu.
Ostatnio można je było zaobserwować w ogniu wojny o COVID-19. Opinia publiczna podzieliła się na dwie ostro skonfliktowane grupy (z chlubnymi wyjątkami rzecz jasna), które (a obrywałem od obydwu, więc wiem o czym mówię) nie potrafiły znieść żadnych wątpliwości. Jeśli ktoś jakąś wyraził, zostawał mordercą, terrorystą lub zajobem. Uczciwie trzeba przyznać, że tylko jedna z tych grup dysponowała absolutną przewagą medialną, polityczną i finansową.
Ani „won!” ani „hura!”
Teraz podobne zjawisko obserwuję w kwestii wojny na Ukrainie. Jedni wołają „ukry won”, bez sensu przecież, bo w tym miejscu mapy i czasu w jakim się znajdujemy, warunkiem naszego istnienia jest nasza aktywność i budowanie wpływów w regionie, a jakby to brutalnie nie zabrzmiało, ta wojna, choć straszna jak każda wojna, zupełnie przebudowała międzynarodową układankę na naszą korzyść.
Inni znów gotowi byliby oddać Ukrainie wszystko. Ja rozumiem ludzki odruch serca, ale w polityce nie o to chodzi. Naszą optyką musi być zawsze optyka polska, a naszym aksjomatem nasz interes narodowy. A, że znajdujemy się na etapie tzw. „ciekawych czasów”, to poszukiwanie właściwiej ścieżki na drodze do jego realizacji, z pewnością nie jest łatwe i musi być skomplikowane, nie da się go streścić ani słowem „won!”, ani słowem „hura!”. To nawet nie taniec na linie, to taniec na stojących na sztorc szablach.
I wiecie co? Przede wszystkim nie da się jej odnaleźć zagłuszając wątpliwości. Pozbawieni wątpliwości jesteśmy skazani na sklerozę, odporność na argumenty, złą ocenę sytuacji, a ostatecznie na podejmowanie niewłaściwych decyzji.
Agentura wpływu istnieje realnie, kiedyś łatwo dało się wychwycić rusycyzmy w komentarzach, dziś lepiej się wyszkolili, ale naprawdę, nie każdy kto ma wątpliwości to zaraz „ruska onuca”, nie dajmy się zwariować.