WALTER ALTERMANN: Na kogo (nie) głosować, czyli poradnik obskuranta

Redaktor prowadzący nie miał pomysłu na obrazujące temat zdjęcie i niech chcąc sztampowych urn, kart do głosowania postanowił wykorzystać starą jak świat reklamę pocisków myśliwskich... Prosimy jednak nie robić krzywdy niedźwiedziom. Ani kandydatom.

Za chwilę wybory, a liczba wahających się jest, zdaniem stacji badawczych, ciągle bardzo duża. Istnieje możliwość, że część z dzisiejszych niezdecydowanych zagłosuje w końcu losowo, na chybił trafił. Nadto nawet jeżeli ktoś już teraz zdecydował się głosować na wybraną przez siebie partię, to i tak może popełnić ogromny błąd, zaznaczając na karcie do głosowania osobniczkę lub osobnika, na którego głosowanie jest wielce ryzykowne.

Powiedzmy wprost – kandydat kandydatowi nierówny. I na jednej liście, wśród dwudziestu kandydatów każdego z ugrupowań, z całą pewnością znajdzie się jeden, lub nawet kilku, na których oddanie głosu może dramatycznie zdestabilizować państwo. Oczywiście jeden szaleniec do tego nie doprowadzi, ale naprawdę może być ich więcej. Mamy bowiem, z wyborów na kolejne wybory, wzrastającą liczbę kandydatów nawiedzonych, niezbyt odpowiedzialnych i skupionych jedynie na sobie.

Niby to kandydaci przedstawiają na ulotkach, w mediach i na ulicach swoje poglądy, programy i obietnice, ale wprawne oko doświadczonego człowieka – za jakiego, bez krztyny zarozumiałości, się uważam – wychwyci z potoku słów i wiru gestów, prawdziwe charaktery kandydatów. Więc powtarzam – zbyt niestabilne osobowości kandydatów mogą być naprawdę groźne dla nas, obywateli.

Dlatego pozwalam sobie przedstawić pewne typy osobowości, na które trzeba uważać i nie głosować, żeby nie nabawić samych siebie i nas wszystkich ogromnych kłopotów.

Skąd się biorą posłowie i senatorowie

Przedtem jednak ustalmy skąd się biorą posłowie. Zgodnie z prawem posłem zostaje się po uzyskaniu odpowiednio dużej liczby głosów w głosowaniu powszechnym. Ale ważniejsze jest kto i jak zostaje kandydatem, kogo dane ugrupowanie na listę kandydatów zapisuje. Otóż praktyka wszystkich partii w Polsce jest taka, że na pierwszych miejscach list znajdują się przywódcy krajowi czy lokalni tych partii, potem idą znani działacze, znamienici naukowcy, artyści. Ci znajdują się niżej i ich szanse na zostanie posłem lub senatorem są znikome, ale „wzmacniają” listy, zbierając głosy, które potem wzmocnią kandydatów z pierwszych miejsc.

Najważniejsze jednak jest jednak pytanie – kto i dlaczego chce zostać posłem? Oczywiście mamy osobniczki i osobników, którzy o tym marzą, a to z dwu powodów.

Pierwszy powód – wydaje się im, że mają coś niezwykle istotnego do powiedzenia całej Polsce, coś fantastycznie jeszcze nieznanego światu, które oni jedynie objawią i załatwią. Na kilometr pachnie to paranoją, ale tak to z kandydatami jest naprawdę.

Drugim powodem, dla którego niektóre i niektórzy chcą zostać posłami lub senatorami jest nadzieja fajnej roboty. Na ulicy Wiejskiej jest ciepło, pod dachem, nie kurzy się i na kark nie pada – ekologia w czystej postaci. A do tego uznanie społeczne – bo to jednak przez najbliższe cztery lata jedynie do 460 osób będziemy się zwracać per Pani Poseł, Panie Pośle. I jedynie do stu będziemy mówić: Pani Senator, Pan Senator. Krótko mówiąc – u kandydatów miłość do samych siebie walczy o lepsze z szaleństwem, któremu na imię: Zbawienie Polski, Europy i Świata.

Czy posłowie i senatorzy są najlepszymi z nas? Nie, są jedynie tymi z nas, którzy bardzo chcieli być parlamentarzystami.

 Długowłosi i brodaci

Przede wszystkim nie należy głosować na zarośniętych. Zacznijmy od długich włosów u panów. Panie z ich fryzurami zostawiam w spokoju, bo nie jestem jeszcze tak mądry i tak stary, żeby zrozumieć kobiecą duszę.

Mamy zatem coraz więcej osobników zarośniętych niestandardowo. Są zaczeszkowcy, kucykarze, lokonosiciele, tapiranci i podcięci wysoko po bokach, jak dzisiejsi piłkarze lub dawniej nasi barokowi szlachcice. Wszystkich tych „ufryzowanych” łączy to, że bardzo dużą wagę przywiązują do owłosienia. I dlatego mam prawo podejrzewać, że osobnicy, tak zaangażowani fryzjersko, nie znajdą już czasu, sił i chęci na odpowiedzialne bycie parlamentarzystami. Miłość własna nie pozwoli im skupić się na niczym innym jak własne włosy.

To samo dotyczy nosiciele bród. Z tym, że broda wymaga jeszcze więcej czasu na pielęgnację, niż włosy na głowie. Najbardziej podejrzani są dla mnie panowie pod pięćdziesiątkę, którzy golą się maszynką z półcentymetrowym odstępem od skóry. Chcą wyglądać jeszcze młodo i bojowo, ale wieku się nie oszuka.

W naszej europejskiej kulturze broda znaczyła i znaczy siłę witalną i seksualną. Dlatego młodym przystoi mieć brodę. A niech tam sobie demonstrują swoją gotowość do prokreacji. Jednak starszym panom już nie wypada. A już jak najmniej wypada parlamentarzystom. Chyba, że – o czym jeszcze nie wiem – również i sale naszego parlamentu – są zdatnym do zalotów miejscem. Ale nie sadzę.

W ZEMŚCIE Dyndalski tak mówi do Cześnika, na wieść, że Cześnik chce się żenić:

Choć i starość bywa żwawa

Wżdy wiek młody ma swe prawa…

Biorąc to wszystko pod uwagę sam na włochaczy nie zagłosuję i innym też odradzam.

Krzykacze i szydercy

Jeżeli nasi parlamentarzyści są naszymi reprezentantami, to nie powinniśmy się za nich wstydzić. Od reprezentantów Polski w różnych dziedzinach sportowych wymagamy więcej, bo jak ciągle twierdzi prasa – „mają orzełki na piersi”. Tymczasem bardzo wielu naszych posłów i senatorów zachowuje się jak kibice na ważnym meczu piłki nożnej. Ligowej.

W studiach telewizyjnych, czym bliżej wyborów, tym częściej dochodzi do coraz bardziej gorszących zachowań. Nawet panie parlamentarzystki dają popis krzyków, machania rękami, dzikiego i szyderczego śmiechu. Tym z czytelników, których to nie dziwi, proponuję wyobrazić sobie takich gości na weselu czy imieninach. I to jeszcze przed wzniesieniem pierwszych kielichów.

Lubię ironię a nawet złośliwości w dyskusjach z udziałem parlamentarzystów, ale szyderstwo jest dzieckiem podłości, jest objawem „nieposzanowania godności człowieczej”, o konieczności zachowania której poucza nas kościół. A zdarza się przecież, że to właśnie przedstawiciele partii nawiązujących do wiary w Boga dają czasem niepohamowany upust szyderstwom, krzykom i brutalnej agresji.

Dlatego krzykacze i szydercy – którzy uczą nas wszystkich najgorszych zachowań – na pewno nie powinni znaleźć się w przyszłym parlamencie.

Bardzo pewni siebie wodzowie plemion

Następną grupą, na którą nie będę głosował są osobniczki i osobnicy, którzy zachowują się z nadmierną pewnością siebie, a często butą. Rozumiejąc, że każdy z nas ma prawo prezentować swój punkt widzenia, nie daję zgody na zachowania przypominające tańce wojenne pierwotnych kultur. Zresztą do dzisiaj tańce bojowe wykonywane są w celu zwiększenia agresji własnych wojowników lub jako demonstracje przed przeciwnikami własnych umiejętności, siły i determinacji. Te pierwotne z natury tańce i zachowania kultywowane są m.in. na Nowej Zelandii przez Maorysów, w Afryce przez Masajów i Zulusów oraz przez ludy tubylcze na Hawajach, Fidżi i Tonga.

W tych kulturach wodzowie krzyczą, pokazują języki, przewracają oczami, biją się po udach, wpadają w bitewny szał… co zresztą jest usprawiedliwione, bo o żadnej strategii lub taktyce nie ma tam mowy. Tamże atakuje się hurmem, grupą. Istnie tak, jak mawiał Pan Zagłoba: „Kupą mości panowie, kupy nikt nie ruszy”.

We współczesnej Europie każde działanie, każda istotna decyzja muszą być wypracowane mózgiem, nie pewnością siebie i pokrzykiwaniem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio doszło do poważnej ogólnopolskiej i ogólnoparlamentarnej debaty na jakiś ważny temat, przed podjęciem jakichś bardziej istotnych, strategicznych decyzji. Zamiast tego mamy trwający od dziesięcioleci festiwal wojennych tańców i śpiewów. Przy czym każda z partii tańczy osobno i sama siebie podnieca do ataku – na przykład na cyfryzację czy energię atomową.

A ponieważ zdaje mi się, że elektrowni atomowych od wojennych prezentacji sił, nam nie przybędzie, dlatego nie będę głosował na kandydatów, którzy nad argumenty przekładają popisy zwartości bojowej swych ugrupowań.

Artyści

Radziłbym też nie głosować na artystów. Oczywiście mam szacunek i uznanie dla ich talentów, które nas bawią i uczą, ale naprawdę parlament nie jest miejscem dla malarzy, aktorów i piosenkarzy. Uchylając rąbka tajemnicy osobowości artystów powiem, że są to jednak osobnicy skupieni na sobie, egotycy i ludzie zapatrzeni we własne wnętrza – i nie jest to zarzut. Takie cechy są przypisane od zawsze artystom, bez skupienia się na sobie nie byliby artystami. Jednak to, co daje im „osobniczą siłę ducha”, jest jednocześnie przeszkodą w sprawowaniu tak ważnych publicznych funkcji, jak bycie parlamentarzystami. Zwykle już po roku nudzą się i zamykają się w sobie. Przykro patrzeć, jak nam marnieją w oczach. I w telewizjach…

Profesorowie

Ostatnią grupą, na którą – moim zdaniem – z pewnością nie należy oddawać głosu są naukowcy, a szczególnie panie profesorki i panowie profesorowie. Ich niezdolność do bycia użytecznymi parlamentarzystami bierze się stąd, że rozpoczynając naukową karierę stają się częścią uczelnianego „społeczeństwa feudalnego”. Na szczycie drabiny stoi tam profesor nadzwyczajny, potem zwyczajny, potem doktorzy habilitowani, zwykli doktorzy, asystenci, doktoranci i na samym końcu… tępy, z założenia profesorów, student.

Wspinając się po szczeblach tej średniowiecznej drabiny każdy z przyszłych profesorów marzy, żeby w końcu samemu stanąć na jej szczycie. Jednocześnie nasiąka – mimochcąc – owym feudalnym sznytem, kulturą czapkowania i wymuszonej uniżoności wobec stojących wyżej. Oraz – co najgorsze – pobłażliwym traktowaniem wszystkich, którzy stoją niżej od wspinającego się w górę naukowca. I strach myśleć, co oni sobie myślą, o ludziach, którzy nawet nie zaczęli studiów…

W czasie dochodzenia na wierzchołek tej drabiny przyszły profesor opanowuje również wewnętrzny język nauki, Ów język ma taką cechę, że czym bardziej jest „naukowy”, tym bardziej jest niezrozumiały dla reszty „nieuczonego” społeczeństwa. Krótko mówiąc – nie można być bardziej społecznie wyalienowanym niż profesorowie naszych wyższych uczelni.

Oczywiście profesor jest łakomym kąskiem dla każdego z wodzów partyjnych, bo niejako daje partii stempel naukowości, powagi i odpowiedzialności. Oczywiście są i tacy odpowiedzialni profesorowie, tyle że w malutkiej mniejszości do ogółu profesorów.

Poza tym – jeżeli kogoś od młodości pociągała i wciągnęła nauka, to dlaczego nagle porzuca swoje kochane badania, swoje bibliotek, swoje laboratoria, środowisko i chce zostać posłem czy senatorem? Rozczarował się, zniechęcił, uznał, że dotychczasowa droga życia to pomyłka?

Naprawdę, profesorowie to bardzo niepewny materiał na parlamentarzystów. I dlatego – z całym szacunkiem dla nauki jako takiej – mówię profesorskim kandydatom – nie.