Rzadko krytykuję personalnie nielubianych przez siebie dziennikarzy, ale właśnie Tomasz Lis przekroczył kolejne granice. I nie chodzi tu tylko o wulgaryzmy wobec Tomasza Sakiewicza, Dawida Willdsteina oraz Jacka i Michała Karnowskich, którzy bronili Szymona Jadczaka, dziennikarza o zupełnie innych niż oni poglądach. Lis, ulubiony publicysta komunistycznego dyktatora, autora stanu wojennego Wojciecha Jaruzelskiego przypuszcza ostatnio atak na wszystkich, którzy mają inne zdanie niż on. Teraz jednak Lis wypalił furiacko a jego słowa mają cechy nagonki. Prawdziwej. Zresztą, może u Lisa to nie furia tylko norma.
Muszę to zacytować: „K…. k….. łba nie urwie” – tak na portalu X skomentował Lis uwagi dziennikarzy (m.in. Sakiewicza, Wildsteina, i braci Karnowskich) w obronie atakowanego przez hejterów Szymona Jadczaka, który jeszcze niedawno krytykował prawicę.
Na rympał
Tomasz Lis zapomniał, a może nigdy nie widział – tylko udawał – że jest w dziennikarstwie prawdziwym formacja etyczna, co prawda w zaniku, ale jest. Znany z emocji w sprawach telewizyjnej grafiki komputerowej dziennikarz, ostatnio chory i bardzo agresywny, nie bierze jeńców.
Gdyby chodziło o ewidentną krytykę poglądów, spraw dzielących Lisa od konserwatywnych dziennikarzy, napisałbym „trudno demokracja” albo jakoś tak. Niestety, chorobą nie da się wytłumaczyć ewidentnej prowokacji wobec czołowych polskich publicystów pracujących dla prawicowych mediów. Nie chodzi o kierunek polityczny i intelektualny, ale o to, że Tomasz Lis zachęca – moim zdaniem – innych dziennikarzy z poglądami zbliżonymi do b. szefa Newsweeka do podobnych ataków. Oczywiście ataków na „pisowców” i „pisowskich publicystów”.
Nieudana misja polityczna czy kompleksy?
Lis, w opinii większości środowiska medialnego, stara się zrównać „pisowców” z wulgarnym określeniem przytoczonym na początku tego tekstu. Nie będę się zastanawiał, czy to wynika z zielonogórskich kompleksów b. szefa Faktów TVN, czy też ze stanu emocjonalnego człowieka, który zaczął tracić wpływy w kręgach ludzi z rządu Donalda Tuska. A przecież dwie dekady temu Lis miał ambicje polityczne sięgające – w jego przypadku – Pałacu Namiestnikowskiego.
Znam wiele osób z mniejszych miast niż Lis i znakomita większość nie jest znerwicowana z tego powodu (słowa te pisze człowiek urodzony w małym mieście Głownie niedaleko Łodzi), a Lis zachowuje się jak prowincjusz z filmów Feliksa Falka, tylko nie potrafi tak grać jak śp. Jerzy Stuhr w „Wodzireju”. Jeśli Lis idzie na całość i nie hamuje go już nic, to znaczy, że koalicja Tuska ma poważne kłopoty a jej medialni akolici mają wizję lądowania na śmietniku historii dziennikarstwa. I nie tylko.
Hubert Bekrycht
(FB i X)