O rolnikach i ich protestach pisze WALTER ALTERMANN: Żywią y bronią

Żeby zrozumieć dzisiejsze protesty rolników w Polsce i całej Europie, trzeba przyjąć jako pewniki kilka podstawowych przesłanek. Po pierwsze – większość z nas (tak w Polsce, jak w całej Europie) ma chłopskie pochodzenie. Po drugie –  przez ostatnich 150 lat wieś europejska wyludniła się a chłopi powędrowali do miast. Po trzecie – potomkowie dawnych chłopów nie szczycą się pochodzeniem pradziadków, dziadków i rodziców, bo europejska wieś była biedna, niewykształcona, zapóźniona kulturowo, więc nie ma się czym chwalić.

W związku z powyższymi przesłankami należy postawić pytanie, czy potomkowie wieśniaków są w stanie zrozumieć tych, co pozostali na roli? Niestety nie, bo nie rozumieją współczesnej wsi i nie chcą jej zrozumieć – inaczej mówiąc: potomkowie chłopów nie chcą wsi rozumieć, nie chcą też się z wsią identyfikować. A przede wszystkim już wsi nie znają. „Miastowi” mają jakieś mgliste wyobrażenie wsi, wyniesione z XIX wiecznych lektur – może głównie z „Placówki” Prusa i uroczej baśni Marii Konopnickiej „O krasnoludkach i o sierotce Marysi”.

Zysk ponad wszystko

To miejskie wyparcie się wsi ma swoje konsekwencje w traktowaniu dzisiejszych problemów rolnictwa europejskiego. Tym bardziej, że media powtarzają opinie wielkich banków, funduszy inwestycyjnych i światowych handlarzy płodami rolnymi.  A te opinie są takie, że produkcja rolna w Europie jest droższa niż na świecie, czyli, że się nie opłaca.

Gdzieś tak od 40 lat światowe rynki artykułów rolnych zostały opanowane przez kilka wielkich koncernów, dla których zysk jest jedyną wartością. Dla nich nie ważne jest czy zboża, którymi oni zalewają Europę pochodzą z Brazylii czy z Ukrainy. Ci handlarze stawiają na zysk, czyli nie są zainteresowani droższymi płodami rolnymi z Europy. A produkcja rolna w Europie jest, bo musi być droższa.

Czy polskie rolnictwo jest rozdrobnione

W ostatnich tygodniach we wszystkich mediach pojawiają się polscy przedstawiciele instytucji finansowych, eksperci ekonomiczni, którzy z uporem powtarzają, że polskie rolnictwo jest słabe, bo ponad 50 procent polskich rolników ma gospodarstwa 10 hektarowe. I dziwne, że wygłaszanie takich bzdur nie spotyka się z ripostą dziennikarzy. Ale też, ci dziennikarze mają o rolnictwie takie pojęcie, że mleko i jajka biorą się ze sklepów. A dodatkowo, że węgiel bierze się z piwnicy.

Dlaczego ci eksperci nie mówią, jaki procent żywności jest w Polsce wytwarzany przez te małe gospodarstwa, takie do 10 hektarów? Bo okazałoby się, że na owe mityczne 10 hektarowe gospodarstwa rolne przypada niespełna 20 procent produkcji rolnej, czyli że większość produkcji rolnej dają duże gospodarstwa.

Skąd zatem biorą się te dane? Ano stąd, że nie bierze się pod uwagę produkcji, ale hektary, zupełnie jak za cara.

Kto naprawdę jest w Polsce rolnikiem

Trzeba powiedzieć wprost, że większość małych gospodarstw rolnych istnieje dzięki ubezpieczeniom KRUS. Bo każdy ubezpieczony w systemie KRUS płaci o wiele niższe składki emerytalne i zdrowotne, niż ubezpieczeni w ZUS. Różnicę między składkami pokrywa budżet państwa. Kilkanaście lat temu okazało się, że wystarczy kupić choćby 1 hektar ziemi i ubezpieczyć się jako rolnik, wraz z rodziną. A tej ziemi wcale nie trzeba uprawiać! Można ją dzierżawić prawdziwym rolnikom.

„Urolnienie” mieszczan żyjących na wsi

Oczywiście już ciche wspominanie o reformie KRUS-u, napomknięcia o potrzebie oddzielenia prawdziwych rolników od „niby rolników” sprowadzają potężny gniew „wielkiego obrońcy wsi”, czyli PSL. A ponieważ partia ta ma nieograniczone zdolności koalicyjne, więc nikt jej nie zaczepia. A liczba zarejestrowanych, jako rolnicy, KRUS-owców rośnie. Oczywiście kosztem budżetu państwa.

Dzisiaj rolnik mający te mityczne 10 hektarów może co najwyżej hodować 3 krowy i kilkanaście świń. Co prawda Unia Europejska za pełnoprawne gospodarstwo rolne uznaje gospodarstwo o areale 60 hektarów, ale o tym się u nas nie mówi.

Czym zatem są te małe gospodarstwa rolne? Przez Unię Europejską uznawane są za gospodarstwa socjalne, mające być alternatywą dla wiejskiego bezrobocia. I w większości te małe gospodarstwa taką rolę spełniają. Ale nie od nich oczekuje się masowej, większościowej produkcji.

Jest jeszcze jeden problem do wyjaśnienia. Na manifestacjach i blokadach dróg przez rolników z całą pewnością nie ma tych małych rolników, bo ich nie jest stać na zakup i utrzymanie nowoczesnych traktorów. Tam demonstrują rolnicy mający po 100 i więcej hektarów. I tam są właśnie ci, którzy produkują większość artykułów rolnych.

Nawozy i inne środki produkcji

Problem z polskim i europejskim rolnictwem jest i taki, że od wybuchu wojny w Ukrainie ogromnie wzrosły ceny środków produkcji, takich jak nawozy, środki ochrony roślin, szczepionki dla zwierząt, części zamiennych do maszyn rolniczych, olej i benzyna. Najboleśniej odczuło rolnictwo duży, bo kilkukrotny, wzrost cen nawozów. Co jest skutkiem wzrostu cen gazu ziemnego, bo jest on wykorzystywany w dużych ilościach przy produkcji nawozów.

Czy polskie państwo mogłoby dotować polskie rolnictwo, poprzez dopłaty do nawozów? Mogłoby, ale jeśli dotacje trafią do producentów nawozów, to niekoniecznie polski rolnik na tym zyska, bo firmy nawozowe mogą swój produkt wyeksportować nawet daleko zagranicę. Wyjściem byłyby dotacje dla rolników, w zależności od posiadanych przez nie areałów. Tak, ale to wymagałoby sporo pracy, więc prościej jest dotować zakłady wytwarzające nawozy. Bo żaden urzędnik nie lubi mieć więcej pracy.

Przyczyny upadku europejskiego rolnictwa

Nie ma jednej przyczyny upadku rolnictwa. Jest niechęć urzędników do wsi, jest wypieranie rodzimej produkcji przez tańszy towar z Brazylii, Ukrainy i innych krajów. Jest też ogromny nacisk na Unię Europejską przez światowych handlarzy płodami rolnymi, którzy chcą zarabiać więcej. Jest również bezmyślność nas wszystkich, nas konsumentów, którzy woleliby kupować tańszą żywność. Niestety taka polityka może mieć tragiczne skutki.

Zagrożenia

Na sztandarach insurekcji Tadeusza Kościuszki był dumny i mądry napis „Żywią y bronią”. Warto o tym pamiętać, że żywność i armia są podstawami niezależnego bytu każdego narodu. Co da armii, nie ma w Polsce dyskusji, wszyscy chcą sprawnej i silnej armii. Ale już co do „żywicieli” istnieje poplątanie z pomieszaniem. Są tacy, którzy nie widzą różnicy pomiędzy żywnością importowaną a własną. Ci zbłąkani mózgowo nie rozumieją, że w razie wojny możemy pozostać bez jedzenia. I co, jak Brytyjczycy w czasie II wojny światowej mamy sadzić buraki i ziemniaki na miejskich trawnikach?

Kłopot polega na tym, że prosty głos rozsądku nie znajduje posłuchu w Unii Europejskiej i w Polsce. Natomiast głos międzynarodowych producentów i handlarzy żywnością znajduje przychylne ucho urzędników UE. Może ci lobbyści mają jakiś urok osobisty? A może też umieją znaleźć sprzymierzeńców swych interesów za pieniądze? Dowodów nie mam, ale nie wykluczam.