Wykluczenie polityka w debacie politycznej, przywraca dyskusje o cenzurze, wolności słowa i innych imponderabiliach.
Maszyna do teleportowania jednak istnieje. Wielu Polaków musi być przecież przekonanych, że są wśród nas aktywiści polityczni, którzy przenieśli się w czasie. I to pewnie z okresu, kiedy byliśmy potęgą. Prosto z I Najjaśniejszej Rzeczpospolitej. Łącznie z poglądami minionego czasokresu. Czy należy do nich Grzegorz Braun? Dziennikarz, a zarazem polityk jak najbardziej skuteczny. Został przecież Posłem na Sejm i nie ma większych problemów z dotarciem do swoich wyborców. Nade wszystko mówi kwieciście i śmiało można stwierdzić, że jest złotoustym Grzegorzem.
Tylko co z takimi „kwiatkami” począć, gdy łączą się zdalnie z „mediami głównego ścieku”?
To jest ten dylemat. Gdy traktujemy programy telewizyjne czy radiowe (teraz również dostępne wizualnie) jako część naszego domostwa. I dziennikarze stają się takimi naszymi „wespół w zespół” domownikami. A ponieważ słyniemy z gościnności, zapraszamy też gości, w postaci polityków.
No i teraz pytanie, jak się w tych gościach zachowują? Nie chodzi tu o obowiązkowe ściąganie butów, tylko o poglądy głoszone przy stole. Jak mówią nie po naszej myśli, albo co gorsza, pisząc kolokwialnie: „przeginają pałeczkę”. Wyrzucenie za drzwi to podejście w wersji radykalnej. Ta spokojniejsza zakłada, że już więcej zaproszeni nie zostaną.
Ładnych kilka dni temu, znany, rzetelny i ceniony red. Andrzej Stankiewicz, wykluczył z debaty posła Konfederacji. „Skandal” miał miejsce w niedzielnym programie „7 dzień tygodnia” w Radiu Zet i na portalu Onet.pl. Tak na marginesie, niedziela to nie pierwszy dzień tygodnia?
O co poszło? Grzegorz Braun, ministra zdrowia Adama Niedzielskiego, nazwał „szkolonym psychopatą”. Wówczas redaktor prowadzący debatę, usunął naszego bohatera z dalszej dyskusji. Czerwona kartka i do szatni.
Czy mógł zamiast wyrzucania, spróbować np. delikatnie dopytać pretendenta na urząd prezydenta miasta. Np. czy ma kompetencje z zakresu medycyny i psychologii, aby określać dysfunkcje poznawczo – emocjonalne ministra reprezentującego interesy „łże prawicy”. Albo czy szkolenia w zakresie psychopatii, odbywały się z pieniędzy „kondominium rosyjsko niemieckiego pod żydowskim zarządem powierniczym”?
Jeszcze wcześniej padło ostrzeżenie, taka żółta kartka. Na pytanie dotyczące organizacji marszów równości, G. Braun odpowiedział: „Nie popieram dewiacji”.
W liście broniącym posła, sztabowcy napisali:
„Dziennikarz (???) prowadzący debatę wyborczą w radiu Zet miał czelność upominać(!!!) Posła na sejm RP i kandydata na ważny publiczny urząd, za to że ten wyraził własną opinię, posługując się określeniami zdefiniowanymi w Słowniku języka polskiego”.
Rzeczywiście, PWN wydaje różne dziwne słowniki. Np. w 2002 roku, wydał „Słownik polskich przekleństw i wulgaryzmów”, autorstwa prof. Macieja Grochowskiego. Czy to jest powód, aby korzystać z jego zasobów pełnymi garściami?
Również kilkadziesiąt lat temu, Światowa Organizacja Zdrowia wykreśliła homoseksualizm z listy chorób i zaburzeń, a w środowiska naukowe uznały, że homoseksualizm jest normalnym wariantem ludzkiej seksualności. Lecz nasz oldschoolowy kandydat, gdy przeskakiwał między wiekami, nie dowiedział się, że nawet określenie „dewiacja seksualna”, jest terminem przestarzałym.
Obrońcy napisali również, że jest coś takiego jak: „konstytucyjne prawo do swobody wypowiedzi, ale również obowiązujące normy wynikające z prawa o radiofonii i telewizji oraz kodeksu etyki dziennikarskiej”.
Redaktor naczelny Radio ZET, Michał Celeda, również w odpowiedzi powołał się na te same normy: „jako nadawca przestrzegamy przepisów ustawy o radiofonii i telewizji, które wprost mówią o tym, że audycje lub inne przekazy nie mogą propagować działań sprzecznych z prawem, z polską racją stanu oraz postaw i poglądów sprzecznych z moralnością i dobrem społecznym, w szczególności nie mogą zawierać treści nawołujących do nienawiści lub dyskryminujących ze względu na rasę, niepełnosprawność, płeć, wyznanie lub narodowość”.
Już dużo wcześniej, red. Kamil Sikora, zauważył, że w takich sytuacjach pojawią się zarzuty, że to cenzura. Nie zgadzając się z takim postawieniem sprawy, zauważa: „Nie, bo dziennikarz to nie stojak na mikrofon, który musi przyjmować wszystko, co jego rozmówca mówi”.
Współpracownicy kandydata, podzielili się również spostrzeżeniem, że „Sondaże musiały mocno skoczyć w górę p. Grzegorzowi, skoro w radiu Zet wyłączono mu mikrofon pod kretyńskim pretekstem”.
To jednak inaczej działa. To p. Grzegorzowi skoczyć mogłyby słupki, hen wysoko, po wywaleniu z programu. Audycje w których prowadzący dziękują za współpracę, albo politycy wychodzą ze studia to nie pierwszyzna. O programie robi się głośno i o to też nieraz, w tym medialnie kociokwiku chodzi. Ok, zdarza się, że ktoś po prostu nie wytrzymuje. „Franuś nie wyprowadzaj ty mnie z nerw”, mawiał Balcerek w Alternatywach 4.
Raczej Grzegorz Braun, powinien się wyłączyć, tuż po usłyszeniu pytania o Marsz Równości. W ramach protestu przeciwko pytaniu o takie „bezeceństwa”. Miłośnicy serialu „Ranczo” pamiętają przecież, jak senator Kozioł, w trakcie debaty, wstaje i wychodzi ze studia. Strzał w dziesiątkę, gdyż odciął się w ten sposób, od uprawiania polityki przez konformistyczną, demokratyczną większość.
„Dość tego! Wreszcie trzeba zatrzymać to szaleństwo politpoprawności” – piszą zatroskani sympatycy. I w tym miejscu można się znów zatrzymać. Gdzie są granice wolności, poprawności, obrażania? I czy w ogóle da się je wyznaczyć? Czy przypadkiem dziennikarz nie powinien dopuścić wypowiedzi bez komentowania. A zainteresowani, czyli środowiska LGBT czy odpowiedni minister, powinni we własnym zakresie, dotknięci słowami, wytoczyć procesy za zniesławienie?
Albo wyobraźcie sobie, Bill Gates pozywający prezesa Konfederacji Korony Polskiej, za deprecjonowanie swego czasu – Windowsa 8. Ależ byłaby „klikalność”. Nie tylko lokalna, ale i światowa przecież. I jakże ważny rozgłos. I rozpoznawalność. Czy też nie o nią w polityce chodzi?
Krzysztof Prendecki