Podwójne standardy – MIROSŁAW USIDUS o wojnie w social mediach

Gdy widzisz jak na platformach internetowych banuje się szachistów za zdania „białe mają przewagę” (naprawdę dzieje się tak na Twitchu), to nawet, gdy byłeś do tej pory ostrożny w osądach, zaczynasz się martwić, czy lewoskrętni potentaci Big Tech, zastępy moderatorów o kolorowych włosach i cała reszta nienawidzących wolności słowa hunwejbinów, w końcu dopadną ciebie i twoje swobody internetowe i obywatelskie zresztą też.

 

Tak od dawna czują się i głośno o tym mówią przedstawiciele amerykańskiej prawicy. Twitter ocenzurował wpisy prezydenta Donalda Trumpa w czerwcu dwukrotnie. Ukrył opublikowane przez niego ostrzeżenia dla demonstrujących nielegalnie i stosujących przemoc przedstawicieli ruchu Black Lives Matter za ostrzeżeniami, że prezydencki tweet „naruszył zasady Twittera” a wcześniej, że propaguje przemoc. Konserwatywne media od razu jednak zwróciły uwagę, że platforma społecznościowa nie reagowała w żaden sposób, gdy przestępcy korzystający z zamieszek po śmierci George’a Floyda koordynowali swoje łupieskie napady na sklepy za pomocą Twittera właśnie. Nawet zgłaszanie postów zamieszczonych tam przez złodziei nie pomagało.

 

Twitter pozwalał w najlepsze publikować Shaunowi Kingowi, znanemu agitatorowi neomarksistowskiego ruchu Black Lives Matter, w których nawoływał do niszczenia posągów, witraży i fresków przedstawiających „białego Jezusa”. Podwójne standardy, pisali krytycy, to na Twitterze najwidoczniej standard.

 

Wcześniej, w maju znany konserwatywny senator z Teksasu, Ted Cruz, oskarżył prezesa Twittera Jacka Dorseya o uciszanie „autentycznych politycznych wypowiedzi Amerykanów przy jednoczesnej pobłażliwości dla terrorystycznych zagrożeń ze strony Iranu”. Wezwał Departament Sprawiedliwości i Departament Skarbu do wszczęcia dochodzenia karnego w związku z zarzutami, że Twitter łamie sankcje USA wobec Iranu, które zabraniają amerykańskim firmom dostarczania towarów i usług dla najwyższych urzędników Iranu. Mówiąc konkretniej chodzi o to, że Twitter pozwala irańskim przywódcom na posiadanie kont na swojej platformie.

 

Nie po raz pierwszy Cruz poruszył temat wątpliwych z punktu widzenia amerykańskich interesów narodowych działań Twittera. W lutym z jego inicjatywy wysłany został list od republikańskich senatorów do Dorseya, wzywający firmę do zakazania działalności irańskim przywódcom, w tym Alemu Chamenei i irańskiemu ministrowi spraw zagranicznych Mohammadowi Javadowi Zarifowi. W odpowiedzi Twitter oświadczył, że jego serwis jest zwolniony z sankcji i że udostępnienie jego technik komunikacji ma krytyczne znaczenie w dobie pandemii koronawirusa.

 

Komentatorzy przypominają jednak, że należąca do Facebooka platforma mediów społecznościowych Instagram zablokowała wcześniej konta wielu irańskich urzędników, w tym członków Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej i najwyższego przywódcy ajatollaha Chamenei, dostosowując się do wymogów sankcji USA. Co ciekawe Instagram skasował wówczas także angielskojęzyczne konto Ghassema Soleimaniego z 888 tysiącami śledzących. Kilka miesięcy później amerykańskie oddziały zrobiły z nim w Iraku to samo w realu.

 

Przedwyborcza czystka konserwatywnych influencerów

 

Zuckerberg, do którego jeszcze wrócimy, jak widać wykazuje znacznie większą chęć współpracy niż Jack Dorsey z Twittera, który m. in. proponuje „redagowanie tweetów światowych liderów”, przede wszystkim, jak należy się domyślać, takich przywódców jak Trump, bo chyba nie irańskich. Robić to chce pod hasłem „walki z dezinformacją” i o tym, co ową dezinformacją jest, decydować ma oczywiście administracja Twittera, która niestety nie zdołała do tej pory udowodnić, że jest politycznie bezstronna. Można powiedzieć, że wręcz przeciwnie, o czym świadczy seria cenzurowania i banów, których ofiarą padają w żądnym razie nie lewicowi, lecz prawicowi politycy, dziennikarze i inni przywódcy opinii.

 

A że ludzie Twittera maszerują w jednym szeregu z bełkotliwymi hasłami neomarksistoskiej rewolucji, świadczy wiele faktów, choćby niedawna, pochodząca z początku lipca, informacja o rugowaniu z języka technicznego i korporacyjnego w tej firmie takich słów jak „Whitelist” (bo rasizm), „Man Hours” (bo męski suprematyzm) i „He, Him, His” (bo niezgodne z genderową ortodoksją).

 

Jedna z najnowszych ofiar lewicowej ofensywy cenzorskiej administracji Twittera, to między innymi Logan Cook, aka CarpeDonktum, autor popularnych memów naśmiewających się z Demokratów, mediów i establishmentu, który w czerwcu został permanentnie zawieszony. Zdaniem samego Cooka, tłumaczenia Twittera o „naruszaniu praw autorskich” to tylko pretekst a prawdziwą przyczyną było udostępnienie przez Donalda Trumpa kpiącej z CNN, genialnej swoją drogą, parodii autorstwa CarpeDonktum pt. „CNN Toddlers”, co doprowadziło  lewicowych dziennikarzy do szału.

 

Mollie Hemmingway, która pracuje dla „The Federalist”, a ostatnio była przedmiotem cenzury ze strony serwisów zarządzanych administrowanych przez Big Tech, zauważyła, komentując w internecie represje cenzorskie, jakie spotkały Cooka, że przed wyborami w mediach społecznościowych trwa czystka konserwatywnych influencerów.

 

Głowice wycelowane, TikTok zbanowany

 

 

 

Być może wielu czytelników o bardziej tradycyjnych nawykach medialnych myśli, że to co opisują, te wszystkie wojny w mediach społecznościowych i o media społecznościowe, bany, zakazy i zdejmowanie treści, to wszystko rzeczy mało poważne, ot jakieś nieistotne przepychanki na Twitterku i Fejsiku, którymi dorośli i rozsądni ludzie się nie zajmują. Radziłbym jednak takim osobom nieco „zaktualizować” swoje podejście, bo już od dłuższego czasu jest błędne.

 

Jakby to wyjaśnić? Może tak – jeśli ktoś myśli, że media społecznościowe to tylko zabawy, śmieszne koty i podobne dyrdymałki, to niech przyjrzy się niedawnej sekwencji wydarzeń wokół TikToka, postrzeganego, nawet wśród wytrawnych internetowców, jako niezbyt mądry przepalacz czasu nastolatków. W ciągu ostatnich kilku tygodni przy akompaniamencie surm bojowych i granicznych konfliktów zbrojnych Indie zakazały u siebie chińskiego TikToka (podobnie jak prawie sześćdziesięciu innych aplikacji i serwisów produkcji chińskiej). Ponieważ to właśnie w Indiach chińska appka miała najwięcej użytkowników (bo w Chinach zamiast niej jest ściśle cenzurowana wersja TikToka – Douyin), dalsze losy błyskotliwie rozwijającej się społecznościówki są mocno niepewne, ale mniejsza z tym. Najważniejsze, że ten głupawy TikTok stał się ważnym elementem rywalizacji mocarstw atomowych. Daje do myślenia?

 

Chyba tak, zwłaszcza, że w USA też może mieć kłopoty. Sekretarz stanu USA Mike Pompeo potwierdził niedawno, że Waszyngton rozważa wprowadzenie zakazu używania chińskich aplikacji społecznościowych, w tym popularnego także wśród młodych Amerykanów TikToka. Rozmawiając z Fox News, Pompeo powiedział, że „na pewno patrzymy na zakaz TikToka i innych chińskich aplikacji, idąc za przykładem Indii oraz Australii, która zagroziła, że zrobi to samo”. Jak dodał Amerykanin powinien korzystać z tej aplikacji „tylko wtedy, gdy chce, aby jego dane znalazły się w rękach Komunistycznej Partii Chin”.

 

Myślicie, że to spiskowa teoria i oszołomstwo? Jednak może niekoniecznie. Specjaliści Apple, poprawiając zabezpieczenia w systemie iOS 14 przyłapali TikToka szpiegowaniu, mówiąc dokładnie na pozostawianiu w kodzie luki pozwalające na kopiowanie prywatnych treści użytkownika. TikTok stanął w rosnącym szeregu chińskich firm technologicznych, w których produktach znaleziono software’owe lub hardware’owe artefakty, które mogą służyć do gromadzenia i przesyłania danych „do centrali”.

 

Wciąż myślicie, po tym jak czytacie, że rząd Indii i Australii banuje a szef dyplomacji największego mocarstwa rozważa ban, że to tylko nieistotne dyrdymałki z głupimi fotkami i filmikami?

 

Facebook: mowa nienawiści OK, jeśli wspiera LGBT i atakuje białych heteroseksualnych mężczyzn

 

O tym, że ludzie zarządzający media społecznościowymi i zespoły moderujące mają lewicowe skrzywienie polityczne niby wiemy, bo niejednokrotnie widzieliśmy nierówne traktowanie na tych platformach, podwójne standardy i wrogość wobec treści o charakterze prawicowo-konserwatywnym. Jednak nie pogardzimy bezpośrednią relacją z sabatów czarownic. A taka niedawno się w USA pojawiła.

 

„To my rządzimy tą grą,” wyjaśnia w publikacji grupy prawicowych aktywistów znanej jak Project Veritas (tzw. Veritas Exposé) Ryan Hartwig były moderator treści na Facebooku. Mówi o „ostrych uprzedzeniach wobec konserwatystów” w zespole odpowiadającym za administrację i moderację treści na błękitnej platformie.

 

Widziałem, jak wtrącali się w wybory. Widziałem rażące skrzywienie polityczne przeciw konserwatystom i całkowite faworyzowanie liberałów (czyli, w rozumieniu amerykańskim, lewicy – przyp. M.U.)”. Hartwig nosił w biurach Facebooka ukrytą kamerę, za pomocą której dokumentował praktyki wewnątrz firmy. W wywiadzie z szefem Project Veritas, Jamesem O’Keefe, Hartwig powiedział, że, chociaż podpisał umowę o poufności, nie może już dłużej ignorować tego co tam się działo, czyli nieustannej walki zespołu Facebooka z treściami pozytywnymi dla prezydenta Donalda Trumpa, republikanów lub szerzej konserwatywnych poglądów, zwłaszcza, że stało to w całkowitej sprzeczności z głoszoną przez szefostwo Facebooka oficjalnie linią „neutralności”

 

Jak mówi Hartwig, ta hipokryzja była dla niego punktem zwrotnym. W dodatku, jak wyjaśnia, wiedział „prawdopodobnie to samo dzieje się to gdzie indziej, w skali światowej”. „Te rażące uprzedzenia polityczne ludzi z Facebooka naprawdę mi przeszkadzały,” mówi.

 

Wśród nagranych przez Hartwiga był niejaki Israel Amparan, który pracował jako moderator treści, choć w rzeczywistości prowadził wściekłą wojnę z ludźmi, którzy mieli inne niż on poglądy, czyli ze zwolennikami prezydenta Trumpa. A ponieważ to on decydował o tym, co jest banowane, ukrywane, tępione i uznawane za nieodpowiednie, to chyba zrozumiałe, że o obiektywnej moderacji nie było mowy. Jak relacjonuje Hartwig, taka postawa i poglądy cechował niemal 100 proc. ludzi Facebooka, z którymi on miał do czynienia. Podobną do Hartwiga w wymowie relację z tego co dzieje się w zespołach moderacyjnych Facebooka przekazał Project Veritas inny whistleblower, Zach McElroy.

 

W relacjach tych jest jeden ciekawy motyw. Jest to historia o tym jak Shawn Browder, kierownik ds. polityki i szkoleń w Cognizant (podwykonawcy odpowiedzialnego za moderację treści Facebooka), powiedział wszystkim moderatorom treści w sekcji Hartwiga w 2018 r., że „mowa nienawiści” w podczas tzw. Pride Month ma być tolerowana przez moderatorów, jeśli będzie wspierać LGBT. Czyli, mówiąc w skrócie hejt skierowany przez jednostkom lub grupom ludzi będzie dozwolony, jeśli będzie wspierał tęczową ideologię. A już najmilej były widziane przez szefostwo hejterskie ataki na heteroseksualnych białych mężczyzn.

 

Ostatnio, trochę w odróżnieniu Twittera, który zdaje się zdecydowanym krokiem maszerować pod flagą z sierpem i młotem, polityka Facebooka, przynajmniej na zewnątrz, stała się bardziej złożona. Jest on np. ostatnio pod silnym naciskiem wielkich korporacji, aby wprowadzić aktywne sposoby „walki z hejtem” na platformie. Koalicja wielkich reklamodawców, z Coca-Colą, Fordem, Starbucksem i wieloma innymi wielkimi firmami, wycofując ostrzegawczo reklamy z Facebooka, nie wskazuje dokładnie, jakie treści ma na myśli, zatem można rozumieć, że po prostu domaga się od Zuckerberga wprowadzenia cenzury politycznej, zwłaszcza, że wkrótce wybory prezydenckie.

 

 

Co zrobi Mark i spółka pod naciskiem opanowanego przez lewicowe miazmaty potężnego korpo-lobby, jeszcze nie wiadomo. Jednak to, co dzieje się ostatnio wokół TikToka, w Indiach i być może w USA, może być niespodziewanym kołem ratunkowym dla popadającego od dłuższego czasu w coraz większe problemy Facebooka. W Indiach gwiazdy TikToka przenoszą się na Instagram a to też przezcież Facebook. Zatem Zuckerberg korzysta na walce konserwatystów z chińskimi produktami. Wprawdzie widać, że zarówno jemu, jak i całokształtowi osobowo-wizerunkowemu jego błękitnej platformy, serce bije po lewej stronie, to jednak korzyści i konfitury mogą tym razem nadejść z prawej. A kto nimi pogardzi?

 

Zwłaszcza, że konserwatyści zaczęli tworzyć wreszcie chyba całkiem udane konkurencyjne wobec znanych społecznościówek formy. I przenoszą tam stopniowo polityczne dyskusje w Internecie. Najnowszym ciekawym przykładem jest serwis Parler, który w odróżnieniu od wcześniejszych nieskrzywionych lewicowo produktów społecznościowych, wydaje się technologicznie całkiem udanym produktem. W ramach kampanii pod hasłem #Twexit przeniosła się tam całkiem spora grupa wyrzuconych z Twittera konserwatystów, m. in wspominany Ted Cruz. Parler nie będzie konkurował oczywiście z Instagramem czy TikTokiem (na razie), ale, jeśli przekroczy masę krytyczną, to tam mogą toczyć się najciekawsze dyskusje społeczno-polityczne, kosztem Twittera i Facebooka.

 

Szanujesz życie wszystkich ludzi – posługujesz się „mową nienawiści”

 

Wytrychem i łomem zarazem, którymi lewoskrętny Big Tech walczy z ludźmi myślącymi inaczej są pojęcia takie jak „mowa nienawiści” i podobne, które nie mają żadnego precyzyjnie ustalonego znaczenia. Mają za to „znaczenie sterowane”, czyli takie, jakie w danym momencie jest wygodne i potrzebne do np. represjonowania osoby niewygodnej o niesłusznych poglądach i postawie. Kto zna historię totalitaryzmu komunistycznego, ten ma pełno skojarzeń.

 

Przykładem, że pojęcie „mowa nienawiści” nie znaczy nic, niech będzie historia Mike’a McCullocha, wykładowcy matematyki na Uniwersytecie w Plymouth, który został wezwany na dywanik przez hunwejbinów ze swojej uczelni za polubienia Twitterze słów „All Lives Matter”. Tak oto McCulloch został oskarżony o „mowę nienawiści” za polubienie humanistycznego hasła o poszanowaniu życia wszystkich ludzi.

 

Inny przykład bolszewickiego szaleństwa to oskarżenie feministki Posie Parker również o „mowę nienawiści” za to, że zainicjowała na Change.org petycję domagającą się od Oxford English Dictionary zachowanie w definicji „kobiety” w słowniku, w kształcie opisującym ją jako istotę ludzką płci żeńskiej.

 

Jak napisał kilka dni temu w brytyjskim „Spectatorze” Toby Young czeka nas prawdziwe „tsunami cenzury” ze strony sił różnie nazywanych. Jedno określają ich angielskojęzycznym słowem „woke” inni używają tradycyjnego i całkiem trafnego słowa „lewica”. Ja proponuję jeszcze bardziej i lepiej oddające charakter tych agresywnych, wrogich nauce i rozumowi, szaleńców – „bolszewizm”.

 

Young, chcąc zilustrować, z kim będziemy mieć do czynienia, opowiada przypadek Nicka Buckleya, który został zwolniony z pracy w organizacji charytatywnej w Manchesterze za napisanie postu na blogu, w którym zakwestionował część haseł Black Lives Matter, w tym te konieczności „demontażu kapitalizmu”. Gdy opublikował swój post na LinkedIn, „poeta” i aktywista tego bolszewickiego ruchu, niejako Reece Williams napisał następujący komentarz: „Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby usunąć pana ze stanowiska. Oczekuj nas”. Jak pisze Young, Buckley nie przejął tym się szczególnie, gdyż organizację charytatywną, którą zarządzał założył sam i jego praca była wysoko oceniana i nagradzana. Nie doceniał poziomu wpływów maoistów we współczesnej Wielkiej Brytanii. Cóż, może powinien się cieszyć, że uszedł z życiem. Za kilka lat bolszewicy spod znaku BLM mogą się już nie zadowalać samym wyrzuceniem z pracy.

 

Zagrożenie tym szaleństwem dostrzeli nawet tradycyjnie lewicowi lub „liberalni” intelektualiści, którzy zatrwożeni bezmyślnością i totalitarnymi zapędami agresywnych neomarksistów opublikowali na łamach „Harper’s Magazine” list w obronie wolności słowa. Na liście sygnatariuszy takie nazwiska jak Noam Chomsky, Wynton Marsalis, J.K. Rowling, Salman Rushdie, Francis Fukuyama, Garry Kasparov, Anne Applebaum.

 

Cóż, miło że ludzie, którzy mają wielkie zasługi (no, może nie wszyscy z sygnatariuszy, ale spora ich część) w tworzeniu i karmieniu tego potwora, który wyrósł na rosłego bolszewickiego byczka, który w oczach ma nienawiść a w rękach chęć totalnego niszczenia, reflektują się poniewczasie, że nie o to im chodziło. Nawiasem mówiąc, nie odmawiają sobie, w tej swojej epistole, rytualnego kopa wymierzonego w Donalda Trumpa. Wiedzą co robią. Bez ataku na Trumpa mogliby zostać oskarżeni o „mowę nienawiści”.

 

Mirosław Usidus