Koniec 2019 rolu upłynął miłośnikom wolności słowa w niezbyt radosnej atmosferze, którą dodatkowo popsuły nadające ton Europie Niemcy przygotowujący się do wprowadzanie nowej odmiany cenzury politycznej, czyli przepisów zmuszających dostawców Internetu do przekazywania danych ludzi oskarżanych o „mowę nienawiści”. Podobne cenzorskie pomysły sufluje się całej UE.
Niemal równocześnie Zgromadzenie Ogólne Organizacja Narodów Zjednoczonych przyjęło upichconą przez Rosję rezolucję w sprawie proponowanej nowej konwencji ONZ na temat cyberprzestępczości, dość jednoznacznie ocenianej jako kolejna próba ograniczenia wolności w Internecie, tym razem za pomocą międzynarodowych regulacji prawnych.
Projekt rosyjski został poparty przez znane z zamiłowania do wolności słowa Chiny, które w 2020 roku planują powołanie grupy złożonej z międzynarodowych ekspertów, których zadaniem będzie praca nad stworzeniem rzeczonej „kompleksowej konwencji międzynarodowej w sprawie przeciwdziałania wykorzystywaniu technologii informacyjno-komunikacyjnych do celów przestępczych”.
Jak widać inicjatywę w kwestii międzynarodowej regulacji Internetu przejmują kraje takie jak Rosja i Chiny, wykorzystujące opresyjną retorykę stworzoną w krajach demokratycznych. Na europejskim podwórku ton nadają Niemcy, które nigdy globalnej sieci, a nade wszystko panującej w niej wolności ekspresji, nie lubiły, walczyły niejednokrotnie z panującą tu swobodą obiegu informacji i zawsze chętnie podejmowały działania ograniczające wolność elektronicznej wymiany dóbr, wartości i opinii. Nie jest zaskoczeniem wypowiedź kanclerz Merkel z listopada ze złowróżbnie brzmiącymi słowami o „kosztach wolności słowa” i konieczności ograniczeń wolności.
Preteksty modne wśród reżimów
Rosyjsko-chińska inicjatywa ma na celu przeniesienie walki z wolnością Internetu na płaszczyznę międzynarodową. Niepokojące jest to, że kraje te mogą liczyć na poparcie wielu innych rządów, które jak wynika z raportów organizacji dziennikarskich, mają na koncie kolejny rok represji, dławienia wolności słowa i niezależnych mediów. Jeśli chodzi o Internet, to bardzo chętnie przyjmują w swoich zamordystycznych działaniach retorykę „walki z cyberprzestępczością”, „terroryzmem”, „mową nienawiści”, „fake newsami” itd. To najmodniejsze obecnie preteksty używane przez reżimy, autorytarystów i dyktatorów wszelkiej maści.
Według organizacji Reporterzy bez Granic (RSF) od początku roku do pierwszego grudnia 2019 r. na świecie zabitych zostało 49 dziennikarzy. W tym samym czasie 389 przedstawicieli mediów było więzionych, zaś 57 – przetrzymywanych jako zakładnicy w różnych krajach, najwięcej w Syrii (30), następnie w Jemenie (15), Iraku (11) i na Ukrainie (1).
Trzeba przyznać, iż z opublikowanego siedemnastego grudnia przez paryską organizację raportu wynika, że liczba dziennikarzy zabitych w 2019 roku była „najniższa od 16 lat”. „Historycznie niska” liczba ofiar śmiertelnych w tym zawodzie, w porównaniu ze średnią roczną wynoszącą 80 zabitych rocznie w ciągu ostatnich dwóch dekad, jest głównie wynikiem spadku liczby dziennikarzy i innych osób zawodowo związanych z mediami, którzy zostali zabici w strefach objętych wojną. W mijającym roku, jeśli chodzi o tego rodzaju „wojenne” ofiary, to najwięcej dziennikarzy zginęło podczas relacjonowania konfliktów w Syrii (10), Afganistanie (5) i w Jemenie (2), razem siedemnastu – w porównaniu z 34 w ubiegłym roku.
Zarazem liczba zabitych w krajach, w których panuje „pokój” pozostała równie wysoka jak w latach poprzednich, przy czym aż dziesięciu zabitych zostało w Meksyku, gdzie pojęcie pokoju jest chyba tylko umowne. „Coraz więcej dziennikarzy jest celowo mordowanych w związku z ich pracą w krajach określanych jako demokratyczne, co stanowi prawdziwe wyzwanie dla demokracji, w których ci dziennikarze mieszkają i pracują” – skomentował sekretarz generalny RSF Christophe Deloire.
Choć ogólnie mniej dziennikarzy zabito, to większa niż zwykle ich liczba trafiła za kratki – o 12 proc. w porównaniu z rokiem poprzednim. Prawie połowa z nich była więziona w trzech tylko krajach – w Chinach (120), Egipcie (34) i Arabii Saudyjskiej (32). Ponad 40 proc. z nich to tzw. dziennikarze obywatelscy, starający się rozpowszechniać informacje niezależnie od oficjalnych mediów, głównie za pośrednictwem portali społecznościowych. „Po nasileniu represji wobec mniejszości ujgurskiej, w samych Chinach znajduje się jedna trzecia wszystkich więzionych dziennikarzy na świecie” – czytamy w raporcie. Warto dodać, że do tej liczby więzionych dziennikarzy zaliczają się więzieni: na Krymie – Mykolaj Semen i w Donbasie – Stanisław Asejew, w obronie których protestowało we wrześniu Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP.
Informacje niepomyślne władz, czyli… „fake newsy”
Opublikowany kilka dni przed dokumentem Reporterów bez Granic raport specjalny Committee to Protect Journalists (CPJ), autorstwa Elany Beiser, uznaje Chiny, Turcję, Arabię Saudyjską i Egipt za „najgorsze dla dziennikarzy więzienia” na świecie. Na kolejnych miejscach w tym niechlubnym rankingu są Erytrea, Wietnam i Iran. Również ten dokument mówi o rekordowej liczbie przetrzymywanych w różnych formach aresztu pracowników środków masowego przekazu w 2019 r.
Choć większość więzionych na świecie reporterów stoi w obliczu zarzutów związanych z działalnością antypaństwową, systematycznie rośnie liczba zarzutów dotyczących rozpowszechniania „fake news” (30 przypadków globalnie w porównaniu z 28 w roku ubiegłym). Wygląda na to, że nagłaśnianie tego problemu, także w systemach demokratycznych, zachęca represyjne reżimy do korzystania z tej kategorii oskarżeń jako doskonałego pretekstu do represji mediów. Zaostrza się zarazem kary za rozpowszechnianie „nieprawdziwych” informacji. Np. Rosja i Singapur, wprowadziły w ostatnich miesiącach przepisy uznające publikowanie „fake newsów” za przestępstwo.
Naturalnie, dobrze wiemy, że w systemach autorytarnych działają mechanizmy podobne do tych, które w ZSRR pozwalały łatwo uznać każdego wyrażającego się nieprzychylnie o komunistycznym „raju” za osobę niespełna rozumu. Każdego, kto kwestionuje propagandową linię partii, rządu czy innego „umiłowanego przywódcy” można uznać za siewcę kłamstw, zwanych wygodnie „fake newsami” albo za propagatora „języka nienawiści”.
Dokument CPJ po raz pierwszy od czterech lat nie uznał Turcji za najbardziej represyjne na świecie miejsce dla dziennikarzy. Jednak autorzy raportu podkreślają, że spadek liczby więzionych tam przedstawicieli tej profesji do 47 z 68, bardziej niż odwilż demonstrują skuteczność rządu prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana w eliminacji niezależnych mediów, w tym m. in. przez zamykanie i przejmowaniem firm medialnych przez rząd. Obecnie Turcja może „pochwalić się” rosnącą rzeszą dziennikarzy na wygnaniu, bezrobotnych lub zmuszanych do autocenzury. W październiku władze uchwaliły pakiet legislacyjny, który przyznał nowe uprawnienia do wydawania wyroków skazujących za niektóre przestępstwa, w tym za „propagandę na rzecz organizacji terrorystycznej”, ulubione oskarżenie tamtejszych prokuratorów.
Po fali represji i aresztowań, które nastąpiły po próbie zamachu stanu w 2016 r. wielu dziennikarzy w Turcji zostało w 2019 r. zwolnionych z aresztu, ale wciąż czeka ich proces lub apelacja a co za tym idzie – groźba powrotu do więzienia. Wielu spośród tych, którzy uciekli za granicę, zostało skazanych zaocznie i grozi im aresztowanie w przypadku powrotu do kraju. Jedna z takich niepewnych o swój los dziennikarek, Semiha Şahin, opowiedziała CPJ, jak została zwolniona do aresztu domowego w oczekiwaniu na proces, ale ponieważ nie została wyposażona w elektroniczne urządzenie monitorujące, jest faktycznie wolna. Zarazem jednak żyje w strachu przed nagłym aresztowaniem i natychmiastowym powrotem do więzienia. Utrzymywanie ludzi stanie lęku, niepewności i terroru wygląda jak celowa polityka zastraszania.
Dokument CPJ opisuje też sytuację w Chinach, obecnie najgorszym dla dziennikarzy reżimie na świecie. Czytamy w nim m. in. o Sophii Huang Xueqin, dziennikarce niezależnej, która wcześniej pracowała jako reporter śledczy w chińskich mediach, a która została aresztowana w październiku, po tym jak napisała na swoim blogu reportaż z demonstracji w Hongkongu. Grozi jej oskarżenie o „wszczynanie kłótni i prowokowanie kłopotów”. Choć tego rodzaju zarzuty brzmią dla nas trochę groteskowo, niemal humorystyczne, w Chinach jest to powszechny zarzut stawiany krytykom polityki państwa, których rządząca Komunistyczna Partia Chin uważa za zagrożenie. Najsilniejsze represje w Chinach nastąpiły po stłumieniu protestów muzułmańskich grup etnicznych (Ujgurów) w prowincji Sinkiang – gdzie, jak się szacuje do obozów dla internowanych zesłano ok. milion ludzi, w tym dziesiątki dziennikarzy.
W Arabii Saudyjskiej więzi się według różnych danych 26 do 30 dziennikarzy. Tamtejsze władze nawet nieszczególnie udają, że procesy im wytaczane są uczciwe. W 18 z nich nie ujawniono żadnych zarzutów, a sądzeni, zostali skazani w sposób tajny i często w pośpiechu. Powszechne są doniesienia o torturach. Wiosną brytyjski „The Guardian” pisał o biciu, paleniu i głodzeniu więźniów politycznych, wśród których było czterech dziennikarzy. Według tych relacji, władca Arabii Saudyjskiej książę Mohammed bin Salman, który, według służb wywiadowczych USA i niezależnego śledztwa sprawozdawcy ONZ, jest odpowiedzialny za zabójstwo w 2018 roku felietonisty „The Washington Post” Jamala Khashoggiego, nie zamierza odejść od brutalnych metod rozprawiania się z dysydentami, także medialnymi.
Coraz bardziej niepokojące są również doniesienia z pobliskiego Egiptu. 12 października funkcjonariusze w nieoznakowanych pojazdach zmusili reporterkę i publicystkę Esraę Abdelfattah do zjechania z drogi w Kairze. Jak twierdzi jej przyjaciel i kolega dziennikarz Mohamed Salah, z którym podróżowała, wyciągnęli ją z samochodu i pobili. Abdelfattah utrzymuje, że została pobita po raz drugi w areszcie za odmowę odblokowania telefonu, a następnie godzinami więziona w kajdankach. Z kolei Salah, według własnej relacji, został pobity, zabrany na opuszczoną autostradę, przesłuchiwany tam przez godzinę. Służby zabrały jego kartę SIM z telefonu i zostawili go na pustkowiu. Sześć tygodni później Salah został aresztowany ponownie i pozostaje w więzieniu do dziś. Jego koledzy, np. wielokrotnie nagradzany fotoreporter Mahmoud Abou Zeid, znany jako Shawkan, oraz znana w Egipcie blogerka Alai Abdelfattah, co wieczór muszą meldować się na posterunku policji. Przy czym w Egipcie oznacza to, że funkcjonariusze mogą przetrzymać taką osobę całą noc w zamknięciu.
A jakie to zbrodnie według władz popełniają dziennikarze egipscy? Na przykład piszą o korupcji w wojsku. Represje nasiliły się po fali demonstracji antykorupcyjnych we wrześniu, które wzywały m. in. do rezygnacji prezydenta el-Sisi. Więzieni w Egipcie dziennikarze sądzeni są w grupowych procesach z zarzutami dotyczącymi zarówno przestępstw o charakterze terrorystycznym, jak i rozpowszechniania, jakże by inaczej, „fake newsów”.
W Iranie, gdzie zablokowano Internet po tym jak przez kraj przeszła fala protestów przeciwko podwyżce cen paliw, aresztowano co najmniej jedenastu dziennikarzy. Był wśród nich wybitny dziennikarz ekonomiczny Mohammad Mosaed, któremu postawiono zarzuty związane z omijaniem blokady sieci, w tym jakoby używał „42 różnych proxy”, aby wejść do Internetu. Co ciekawe, władze represjonują w Iranie ludzi również za to, że piszą o blokadzie, pod zarzutami… rozpowszechniania „fake newsów”. Jak widać, stałą cechą niedemokratycznych reżimów, jest daleko posunięta schizofrenia, co starsi zapewne pamiętają także z PRL-u.
Dobieranie się do monopolitystycznych molochów
Represje na dziennikarzach, zamykanie i przejmowanie mediów, to metody walki z wolnym słowem stosowane przez ponure reżimy i antypatycznych dyktatorów. W krajach wolnych i demokratycznych również mieliśmy do czynienia z hekatombą dziennikarzy i mediów, głównie na tle… ekonomicznym.
W USA np. już w styczniu ponad tysiąc dziennikarzy straciło pracę po zwolnieniach Gannetta, BuzzFeeda, AOL i HuffPosta. A to był dopiero początek. W Stanach Zjednoczonych cały 2019 rok był rokiem nieustannych doniesień o kolejnych falach redukcji personelu i zamykaniu niekiedy bardzo starych i zasłużonych tytułów. Według „The Columbia Journalism Review”, w ciągu ostatnich 12 miesięcy pracę straciło 3385 dziennikarzy. „Business Insider” oszacował, że w tym samym czasie pracę w sektorze mediów w USA mogło stracić nawet ponad 7800 osób.
Problemy finansowe wydawców, teraz już nie tylko tradycyjnych, prasowych, ale także tych z kategorii nowych mediów, serwisów internetowych i portali, które prowadzą do wyżej opisanych cięć, są powszechnie wiązane z rosnącym drenażem pieniędzy reklamowych z rynku przez potentatów takich jak Google i Facebook. Ich dominująca i monopolistyczna pozycja była widoczna już wcześniej, ale 2019 był rokiem, gdy dostrzegają to już wszyscy a wielu postanowiło coś z tym zrobić. Nikt już nie wierzy w stary sloganik Google’a – „Do no evil” (z ang. „Nie czyń zła”), widząc w tej firmie obecnie głównie chciwego i agresywnego wobec wszelkiej konkurencji monopolistę.
Był to rok, w którym na całym świecie pełną parą ruszyła wielka ofensywa antymonopolowa. Poszczególne kraje zaczynają coraz skuteczniej egzekwować podatki od unikających dotychczas haraczu gigantów internetowo-technologicznych. W 2019 r. Big Tech (czasem nazywany GAFA, od kwartetu Google, Amazon, Facebook, Apple) opodatkowały Włochy, wcześniej Francja. W obu krajach podatek jest naliczany od obrotu.
Walka o dane i przebudzenie prywatnościowej mocy
Pisałem wiele razy na portalu SDP, że kluczowe w zmaganiach z monopolami internetowymi może okazać się zrozumienie, że fundamentem potęgi Google’a, Facebooka czy Amazona, nie są wcale zaawansowane narzędzia, technologia, nie doskonałość algorytmów, lecz dane, nasze dane, które otrzymują od nas, użytkowników za „darmowe” usługi. Tu i ówdzie do zrozumienia tego już się dochodzi. Co więcej, są już konkretne projekty, które mają nasze dane uwolnić od platform GAFA.
W październiku ponadpartyjna grupa amerykańskich senatorów zaproponowała przepisy, które nakładają na firmy takie jak Google i Facebook obowiązek tworzenia i utrzymywania otwartych interfejsów interoperacyjnych (API), umożliwiającym użytkownikom lub delegowanym stronom trzecim dostęp do danych personalnych i ich przenoszenie. Projekt ustawy, nazwany ustawą Augmenting Compatibility and Competition by Enabling Service Switching (ACCESS) Act, ma zastosowanie wyłącznie do dostawców usług platformy komunikacyjnej z ponad 100 milionami aktywnych użytkowników dziennie na terenie USA. Jest to wyraźnie zaprojektowane z myślą o odebraniu władzy nad danymi firmom Big Tech.
Dane użytkowników to istota ich biznesu, więc „uwolnienie” ich będzie dla potentatów ogromnym ciosem – rozumują zwolennicy tego rozwiązania. Jednak prawodawcy zdają sobie sprawę, że samo udostępnianie danych i możliwość skopiowania, i zapisania ich w jakiejś postaci to wciąż za mało. Te dane byłyby użyteczne jedynie w kontekście platformy Facebooka czy Google’a. Dlatego kładą nacisk na „interoperacyjność” (czytaj: będzie można je przenieść na inne platformy i korzystać z nich swobodnie w innych niż googlowe czy facebookowe, aplikacjach). Inicjatywę wyrwania naszych danych w potężnych kończyn Big Tech, która pojawiła się w ostatnich miesiącach 2019 r., warto śledzić, zdając sobie jednak sprawę, że nie będzie to łatwe, bo wszyscy doskonale rozumieją w co się tu gra i na czym polega ten biznes. Inaczej mówiąc, GAFA tak łatwo danych nie odda.
Pojawiły się oznaki coraz bardziej agresywnej polityki Big Tech. Np. Google sposób coraz bardziej bezpardonowy walczy z blokowaniem reklam. Jesienią 2019 r. po wielkiej awanturze ze środowiskiem deweloperskim Google utrzymało stanowisko, że trzeci manifest rozszerzeń przeglądarki Chrome będzie uniemożliwiał działanie najważniejszych adblockerów. Oznacza to w praktyce blokadę blokady reklam w przeglądarce. Skoro w tej sprawie, pomimo rewolty deweloperów na których opiera się cała siła Chrome’a, jest tak uparte, to chyba jasny sygnał, że blokowanie reklam Google’a bardzo boli i bardzo dużo kosztuje. Osoby mniej podatne na PR „fajnej firmy” która robi różne innowacyjne i imponujące rzeczy, widzą dobrze w co tu się gra i co jest najczarniejszym koszmarem Google’a.
Zresztą ostatnie poczynania Google’a na wiecznie deficytowej platformie YouTube, gdzie zmienił regulamin, przewidując zamykanie „niedochodowych” kanałów i bany za korzystanie z blokowania reklam, też mają swoją wymowę. Do tego dochodzi Premium, czyli płatne YT bez reklam. Robi się coraz mniej miło. Narasta niezadowolenie youtuberów, którym Google jakoś nie umie wprost powiedzieć, że chciałoby wreszcie zacząć zarabiać na serwisie, który kupiło kilkanaście lat temu. Zaostrzające się w 2019 roku konflikty pomiędzy właścicielami platform a użytkownikami i dostawcami treści to chyba tylko preludium, bo poddana coraz silniejszej presji GAFA, prawnej, fiskalnej, finansowej, będzie coraz agresywniej szukać przychodów.
Ostatni rok można nazwać rokiem „prywatnościowego przebudzenia” na masową skalę, co w świetle omawianych bojów o dane użytkowników ma kluczowe znaczenie. Już wcześniej na aktualności zaczął tracić dawny układ, nie spisany ale obowiązujący przez lata – pomiędzy Google’m a użytkownikami, którzy przez lata mniej lub bardziej świadomie sprzedawali gigantowi swoje dane prywatne w zamian za „darmowe” usługi. Produkty Google tradycyjnie były bezpłatne, innowacyjne i używane przez miliardy ludzi. Aby uzyskać dostęp do tych darmowych produktów, ludzie musieli zrezygnować ze swoich danych osobowych i poświęcić nieco czasu i uwagi na reklamy.
Te ostatnie oczywiście nigdy nie były czymś, co z chęcią przyjmowali użytkownicy usług Google’a – były one po prostu przykrą koniecznością, podatkiem nałożonym na dostęp do ekosystemu Google. Google zachęcał ludzi do handlu ich prywatnością, danymi i czasem dając w zamian bardzo dobrej jakości, „darmowe” produkty i usługi, które często nie miały dobrych alternatyw. Każdy składnik tego ekosystemu zbiera pracowicie dane o każdej wykonanej przez użytkownika operacji, zamówieniu, wypowiedzianym lub zapisanym słowie. Wszystko to pracuje przede wszystkim w celu lepszego, dokładniejszego kierowania reklam i wykrywania ich skuteczności, np. przez rejestrację zakupów i zamówień.
Obecnie nastawienia użytkowników zmieniają się. Sprzyjają temu kolejne głośne skandale związane z nieuprawnionym wykorzystaniem prywatnych danych, niekoniecznie zresztą przez Google, bo akurat tu na sumieniu więcej ma inny potentat, Facebook. Obie firmy mają problemy związane z „przebudzeniem” użytkowników w dziedzinie ochrony prywatnych danych. Dochodzą do tego powiązane z owym „przebudzeniem” kłopoty z władzami państw, będącymi z kolei pod naciskiem wyborców, i przepisami chroniącymi użytkowników lub rynek przed dominującymi graczami Big Tech.
Bicz na Google’a a Facebookowi figa, a nie waluta
Przeciwko Facebookowi i Google ruszył w mijającym roku szeroki front dochodzeń antymonopolowych prowadzonych przez organy wymiaru sprawiedliwości w USA. Donosił o tym jako pierwszy w sierpniu dziennik „The Wall Street Journal”. Kilka miesięcy wcześniej Federalnej Komisji Handlu USA nałożyła na Facebooka karę grzywny w wysokości pięciu miliardów dolarów grzywny za brak ochrony danych użytkowników w związku ze skandalem Cambridge Analytica. Na początku września pojawiła się informacja, że wszystkie stany USA, pod przewodnictwem Teksasu, rozpoczęły dochodzenia w sprawie „potencjalnych monopolistycznych zachowań Google’a”. Europa była szybsza – organy regulacyjne ds. ochrony konkurencji UE już w marcu 2019 r. nałożyły na Google grzywnę w wysokości 1,7 mld USD za nieuczciwe umieszczanie klauzul o wyłączności w umowach z reklamodawcami, co stawiało konkurentów w branży reklam internetowych w niekorzystnej sytuacji.
Jednym z możliwych efektów dochodzeń organów ds. przeciwdziałania praktykom monopolistycznym, jest zmuszenie Google do wydzielenia wyszukiwarki internetowej jako oddzielnej firmy.
Tracący aktywnych, młodych użytkowników Facebook wpadł około dwa lata temu na pomysł ożywienia biznesu przez wprowadzenie własnej waluty opartej na łańcuchach blokowych jak bitcoin. Pomysł na walutę Libra zapewne wydawał się Zuckerbergowi i kolegom genialny. I może taki był, gdyby nie to, że wchodzi na teren, którego państwa i establishment finansowy pilnują jak oka w głowie, a z głowy Zucekrberga pomysł ten chyba wybito na dobrze w drugiej połowie 2019 r. Po skandalu związanym z wyciekiem danych użytkowników do Cambridge Analytica i dowodach niezdolności platformy Zuckerberga do odpowiedniego zabezpieczenia własnej platformy, władze USA i wielu innych państw traktują Facebooka jako podmiot o bardzo niskiej wiarygodności. Już w ciągu doby od chwili ogłoszenia planu wprowadzenia Libry na Facebooku (czerwiec 2019) zaczęły nadchodzić sygnały zaniepokojenia ze strony rządów całego świata. W Europie politycy podkreślali, że nie można pozwolić, by stała się ona „suwerenną walutą”. Amerykańscy senatorowie wezwali Facebooka do natychmiastowego wstrzymania projektu i wezwali kierownictwo Facebooka na przesłuchanie.
„Projekt Facebooka przewidujący wprowadzenie kryptowaluty Libra nie może być realizowany w formie, w jakiej był dotąd prezentowany” – oświadczył w lipcu francuski minister finansów Bruno Le Maire. Nawiązał też do planów opodatkowania wielkich firm technologicznych. „Nie możemy pozwolić przedsiębiorstwom, które kierują się prywatnym interesem, na wyposażenie się w środki suwerenności monetarnej. Musimy działać.”
Z kolei, według amerykańskiego sekretarza skarbu Stevena Mnuchina, Libra może stać się narzędziem ludzi finansujących terrorystów i zajmujących się praniem brudnych pieniędzy, w związku z czym stanowi problem dla bezpieczeństwa narodowego. Jego zdaniem wirtualne pieniądze takie jak bitcoin „były już wykorzystywane do wspierania nielegalnego obrotu miliardami dolarów w ramach cyberprzestępczości, unikania podatków, sprzedaży nielegalnych substancji i narkotyków oraz handlu ludźmi”. Niemiecki minister finansów Olaf Scholz powiedział, że musi być gwarancja prawna, że kryptowaluty, takie jak Libra, nie będą stanowić zagrożenia dla stabilności finansowej ani prywatności konsumentów.
W końcu sam prezydent USA Donald Trump skrytykował na Twitterze kryptowaluty w tym bitcoina, oraz zapowiedzianą przez Facebooka Librę. „Jeśli Facebook i inne firmy chcą zostać bankami, muszą starać się o licencję bankową i podporządkować się wszystkim przepisom prawa bankowego, jak każdy inny krajowy czy międzynarodowy bank” – napisał.
Na początku października PayPal opuścił Stowarzyszenie Libra, co było poważnym osłabieniem dla projektu. Potem ze stowarzyszenia wycofywać zaczęły się inne znane firmy, w tym eBay, Visa i MasterCard.
Wygląda na to, że amerykańskie organy regulacyjne nie pozwolą na uruchomienie Libry. Ludzie Zuckerberga pracują jednak wciąż nad projektem. W połowie listopada pojawiły się informacje o tworzeniu sieci testowych i portfeli, na których przeprowadzono dziesiątki tysięcy pozorowanych transakcji. Infrastruktura techniczna facebookowej waluty może być gotowa w 2020 roku, jak zakładał plan. Być może Facebook liczy, że kryptowalutę tego rodzaju zaproponują Chiny, co zmusi USA do przeciwdziałania, a błękitna platforma będzie mieć gotowe rozwiązanie dla władz amerykańskich.
W Polsce – czas batalii prawnych z Facebookiem
W Polce rok 2019 był okresem walki z facebookową cenzurą w sądach. Komentowałem na portalu SDP pozew Macieja Świrskiego, zarzucającego platformie Zuckerberga dyskryminację i cenzurę prewencyjną, starając się umieścić tę akcję w szerszym kontekście zmagań z jej monopolistycznymi i cenzorskimi praktykami.
We wrześniu pozew przeciwko Facebookowi zapowiedział przewodniczący Rady Mediów Narodowych Krzysztof Czabański, również wskazujący na możliwość konstytucyjnej zasady wolności słowa w Polsce przez ten serwis. „Facebook stał się miejscem, gdzie można oczernić każdego bez żadnych konsekwencjo” – mówił w Polsatnews.pl Patryk Jaki, który w listopadzie w Sądzie Okręgowym Warszawa-Praga złożył skargę na Facebooka za brak reakcji na rażącego fake newsa dotyczącego europosła PiS.
Spore znaczenie może mieć w takich sprawach orzeczenie TSUE z października, w którym w odpowiedzi na pytania Sądu Najwyższego Austrii, trybunał uznał, że dyrektywa o handlu elektronicznym nie stoi na przeszkodzie, aby „sąd państwa członkowskiego mógł nakazać dostawcy usług hostingowych [w tym przypadku Facebookowi – red.] usunięcie informacji, które dostawca ten przechowuje i których treść jest identyczna z treścią informacji uprzednio uznanej za mającą bezprawny charakter, lub zablokowanie dostępu do tych informacji, niezależnie od tego, kto wnioskował o przechowywanie tych informacji”. Oznacza to m. in. że orzeczenia sądów krajów UE muszą być respektowane przez błękitną platformę.
ACTA2 przepchnięta lobbystycznym kolanem, ale zaskarżona
Zawsze piszę, że myli się ten, kto widzi niebezpieczeństwa dla wolności słowa w mediach i w Internecie tylko w krajach uznawanych powszechnie za niedemokratyczne. Niestety również w świecie, nazywającym się „wolnym”, przez cały 2019 r. zasadzano się bez wytchnienia na wolność słowa. Oczywiście na wiele „eleganckich” sposobów, najczęściej opakowanych w kwieciste wystąpienia pełne frazesów i zapewnień, że robi się to „co konieczne” dla naszego „dobra”. Jednak maskowana tym teatrzykiem pięknych słów brzydka gęba cenzury była wyraźnie widoczna dla tych, którzy chcą ją widzieć
Rok 2019 zaczął się od dobrej informacji o zablokowaniu w młynach prawodawczych Unii eurodyrektywy o prawach autorskich zwanej nie bez sensu ACTA2. Przedstawiciele państw członkowskich w Radzie Europejskiej, którzy zebrali się 22 stycznia, aby zatwierdzić nową wersję dyrektywy przygotowaną przez Rumunię nic nie postanowili, gdyż, według nieoficjalnych informacji, jedenaście krajów sprzeciwiło się temu tekstowi, niektóre, powołując się na znane już obawy dotyczące dwóch kontrowersyjnych artykułów, inne mają nowe zastrzeżenia. Przeciwko były: Niemcy, Belgia, Holandia, Finlandia, Słowenia, Włochy, Polska, Szwecja, Chorwacja, Luksemburg i Portugalia. Efekt, niestety chwilowy, był taki, że ACTA2 wydawała się być odłożona, powiedzmy, „ad acta”.
Jak się potem okazało, nadzieje te były płonne. Silna presja lobbystów biznesu zarządzającego prawami autorskimi doprowadziła do uchwalenia dyrektywy przez Europarlament w kwietniu. Przyjęte brzmienie nie było, wbrew zapewnieniom niektórych polskich polityków, którzy poparli ACTA2, „złagodzone”. Wszystkie najbardziej represyjne i bezsensowne sformułowania w tekście zostały, choć poprzenoszono je pomiędzy artykułami.
O konsekwencjach ACTA2 pisałem na portalu SDP niejeden raz. Na przykład o tym jak eurodyrektywa stosunkowo łatwo może doprowadzić do zamordyzmu i cenzury. Pisałem w marcu nawet o tym, jak regulacja ta prowadzi do łamania polskiej konstytucji. Ostatecznie, jeszcze przed wyborami do Europarlamentu, dyrektywa o prawach autorskich została przyjęta a Polska zaskarżyła ją do TSUE, co również skomentowałem, wskazując na pierwsze sygnały negatywnych skutków topornych regulacji tego rodzaju.
Skarga polskiego rządu do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej na Dyrektywę odwołuje się do prawa wolności wypowiedzi i informacji, które gwarantuje Karta Praw Podstawowych. Wicepremier Piotr Gliński mówił przy okazji tej skargi, że nie należy ustawać w walce o wolności, które ACTA2 narusza. Jego koledzy z PiS zapowiadali starania o jej zmianę w nowym euro parlamencie, który zaczyna obrady w lipcu.
Zapowiadając skargę, polski wicepremier, podobnie jak cytowani eksperci, zwrócił uwagę na niejasność sformułowań dyrektywy i szerokie pole do interpretacji, co, oprócz tego o czym była mowa wcześniej, czyli poważnego zagrożenia, że stosowane filtry będą prymitywne i nadużywane przez podmioty działające w złej wierze, może sprawić, że krajach UE powstaną prawa nie tyle jednolite, co mocno się od siebie różniące. Przypomnijmy, że w pełnej nazwie dyrektywy mowa jest o „jednolitym rynku”. Paradoksalnie może się okazać, że implementacja ACTA2 będzie całkowitym zaprzeczeniem jednolitości.
O polskiej skardze pisały liczne media światowe. Może nie każdy zdaje sobie sprawę, jak szerokim echem międzynarodowym się odbiła. W środowiskach internetowych w całej Europie odebrana została bardzo dobrze, jako znak nadziei na obalenie tego nie dość, że niechlujnego i niejasnego, to w spodziewanych konsekwencjach drakońskiego i destrukcyjnego prawa. Także niektóre postacie publiczne, którym niekoniecznie politycznie po drodze z Prawem i Sprawiedliwością, zdobyły się na słowa uznania. Catherine Stihler, była szkocka posłanka do Parlamentu Europejskiego z ramienia Partii Socjalistycznej, a obecnie dyrektor naczelna Open Knowledge Foundation, napisała na stronie internetowej swojej organizacji m. in.: „Jest to bardzo mile widziane posunięcie Polski, które mogłoby uchronić Internet” przed wszystkimi problemami wynikającymi z Dyrektywy.
„Główny Urząd Kontroli Publikacji Internetowych Unii Europejskiej”
Mniej nagłośnione niż dyrektywa ACTA2 były niemal równocześnie prowadzone w kręgach brukselsko-strasburskich prace nad rozporządzeniem w sprawie zapobiegania rozpowszechnianiu treści terrorystycznych w Internecie, o czym pisałem już wiosną 2019 r. a przypomniałem kilka tygodni temu, bo kolejne elementy machiny do cenzurowania sieci w każdym jej aspekcie są konsekwentnie i bez wytchnienia budowane w kręgach prawodawczych UE.
Na razie odbywa się to pod hasłami brzmiącymi szlachetnie i trudnymi do zakwestionowania. Nie jest łatwo np. zaprzeczyć konieczności walki o ochronę praw autorskich, czy walki z terrorystyczną propagandą. Gdy prawne mechanizmy represyjnej cenzury już zostaną przyjęte i okrzepną, otworzy się możliwość rozszerzania zakresu represji i poszerzania definicji „niepożądanych” zjawisk. To szansa, której ludzie z obsesją władzy i kontroli nie przegapią.
Gdy czytamy oficjalne komunikaty Pekinu o celach i zasadach, stojących za chińską cenzurą polityczną, również wszystko to jest „dla dobra społeczeństwa” i „na straży prawa i bezpieczeństwa”. Dobrze wiemy, że „rasizm”, „ksenofobia” a nawet „terroryzm” to pojęcia w rękach polityków i cenzorów instrumentalne.
Zwróćmy uwagę, w jakim propagandowym przyodziewku prezentuje się nam rozporządzenie zaproponowane przez Komisję Europejską, które na dostawców Internetu nakłada drakońskie obowiązki nieomal natychmiastowego reagowania na żądania organów państwowych uznających jakieś treści opublikowane w sieci za „terrorystyczne”. Oficjalnie, ma się rozumieć, chodzi o „sprawne funkcjonowanie jednolitego rynku cyfrowego w otwartym i demokratycznym społeczeństwie poprzez zapobieganie niewłaściwemu wykorzystaniu usług hostingowych do celów terrorystycznych”. Zdaniem urzędników brukselskich, funkcjonowanie owego „jednolitego rynku cyfrowego” należy poprawić, wzmacniając „pewność prawną” dostawców usług hostingowych, „zwiększając zaufanie użytkowników do środowiska internetowego” oraz wzmacniając „gwarancje wolności wypowiedzi i informacji”. Cóż, niedawne rosyjsko-chińskie propozycje międzynarodowej konwencji przeciw cyberprzestępczości też otwarcie nie mówią o planie wprowadzenia cenzury na poziomie międzynarodowym, ani o dawaniu zamordystom narzędzi prawnych wspierających zaostrzanie zamordyzmu.
Unia Europejska ma aż nadto dobrze widoczną ambicję objęcia „opieką” całości internetowego życia i biznesu w sieci a 2019 był ważnym rokiem w procesie wdrażania tego planu, nie tylko dlatego, że postawiono w nim prawno-autorską nogę tej konstrukcji, czyli dyrektywę ACTA2. Od lata głośno mówi się o projekcie „zbiorczym” Digital Services Act – unijnego prawa regulującego kompleksowo różne usługi cyfrowe i aspekty Internetu. Do przyjętej dyrektywy o prawach autorskich, szlifowanego w trójkącie PE, KE i Rada Europejska rozporządzenia o treściach terrorystycznych, euro-regulatorzy chcą jak najszybciej dołączyć przepisy do walki z „mową nienawiści”, czyli to co Niemcy zapowiedzieli w ostatnich dniach 2019 r. u siebie.
Komisja bada także możliwość ustanowienia scentralizowanego unijnego organu regulacyjnego ds. technologii, posiadającego uprawnienia do egzekwowania przepisów Digital Services Act. Taki „Główny Urząd Kontroli Publikacji Internetowych Unii Europejskiej”. Bo przecież skoro ma istnieć restrykcyjne prawo, to musi być też urząd i armia euro funkcjonariuszy do egzekwowania tych przepisów.
Drogą wdrażania kolejnych dyrektyw i rozporządzeń tworzących jedną, wyżej opisaną, całość, powstać ma kompleksowa infrastruktura do wymuszania na firmach internetowych usuwania treści „na żądanie” władz, czy to dlatego, że władza uzna, że coś jest „treścią terrorystyczną”, czy to dlatego, że pojawi się nie wiadomo dokładnie jeszcze czy uzasadnione, ale pojawi się roszczenie co do praw autorskich, czy w końcu ktoś uzna, że krytyka takiej a takiej partii politycznej lub pewnych polityków (oczywiście tylko niektórych) to „mowa nienawiści”. Co do ACTA2 i przygotowanych przepisów o treściach terrorystycznych, to wiemy, że przewidywane są do tego środki administracyjne, o działaniu bezwzględnym i natychmiastowym. Możliwości obrony, przeciwstawienia się, protestu i dochodzenia swoich praw są w porównaniu z szybkością cenzorskiej pałki znacznie słabsze.
Taki oto kierunek zmian w obszarze mediów, Internetu i wolności wypowiedzi w Europie ukształtował się w mijającym roku. Jest on, jeśli chodzi o zawarty w nim „kontent”, czyli opis pretekstów służących do represjonowania ludzi, którzy nie chcą się podporządkować, zadziwiająco zbieżny z treściami zwalczającej brutalnie wolność propagandy autorytarnych reżimów.
Jeśli wolność słowa zagraża zarówno dyktaturom jak i demokracjom (jak zdaje się uważać choćby Merkel), to wygląda to tak jakby nie było różnicy pomiędzy tymi systemami. Dyktaturom to chyba wszystko jedno, ale dla demokracji to nie jest dobra wiadomość.
Mirosław Usidus