Kilka lat temu, pewna znajoma opowiedziała mi taką historyjkę. Otóż jej koleżanka – powiedzmy z jakiegoś stowarzyszenia społecznego – zaprosiła ją do swojej fundacji.
– Ja wiem – powiedziała – tobie się nie przelewa – ale moja fundacja wesprze cię, nie jesteś sama. Musisz tylko do nas przyjechać.
Następnego dnia moja znajoma wsiadła do tramwaju i pojechała na koniec miasta. Znalazła blok i lokal, w którym fundacja się mieściła. Serdecznie się z koleżanką ucałowały a potem moja znajoma otrzymała od fundacji: kilogram cukru i cztery jajka. I wszystko to musiała – oczywiście – pokwitować. Płacząc wracała tramwajem, na który w obie strony, wydała więcej niż warte były fundacyjne wsparcie.
Spora część obywatel naszego kraju uważa, że marnie im się dzieje, bo Polska jest „obżerana” przez armię nierobów. Z całą pewnością jest to skutek „polityki niechęci” różnych grup społecznych wobec siebie. W PRL-u władza celowo antagonizowała lub tylko podtrzymywała stare antagonizmy.
Kto nas naprawdę obżera
Chłopstwo nasze od wieków nie cierpiało miastowych, bo „ino siedzą za biurkiem i przekładają papiry, a w tych fabrykach, to tylko stoją, a maszyna sama się kręci”. Mieszczuchy w odwecie nie lubili chłopa, bo „chłop śpi a jemu samo rośnie, no i cały czas jest na wakacjach”. Robotnicy nie szanowali kształconych i studentów – nawet jeśli ich syn lub córka akurat studiowali.
Wszyscy oni razem nie darzyli uznaniem jednej kategorii obywateli – gryzipiórków, czyli urzędników. Zapewne dlatego, że niewielu rozumiało sens pracy tej kategorii Polaków. I ta niechęć – niestety – pozostała do dzisiaj. Skutki są takie, że urzędnicy państwowi i samorządowi zarabiają tragicznie mało. A skutkiem tego skutku jest to, że do urzędów trafiają ludzie niezbyt dobrze przygotowani do pracy. Powyższe określenie „niezbyt dobrze” to łagodny eufemizm.
Niestety wszystkim nam umyka jedna kategoria „obżeraczy” społecznego grosza. Fakt, że grupa ta sformowała się całkiem niedawno, nie usprawiedliwia braku naszej czujności. A mam tu na myśli najrozmaitszych ludzi, którzy tworzą rozliczne fundacje.
Społecznicy kontrolowani
W latach 1945-1990 każda, najmniejsza nawet forma działalności „oddolnej”, była poddawana kontroli władz. I każda była kierowana przez „delegowanych na odcinek społeczny” ludzi miałkich, strachliwych i bez polotu, których jedynym zadaniem było pilnowanie, żeby te organizacje społecznikowskie broń Boże nie prowadziły działań mogących zagrozić systemowi. A ponieważ wykładnia zagrożeń należała do państwowych służb – tak jawnych, jak tajnych – które z założenia muszą być bardzo ostrożne, więc o jakiejkolwiek wolności w organizacjach społecznych nie mogło być mowy. I nie było lub było w małym zakresie.
Tym samy stowarzyszenia ludzi promujących i uprawiających turystkę, organizacje filatelistyczne, filumenistyczne, miłośnicy i hodowcy gołębi, kanarków, hodowcy rybek akwariowych, rasowych psów i kotów – wszyscy tacy byli podejrzani i inwigilowani przez państwo.
Fundacje – początek
Z początkiem lata dziewięćdziesiątych, po czterech dekadach PRL-u, pojawiły się byty, które miały służyć oddolnemu, społecznemu i samorządowemu odrodzeniu. Zmieniono prawo, które umożliwiało grupom aktywnych obywateli powoływanie do życia wszelkiego rodzaju fundacji, stowarzyszeń, klubów i ruchów. Przyświecała temu nowemu zjawisku wielka idea ożywienia samorządności i samostanowienia się Polaków.
Trzeba powiedzieć, że wielu ludziom – w tym i mnie – niezwykle spodobała się ta nowa forma organizacyjna, mogąca wreszcie obudzić aktywność obywatelską. Mieliśmy wtedy świeżo w pamięci upaństwowione za czasów „realnego socjalizmu” spółdzielnie i stowarzyszenia, które choć z założenia były społeczne, to realnie były ekspozyturą państwa. Wielu liczyło, że przemożna, opresyjna siła państwa przestanie działać wszędzie, w najmniejszym bodaj społecznym ruchu – jak choćby w chórach, orkiestrach dętych, Lidze Ochrony Przyrody, Ochotniczej Straży Pożarnej, lub w organizacjach młodzieży akademickiej.
Pierwsze chore jaskółki
Niestety realna działalność pierwszych fundacji była katastrofą. Pamiętam, że już w 1990 roku pojawiła się inicjatywa fundacji niosącej pomoc dzieciom. Na każdej poczcie możne było kupić ładną pocztówkę i wysłać ja na adres fundacji. Przychody z tej akcji miały trafić oczywiście do biednych dzieci. Reklama była potężna, bo państwowe media nie szczędziły czasu antenowego na jej promowanie.
Działalność fundacji firmowała znana już wszystkim Małgorzata Niezabitowska. Dziennikarka „Tygodnika Solidarność”, przede wszystkim jednak rzeczniczka rządu Tadeusza Mazowieckiego.
Przyznam się, że i ja wsparłem tak szczytny cel. Niestety po kilku latach okazało się, że z każdej otrzymanej od darczyńców złotówki, do dzieci trafiało jedynie 10 groszy, bo 90 groszy pochłaniały koszty prowadzenia fundacji, reklamy, etc. Wyszło niezbyt dobrze.
Powiem wprost, że nie podejrzewam pani Niezabitowskiej o jakąkolwiek rozrzutność „wewnętrzną” czy defraudację. Myślę, że osoba tak zajęta i przepracowana nie zdawała sobie sprawy z problemów organizacyjnych fundacji, z tego, że będzie musiała płacić ludziom pracujący na rzecz jej dzieła. Oczywiście powinna wiedzieć, ale nie wiedziała. Czasy były niespokojne, państwową łajbą mocno kiwało na wzburzonym morzu polityki… Jest to jakieś wytłumaczenie.
Fundacja rządowa dla teatrów
W drugiej ponurej sprawie jest zanurzona po uszy również „osoba rządowa”. A chodzi o wybitną panią reżyser, która została Ministrem Kultury i Sztuki w latach 1989-1991, w tym samym rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Sprawa dotyczy bowiem pani Izabelli Cywińskiej.
Resort kierowany przez panią minister Cywińską otrzymał od wicepremiera Leszka Balcerowicza całkiem spore pieniądze, pochodzące z rozliczenia jakiejś państwowej nadwyżki. Balcerowicz zaproponował trzymanie tych sum na koncie państwowej fundacji, celem wspierania z odsetek państwowych teatrów. I tak się stało. A pieniędzy było sporo, bo ich kwota mogła wystarczyć na roczne, całkowite utrzymanie kilkunastu teatrów.
Po kilku latach pewien dziennikarz zapytał Izabellę Cywińską co się stało z pieniędzmi fundacji.
– Niestety przepadły – odpowiedziała była minister.
– Jak to możliwe, że przepadły rządowe pieniądze? – zdziwił się szczerze dziennikarz.
– Wie pan, sytuacja była taka, że banki dawały bardzo mały procent, więc postanowiłam powierzyć je na korzystniejszy procent mojemu znajomemu, bardzo porządnemu człowiekowi. Bo w końcu komu miałam wierzyć, jak nie znajomemu? On zajmował się hodowlą kurczaków, ale na farmie – niestety – wybuchł pożar, który strawił wszystko. I pieniądze przepadły. Tak to bywa.
Jako podsumowanie przypadku fundacji pań Niezabitowskiej i Cywińskiej mogę powiedzieć tylko jedno: Nie wszyscy ci, którzy obalali komunę nadają się do robienia biznesu, prowadzenia firm czy prowadzenia kraju. Tak to niestety już jest, że nie każdy burzyciel warowni ma kompetencje do stawiania własnych.
Dobra porada fundacyjna
Gdyby ktoś z Państwa chciał polepszyć swoją sytuację materialną, polecałbym mu założyć fundację. Fundacje bowiem mogą zatrudniać kogo chcą i na jakich chcą warunkach, także założycieli. Mogą dostawać z zewnątrz pieniądze i dawać je innym fundacjom. Jest tylko jedna, ale to bardzo ważna zasada: trzeba nazwę i cele fundacji dopasować do ideologii partii aktualnie rządzącej.
Jeżeli będzie to za czasów Platformy et consortes, to polecam takie nazwy: Bliżej Europy, Europa w Nas, My w Europie, Wolność Obywatelska, Patrzymy w przyszłość, Nowoczesność bez zahamowań, Europa bez granic.
Gdyby zaś pomysł z fundacją przypadł na rządy PiS, to nazwy muszą być ciut-ciut inne, na przykład: Przedmurze, Tradycja, Dobre stare wzorce, Duch nad ciałem, Duch naszych ojców, Na straży granic, Okopy, Bastion, Forteca.
Znalazłem tylko jeden wyjątek, który będzie pasował do obu formacji, ta nazwa to: „Nigdy więcej”. Ale bez wypisywania czego nigdy więcej. Po prostu samo „Nigdy więcej”.