WALTER ALTERMANN: W jakieś części sojusznicy, czyli jak być poniekąd w ciąży

Węgierska polityka międzynarodowa II poł. XXI w., tak jak i niemiecka, czy francuska, przypomina często narodowe malarstwo Madziarów Vilmos Aba-Novák; Karuzela; 1931 r.; Węgierska Galeria Narodowa (fragment obrazu) Zdj:. Wikipedia/ Ihart

Wojna Rosji z Ukrainą, a właściwie napaść Rosji na Ukrainę, ma i taki odczyn, że jak papierek lakmusowy ujawniła kto jest naszym twardym współsojusznikiem w NATO – na kogo można liczyć absolutnie, na kogo nie bardzo a na kogo broń Boże. Bo nagle okazało się, że ten militarny sojusz jest bardziej mocny w gębie niż na polu walki. Sam, jako „człowiek pamiętający po ojcu i dziadkach” podejrzewałem, że może być niewesoło, ale, że będzie aż tak smutno – to nie bardzo. Pamiętam rodzinnie, jak bardzo Polacy liczyli na dwa światowe mocarstwa we wrześniu 1939 roku. Pamiętam, też z przekazu,  jak przez cały wrzesień – przynajmniej do 17 września 1939 roku – oczekiwaliśmy ataku Francuzów i Brytyjczyków na Niemców.

Później okazało się, że z dwu tych mocarstw jedynie Brytyjczycy chcieli walczyć. Natomiast Francuzi skompromitowali się najpierw na polu walki, na którym gracko przegrali. Potem przegrali politycznie, gdy zgodzili się na łagodną okupację części ich ojczyzny i czystą kolaborację drugiej części.

Opowiadał mi ojciec, że polscy żołnierze w Stammlager für kriegsgefangene Mannschaften und Unteroffiziere w Fallingbostel (w skrócie: w Stalagu) czyli w obozie jenieckim, najczęściej przeklinali Francuzów. Oczywiście Francja na nas nie napadła, ale co do Niemców i Rosjan wszyscy mieli od pokoleń wyrobione zdanie.

Niestety historia lubi się powtarzać, przy czym po raz drugi najczęściej jest tragikomedią. A nam akurat w ogóle nie jest do śmiechu.

Przez kilka dziesięcioleci NATO było najpotężniejszym sojuszem związkowym na świecie. Teraz jednak – pod naporem ukraińskich wydarzeń – okazało się bardziej klubem dyskusyjnym niż organizacją militarną. Przy czym, wyjaśnijmy to od razu – nie jest to klub londyńskich dżentelmenów a raczej klub handlarzy, dla których najważniejszy jest zysk, choćby miał pochodzić z handlu bronią. I nie jest to złośliwy epitet, bo przecież już po zajęciu przez Rosję Krymu, mimo wprowadzonego embarga na dostarczanie agresorowi broni i jej komponentów, kilkanaście krajów Europy, w tym część członków NATO, współpracowało na tym polu z Rosją.

Teraz modny i powszechny stał się slogan, że „nie wolno karmić Rosji importując od niej węgiel, ropę naftową i gaz”. I jakoś niewielu wspomina, że Francja od 2014 roku dostarczyła Rosji elementy uzbrojenia za 152 mln Euro, a Niemcy za 12 mln Euro. Czym są te komponenty? Są urządzeniami, podzespołami, bez których rosyjskie samoloty, rakiety nie mogłyby latać, czołgi strzelać a łączność rosyjskiej armii nie istniałaby. Oprócz Francji i Niemiec na tej liście hańby są jeszcze: Włochy, Austria, Bułgaria, Czechy, Słowacja, Finlandia, Hiszpania i Chorwacja.

Zwróćmy uwagę, że wartość wyeksportowanego przez te państwa uzbrojenia lub jego elementów nie jest zawrotna. Ale być może był to element większych transakcji? Może te państwa chciały zyskać sympatię Putina? Może tenże sprzedawał im gaz i ropę ciut taniej?

I tak się zastanawiam – czy rządy tych państw, zgadzając się na ten newralgiczny eksport, nie zdawały sobie sprawy, że dostarczane „komponenty uzbrojenia” pomogą Rosji łatwiej zabijać również obywateli państw lekceważących embargo? Czy te rządy nie zastanawiały się, że hasło „gospodarka przede wszystkim, głupcze” nie może dotyczyć biznesów z potencjalnym, a od 2014 roku faktycznym, agresorem? I jeszcze jedno, a może te rządy są jedynie i po prostu przedstawicielstwami handlowymi swoich producentów broni?

Przyjrzyjmy się teraz niektórym z państw, w tym członków NATO, których postępowanie budzi przerażenie.

Ach, ta niefrasobliwa, słodka Francja

Prawda jest okrutna. Francja od czasów Napoleona Bonaparte nie wygrała żadnej wojny. A i to, choć Napoleon wygrywał z Prusami, Austrią i Hiszpanią, i jego wojny skończyły się przecież sromotną klęską.

Potem Francja przez cały pozostały XIX wiek na terenie Europy przegrywała co było do przegrania, na przykład z Prusami. W koloniach natomiast i w wojnie opiumowej z Chinami błyszczała. Ale też łatwo się walczy z państwami będącymi co najmniej wiek „do tyłu” w technice wojennej. I wojna światowa skończyłaby się również klęską Francji, gdy zza oceanu nie przybyły posiłki USA. Wojnę 1940 roku Francja przegrała bezprzykładnie. Potem, po wojnie wielu tłumaczyło, że Francuzi byli tak porażeni stratami z I wojny, że utracili bojowego ducha. Potem w sierpniu 1944 roku oddziały Francji Walczącej defilowały na Polach Elizejskich, ale przecież nie oni wyzwolili Paryż i całą Francję. A co do tej parady zwycięstwa… Amerykanie potrzebowali w powojennej Europie sojusznika i padło na Francję. Później jeszcze Francja przegrała Indochiny i Północną Afrykę. O ile w wojnach nie bardzo Francuzom idzie, to ich produkcja i handel bronią ma się dość dobrze.

Pamiętamy przecież, po rozpoczęciu pierwszej rosyjskiej inwazji na Ukrainę w 2014 roku, skandal z wyprodukowaniem dla Moskwy dwóch nowoczesnych okrętów desantowych klasy Mistral. Jeden miał się nazywać Władywostok, drugi Sewastopol. Oba były najnowszym osiągnięciem francuskiej techniki. Miały popłynąć do Rosji, ale po gromach z Waszyngtonu, w końcu Francja sprzedała te okręty Egiptowi w 2015.

Ostatnio usłyszałem w jakimś programie telewizyjnym przykrą anegdotkę z II wojny światowej. Gdzieś tak we wrześniu 1939 roku pewien kapitan francuskiego lotnictwa bombowego zwrócił się z pomysłem do swego przełożonego, żeby zbombardować zakłady zbrojeniowe w Zagłębiu Ruhry. W odpowiedzi usłyszał; „Czy pan oszalał, przecież te zakłady są czyjąś prywatną własnością!”

Francja ma od czterech wieków doskonałą renomę. Język francuski był językiem światowych elit, artyści zadziwiali, technicy udoskonalali świat, południowe kanały wodne, wieża Effela, moda, piosenka…

Ale gdzieś tak w tak zwanym „międzyczasie” z odważnych wojowników Francuzi stali się cwanymi mieszczanami.

Najbardziej zadziwiające jest to, że prezydent Macron bez przerwy wydzwania do Putina. Co ich łączy? W co wierzy Macron? W swój urok osobisty, maniery i ogładę? A może chce coś u Putina utargować dla Francji? Nie należałoby tego wykluczać.

Dzisiaj ich bataliony maszerują w ich hymnie państwowym. Zresztą jest to piękna, ale dzisiaj pusta już pieśń.

Ci poważni i solidni Niemcy

O ile chodzi o wątpliwych sojuszników to najmniej pretensji można mieć do Niemców. Ich historia XX wieku spowodowała, że postanowili stronić od posiadania większej armii. I Niemcy uwierzyli, że handel, że globalizacja, że wzajemne uzależnienia powstrzymają każdego normalnego polityka od wejścia na ścieżkę wojny. Tyle, że Putin nie jest normalnym politykiem. Co prawda chodzi ubrany w drogi garnitur, zna języki obce, ale w duszy jest to okropny Wielkorus, dla którego powiększanie terytorium i wzrost liczby ludności są boskimi nakazami. Dla niego Rosja to religia. Był już podobny mu człowiek, który wierzył w germańską rasę i niemiecki naród. Co prawda był Austriakiem, ale podawał się za Niemca, co już powinno zastanawiać. Niemcy prawdopodobnie uwierzyli, lub bardzo chcieli uwierzyć, że Putina z Hitlerem nic nie łączy.

Były też momenty śmieszne i straszne zarazem. Dwa tygodnie przed agresją Rosji prezydent Niemiec Frank Steinmeier powiedział, że Nord Stream II miał być pewnego rodzaju zadośćuczynieniem Rosji przez Niemcy za to co ten kraj wycierpiał w II wojnie światowej. Przerażające, że prezydent nie uwzględnił, że równie dużo ucierpieli Ukraińcy.

Oczywiście dla niektórych „zdrowych sił” w Polsce zawsze najgorsi będą Niemcy. Wczoraj usłyszałem w programie telewizyjnym, jak prawicowy dziennikarz (sam się tak określał) stwierdził, że „Rosja ma w Niemczech pełno agentów. Na przykład była kanclerz Merkel, będąc w szkole średniej wygrała konkurs języka rosyjskiego. A takich właśnie ludzi Rosja werbowała.”

To się nazywa – jakby kto nie wiedział – pełny odlot. Tę anegdotkę dedykuję mojemu znajomemu, który ma do dziś problem, bo w podstawówce doszedł do wojewódzkiego finału konkursu wiedzy o Polsce i świecie współczesnym.

Królowie czardasza, czyli Węgry

Chciałbym napisać coś przykrego o Viktorze Orbanie, bo zasłużył… Ale powstrzymam się, bo Węgrów zawsze traktowałem jako europejską egzotykę. I to nie tylko przez język. Węgry bowiem już na przełomie XIX i XX wieku wieku stworzyły swój obraz na wzór i podobieństwo operetki. Zresztą w kategorii „operetka” mają ogromne osiągnięcia. Uśmiechnąłem się, gdy widziałem, jak Orban, po zwycięstwie wyborczym wyliczał wrogów, których jego partia pokonała. A są to: lewica węgierska, lewica międzynarodowa, światowe media, biurokraci z Brukseli, Georg Soros i Wołodymyr Zełenski.

Lista jest tak absurdalna, że naprawdę śmieszna. I dlatego było mi wesoło jakbym właśnie oglądał „Księżniczkę Czardasza”. A to szczytowe węgierskie dzieło. Treść nie jest skomplikowana. Operetka Emmericha Kálmána z 1915 roku ma proste libretto, łatwo trafiające do mas. Gwiazda czardasza Sylvii Varescu, piękna, utalentowana i młoda artystka ma zamiar wyjechać za granicę. Jest w niej do szaleństwa zakochany Edwin, którego ojciec książę Leopold Maria próbuje wyperswadować synowi związek z aktorką. Ten pozostaje jednak głuchy na ojcowskie depesze. Kocha Sylvię, i nie chce nic poradzić na to, że: „…choć na świecie dziewcząt mnóstwo, usta lgną ku jednym ustom”. Sylvia miota się, chce uciec przed jego miłością, którą odwzajemnia, lecz nie ma złudzeń co do jej szczęśliwego zakończenia. Do Edwina przybywa z Wiednia porucznik von Rohnsdorf, z rozkazem stawienia się w korpusie. Edwin podporządkowuje się rozkazowi, choć wie że za jego wydaniem stoi ojciec. Rohnsdorf przypomina przy okazji Edwinowi o zawartych przed pięciu laty zaręczynach z hrabianką Stasi. Ale Edwin, by dowieść Sylvii szczerości swych uczuć, prosi ją o rękę… Dalej jest jeszcze gorzej, ale nie będę streszczał, bowiem jak pisał Witold Gombrowicz: „Operetka jest tak skretyniałą formą, że jest aż doskonała”. Ale tak się zastanawiam, czy Orban to nie ta gwiazda czardasza Varescu, w której zakochał się Putin? A może jest odwrotnie: Putin to rzeczona Varescu a Orban jest jako ten książę?

W sumie zastanawia mnie w Orbanie jedno – jak można być w NATO i jednocześnie tak mocno przyjaźnić się agresorem Putiunem? Zresztą to samo dotyczy niektórych polityków z niemieckich i francuskich „elit”. Nie mam tak skomplikowanej natury, żebym uważał, iż w jakieś części można być sojusznikiem. Tak jak nie można być poniekąd w ciąży.

Dla Viktora Orbana miałbym – serio – jedną starą radę: Niedobrze jest, gdy maluczcy pchają się między kamienie młyńskie.