Bywa tak, że z dobrymi intencjami rzucone niewinne życzenie wraca rykoszetem o wadze słonia. W sierpniu opublikowałem na portalu SDP tekst o sprawie „dziennikarki obywatelskiej”, pracującej dla opozycyjnego portalu Video KOD, wyprowadzonej przez policję z demonstracji. Na końcu napisałem, że powinna powstać możliwie szeroka prawna definicja dziennikarza. Kilka tygodni później czytam w programie PiS:
Ze względu na odpowiedzialność i szczególne zaufanie, jakim cieszy się profesja dziennikarza, należałoby również stworzyć zupełnie odrębną ustawę regulującą status zawodu (ustawa o statusie zawodowym dziennikarza). Wprowadzałaby ona rozwiązania podobne do tych, jakie mają inne zawody zaufania publicznego, np. prawnicy lub lekarze. Głównym celem zmiany powinno być utworzenie samorządu, który dbałby o standardy etyczne i zawodowe, dokonywał samoregulacji oraz odpowiadał za proces kształtowania adeptów dziennikarstwa. Możliwe byłoby wtedy zlikwidowanie art. 212 KK, bo powstałaby gwarancja nienadużywania mechanizmów medialnych w sposób nieetyczny. Ustawa ta nie będzie jednak w żadnym stopniu ograniczać zasady otwartości zawodu dziennikarza.
I myślę sobie: „Znowu podpowiedziałem”. Oczywiście nie łudzę się, że istnieje jakiś związek między moim felietonem a fragmentem programu PiS, który wzburzył środowisko – ale jakoś tak dziwnie jest…
Przede wszystkim wypada zatem wyjaśnić, że czymś innym jest stworzenie prawnej definicji dziennikarza, która musiałaby być możliwie szeroka, tak aby uwzględniać stałą pracę również dla mediów nowego rodzaju – a czymś zupełnie innym stworzenie obowiązkowego samorządu dziennikarskiego. To pierwsze nie musi za sobą pociągać tego drugiego. To drugie jest pomysłem fatalnym w obecnych okolicznościach, które się przez długi czas raczej nie zmienią.
Na temat pomysłu, zawartego w programie PiS, wypowiadało się już kilku polityków patii rządzącej, ale żaden nie powiedział wprost (może też nie został zapytany), że dziennikarski samorząd miałby być obowiązkowy i działać na zasadzie obligatoryjnej korporacji zawodowej. Tak jednak wynika z cytowanego fragmentu: skoro PiS odwołuje się do samorządów prawniczych lub lekarskich, to mają one właśnie taką naturę – są obowiązkowe. Tymczasem sama idea obowiązkowego zrzeszania w korporacje jest fatalna. Tego typu konstrukcja sprzyja powstawaniu klik i patologicznych mechanizmów wewnątrzkorporacyjnych – i dokładnie to obserwujemy w tych profesjach, gdzie samorządy są obowiązkowe.
Ponad dziesięć lat temu, w styczniu 2009 roku, obowiązkową przynależność do korporacji zawodowych podważyć próbował śp. Janusz Kochanowski jako rzecznik praw obywatelskich, składając w tej sprawie wniosek do Trybunału Konstytucyjnego. Uzasadniał to, sięgając po fundamentalną koncepcję obywatelskiej wolności oraz polską konstytucję. Warto tu przypomnieć niemal w całości wywiad, jaki przeprowadziłem z nim wtedy dla „Faktu”:
Dzisiaj składa pan do Trybunału Konstytucyjnego wniosek, w którym kwestionuje pan obowiązek przynależności do korporacji zawodowych, takich jak korporacja adwokacka czy architektów. Dlaczego chce pan podważyć zasadę, która obowiązywała w Polsce od wielu lat?
Czy to, że przez lata trzymano się jakiegoś poglądu, znaczy, że był on zgodny z konstytucją i przede wszystkim słuszny? Przymusowa przynależność do korporacji zawodowych narusza jedną z podstawowych wolności obywatelskich. W swoim eseju „O wolności” John Stuart Mill powiada, że jednym z konstytutywnych jej elementów jest swoboda łączenia się w każdym celu, nieprzynoszącym szkody. Swoboda – ale nie przymus. Z kolei w artykule 20. Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka jest napisane, że „każdy człowiek ma prawo spokojnego zgromadzania i stowarzyszania się”, a dalej: „Nikogo nie można zmuszać do należenia do jakiegoś stowarzyszenia”.
A co na to nasza konstytucja?
W artykule 17. mówi: „W drodze ustawy można tworzyć samorządy zawodowe, reprezentujące osoby wykonujące zawody zaufania publicznego i sprawujące pieczę nad należytym wykonywaniem tych zawodów w granicach interesu publicznego i dla jego ochrony”. Uważam – i uzasadniam to w swoim wniosku do TK – że z tego artykułu nie wynika obowiązek zrzeszania się.
Ale zwolennicy obowiązku należenia do korporacji właśnie tym przepisem podpierają się najczęściej.
Tylko że konstytucji nie można interpretować wybiórczo, sięgając tylko po te punkty, które nam pasują. Trzeba ją interpretować w kontekście wszystkich jej przepisów, a one mówią o prawie obywateli do swobodnego wyboru i wykonywania zawodu – to artykuł 65. konstytucji; o wolności działalności gospodarczej – artykuł 20; o prawie obywateli do zrzeszania się – artykuły 12., 58. I 59. Prawie, nie obowiązku.
Zwolennicy przymusowej przynależności do korporacji wskazują na sformułowanie o sprawowaniu pieczy nad należytym wykonywaniem zawodów i tłumaczą, że tej pieczy nie da się sprawować, jeśli członkostwo w korporacjach nie będzie obowiązkowe. Nie mają racji?
Nie, ponieważ ta piecza ma być wykonywana dla ochrony interesu publicznego i w jego granicach, tymczasem tu mamy do czynienia z ochroną interesu wyłącznie grupowego.
Chce pan powiedzieć, że grupy zawodowe bronią jedynie samych siebie? Ich przedstawiciele twierdzą, że działają na korzyść obywateli, bo bronią jakości usług.
Nieprawda. W interesie społecznym jest, aby dane usługi były na jak najwyższym poziomie po możliwie najniższej cenie. Interes korporacyjny jest odwrotny: jak najbardziej ograniczyć dostęp do zawodu, tak aby usługi osiągały maksymalną cenę. Jakość nie jest tu istotna. To dotyczy zwłaszcza usług prawnych. Co gorsza, korporacje, będąc w praktyce poza wszelką kontrolą, zamiast oczyszczać własne szeregi z ludzi niespełniających wymogów danej profesji, bronią za wszelką cenę swoich członków przed odpowiedzialnością dyscyplinarną. Ponadto zamykają dostęp do zawodu. W Polsce na 100 tysięcy mieszkańców mamy 68 adwokatów i radców prawnych. W Hiszpanii – 260, we Włoszech – 225, w Anglii – 200, w Niemczech – 150. Młodzi, kończący studia, bezskutecznie dobijają się do drzwi. Ale cierpią na tym także zwykli ludzie, którzy mają niezwykle utrudniony dostęp do pomocy prawnej, a to z kolei sprzyja naruszaniu kolejnego podstawowego prawa obywatelskiego – do rozpatrzenia sprawy przez sąd w rozsądnym terminie. Korporacje wytwarzają też formy nacisku i presji daleko ostrzejsze niż te, jakie ma do dyspozycji państwo. Państwo w procesie sądowym może skazać przestępcę, który sprzeniewierzył się zasadom wykonywania swojego zawodu, na utratę praw do jego uprawiania najwyżej na 10 lat. Korporacja może pozbawić prawa do wykonywania zawodu dożywotnio i to za coś takiego, jak „uporczywe niepłacenie składek”. Innymi słowy członkowie korporacji każą się utrzymywać, od tego nie ma ucieczki, a jeśli ktoś odmówi – oni sami pozbawią go możliwości zarabiania na chleb. To paragraf 22.
Członkowie korporacji zawsze przywołują argument, że jeśli przynależność do nich nie będzie obowiązkowa, to ucierpią zwykli ludzie, bo jakość usług radykalnie spadnie. Niezrzeszeni architekci będą budować walące się domy, lekarze będą stawiać złe diagnozy, a adwokaci nie będą umieli wybronić swoich klientów.
To jest fałszywy argument. Wiadomo doskonale, że jakość tych usług dzisiaj nie jest dobra, a monopol zawsze prowadzi do jej pogorszenia, a nie polepszenia. Proszę zresztą spojrzeć, jak to wygląda w innych krajach. W Niemczech nie ma prawniczego egzaminu korporacyjnego, ale egzamin państwowy. W USA, Portugalii czy Hiszpanii zawód odpowiadający naszemu adwokatowi może wykonywać po ukończeniu studiów każdy. W Finlandii czy Szwecji nie ma przymusu należenia do korporacji.
Jakie pan proponuje rozwiązanie?
Nie chcę likwidować korporacji zawodowych. Chciałbym jedynie, żeby przynależność do nich była dobrowolna. Chciałbym również, żeby istniała możliwość założenia alternatywnej korporacji zawodowej, gdyby ktoś chciał się tego podjąć. No i oczywiście, aby można było wykonywać swój zawód nie należąc do żadnego stowarzyszenia. Od decyzji, wolnej woli i zasobności portfela klienta zależałoby, jakiego adwokata, architekta czy radcę prawnego by wybrał.
[…]
Nie obawia się pan, że trybunał będzie czekał z rozpatrzeniem sprawy do końca pańskiej kadencji, licząc na to, że pana następca wycofa wniosek?
Głęboko wierzę w mądrość i niezależność trybunału i w to, że jego członkowie potrafią się wznieść ponad poczucie grupowej solidarności. Podobnie jak mam nadzieję, że członkowie korporacji, zwłaszcza prawniczych, zrozumieją, że rezygnacja z korporacyjnego monopolu jest jednym z warunków odbudowy zaufania społecznego do ich zawodów, które dzisiaj jest porażająco niskie. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że bardzo trudno się wyrzec takiej wygodnej, monopolistycznej pozycji. To bardzo ludzkie. Być może zatem pierwszy krok trzeba wymusić.
A jeśli trybunał odrzuci pański wniosek i jedynym sposobem, aby doprowadzić do obalenia monopolu korporacji będzie zmiana konstytucji – czy pana zdaniem wśród sił politycznych można by zbudować wokół tej sprawy porozumienie?
Wydaje mi się, że tak. Mam wrażenie, że przynajmniej dwie główne siły polityczne pod taką zmianą mogłyby się podpisać.
Okazałem się niestety prorokiem złej sprawy: Irena Lipowicz, która zajęła miejsce dr. Janusza Kochanowskiego po jego tragicznej śmierci pod Smoleńskiem, faktycznie wycofała wniosek z TK. Jakże jednak gorzko dzisiaj brzmią słowa o „dwóch głównych siłach politycznych”, które miałyby się podpisać pod koncepcją tragicznie zmarłego rzecznika – oto jedna z nich, mając pełnię władzy, nie tylko nie próbuje zmniejszyć poziomu skorporacjonizowania, ale przeciwnie – chce go zwiększyć, i to w dziedzinie szczególnie czułej, bo zahaczającej o wolność słowa.
W sprawie korporacji PiS było kiedyś sceptyczne niemal tak samo jak dr Kochanowski, lecz zapowiadało także skasowanie artykułu 212 kodeksu karnego. O tej obietnicy zapomniało po objęciu władzy – o czym również kilkakrotnie na portalu SDP wspominałem. Teraz nagle okazuje się, że jej spełnienie uzależnia od utworzenia dziennikarskiego samorządu. A przecież art. 212 zagraża nie tylko dziennikarzom, ale właściwie każdemu, kto wypowiada się publicznie, również za pośrednictwem mediów społecznościowych, a więc i dziennikarzom obywatelskim, i aktywistom, i społecznikom, i członkom NGO-sów. Dlaczego jego likwidacja ma być więc uzależniona od tego, czy powstanie samorząd dziennikarski? W tym kontekście cieszy głos Joanny Lichockiej, która stwierdziła, że jej zdaniem te sprawy nie powinny być łączone. Trudno jednak uznać to na razie za coś więcej niż tylko prywatną opinię pani poseł.
Wyjaśnienia, jakie w tej sprawie przedstawiają przedstawiciele PiS – wypowiedzieli się m.in. wicepremier Piotr Gliński i wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki – nie uspokajają. Program nie wspomina w ogóle o tym, w jaki sposób miałyby być wyłaniane władze dziennikarskiej korporacji, a przecież ma to kluczowe znaczenie – szczególnie w sytuacji dramatycznych podziałów. Oraz wziąwszy pod uwagę, że – według programu PiS – korporacja miałaby dbać „o standardy etyczne i zawodowe” oraz dokonywać samoregulacji i odpowiadać za proces kształtowania adeptów dziennikarstwa. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak w obecnych warunkach miałoby się udać uzgodnić wspólną strategię środowiska w którejkolwiek z tych spraw. Chyba że stałoby się to, czego niektórzy już się obawiają: samorząd zostałby w istocie narzucony dziennikarzom, a na jego czele stanęliby ci, którzy nie robią władzy problemów i to oni przejęliby kontrolę nad wszystkimi tymi procesami. Oczywiście – bez złudzeń – przy zmianie władzy zmieniliby się też ci, którzy kontrolują samorząd.
Wicepremier Piotr Gliński powiada, że wszystkie pomysły będą konsultowane ze środowiskiem. Tylko że środowisko jest podzielone jak nigdy – o czym również wielokrotnie pisałem na portalu SDP i z czym trzeba się po prostu pogodzić. To konsekwencja sytuacji politycznej i nie da się tego sklejać na siłę. Jak w takim razie pan wicepremier wyobraża sobie konsultacje ze „środowiskiem” w sprawie powołania samorządu, gdy po jednej stronie stołu usiądą Tomasz Sakiewicz i Michał Karnowski, a po drugiej Jarosław Kurski i Jerzy Baczyński? Chyba że mówiąc o „środowisku” pan wicepremier ma na myśli tylko tę jego połowę, która nie będzie robić problemów. Zresztą druga połowa już zgłasza sprzeciw wobec samej idei powołania samorządu dziennikarskiego. I nawet jeżeli jest to sprzeciw cokolwiek automatyczny – opozycyjni dziennikarze z automatu kontestują wszystko, co proponuje obecna władza – to tak czy owak jest on faktem. Co w takim razie? Przejście nad tym stanowiskiem do porządku dziennego?
Na taką myśl nakierowuje mnie z kolei wypowiedź Ryszarda Terleckiego, która zabrzmiała cokolwiek złowrogo: „Naszym celem nie jest ograniczenie otwartości czy dostępności do zawodu dziennikarza czy misji dziennikarskiej, ale próba ucywilizowania tej narastającej komplikacji, jaką są media społecznościowe, portale, które pozwalają sobie często na rzeczy wyjątkowo niesympatyczne i nieprzyjemne”. „Rzeczy niesympatyczne i nieprzyjemne” – dla kogo? Dla rządzących? Jeśli władza mówi o „ucywilizowaniu” dziedziny, która stanowi dla niej problem – to powinny odezwać się wszystkie dzwonki alarmowe.
Co zatem robić? Odpowiedź brzmi: z pewnością nic w kierunku powołania jakiegokolwiek obowiązkowego samorządu dziennikarskiego. To musi się skończyć w obecnych warunkach jakąś formą instytucjonalnego podporządkowania dziennikarzy władzy.
Łukasz Warzecha