JAN TESPISKI: Jak to dawniej z teatrem bywało, czyli anegdoty teatralne i ludzkie (1)

Z widowni teatr jest zawsze ogromny Fot.: Archiwum/ re/ r

Lubię anegdoty. Uważam je za skondensowaną literaturę, w której zawarte są ludzkie doświadczenia. Anegdota rodzi się z ludzkich słabości i potknięć. Zupełnie jak u Chaplina, kiedy biedak poślizgnie się na skórce od banana nie jest śmiesznie, ale kiedy to samo spotyka bogatego burżuja – jest dowcip. W teatrze też nikt nie śmieje się z wpadek ostatniego na liście płac, jeżeli jednak wpadkę zaliczy „mistrz”, jest wesoło.

Starałem się moje anegdoty teatralne tak opowiedzieć, żeby nikomu z ludzi teatru nie stała się krzywda. Pracują przecież w ogromnym napięciu i „na sobie”, bo sami są materią i twórcami zarazem. Dlatego, gdyby któraś z anegdot – mimo mych starań – mogła kogoś urazić, nie podaję nazwisk, a niekiedy nazw teatrów. Wydaje mi się bowiem, że anegdota ma uczyć i bawić. Nigdy obrażać.

Nie obędzie się też bez kilku słów wprowadzeń. Anegdota często rodzi się w swoich czasach, choć bywa ponadczasowa.

Socrealizm w teatrze

Od roku 1946 roku delikatnie, po trochu, a ostro i w całości po Zjeździe Literatów w Szczecinie, który odbył się w styczniu 1949 roku, socrealizm zapanował w teatrach naszych. Była to doktryna zakładająca skrajną indoktrynację komunistyczną. Sztuka – w tym teatr – miała ukazywać słuszne kierunki, potępiać wrogów i gloryfikować „postępowców”. Żadnych wahań, żadnych odcieni szarości. Miała panować jedynie czerń i biel – to w dramacie. Natomiast na scenie królował realizm, zwany realizmem socjalistycznym. Wszystko miało być jak w życiu: buty, meble i rekwizyty. Zjawiały się na scenie nawet prawdziwe tokarki, brony, siewniki… Kłopot był z aktorami, bo ci mieli swoje twarze, nie zawsze pasujące do sztuk rozgrywających się w środowiskach wiejskich i robotniczych. Amantów obsadzano więc w roli „klasowych wrogów”. Ale iluż może być wrogów naraz na scenie, gdy sztuka jest robotniczo-chłopska, a zdrowa część społeczeństwa stanowi przemożną siłę?

Komisje społeczne

Nad prawomyślnością sztuk czuwała oczywiście partia i jej zbrojne ramię w walce z reliktami przeszłości, czyli cenzura. To stwarzało jednak wrażenie niecałkowitej wolności sztuki teatralne. Władze wymyśliły zatem, że formalnie każdą sztukę i cały repertuar będzie oceniał tzw. czynnik społeczny. Powołano komisje teatralne, przy każdym teatrze, z dużą przewagą robotników – i to koniecznie prostych. Byli jeszcze przedstawiciele administracji, ale niższego szczebla. Oczywiście komisjami kierowała partia, wcale nie z ukrycia i nie po cichu.

Te komisje oceniały – przed przystąpieniem do prób – czy tekst jest słuszny. Jeżeli nie, to autor musiał poprawiać. Po premierze komisje zbierały się raz jeszcze i w ogniu dyskusji decydował, czy efekt jest zadowalający. Jeżeli uznano, że sztuka jest słuszna, to komisje wyznaczały minimalny limit dla danej pozycji, czyli decydowały, ile razy dany spektakl ma być zagrany. Żeby jak najwięcej ludzi mogło przekonać się do drogich nam treści.

Dyrekcje teatrów jak ognie bały się „sukcesu” w oczach komisji. Sztuki były, jak jedna, nudne i trudno było zorganizować widownię. Widzowie „z kasy” pojawiali się na sztukach słusznych rzadko. Posiłkowano się więc wojskiem, zorganizowanymi grupami ZMP i aktywem partyjnym. Jeżeli jednak sztuka miała być grana, powiedzmy 70 razy, a w okolicy wojska było mało? Ktoś z aparatu partyjnego wpadł na straszny pomysł, wymyślił, że na sztuki będą obowiązkowo chodzili pracownicy administracyjni teatru i obsługa techniczna. Na tę okoliczność zmieniono godziny pracy administracji teatralnej – która miała pracować od 8.00 do 12.00 i od 18.00 do 22.00. Teraz wyobraźmy sobie księgową, która dzień w dzień musi odsiedzieć na widowni całą sztukę, która zna prawie całą na pamięć… A do tego sztuka może uśpić już w pierwszym akcie.

Widz z kasy

Zdarzało się jednak, rzadko bo rzadko, że ktoś nieświadom sprawy szedł do teatru dobrowolnie i kupował bilet. Tak zdarzyło się kiedyś w warszawskim Ateneum. Na widowni siedzieli sami pracownicy teatru, nie liczą pary, która kupiła bilety. Po pierwszym akcie do dyrektora Janusza Warmińskiego podszedł nieśmiało jego zastępca, bardzo smutny.

– No i co tam? – zapytał Warmiński.

– Tych dwoje, co kupiło bilety już sobie poszło. To nie wiem, czy mamy dalej grać dla samych swoich?

– Gramy, ale powiem aktorom, żeby grali szybciej – podjął decyzję dyrektor Warmiński.

Ożywienie

Kiedyś, także w Ateneum, na widowni byli sami żołnierze. Komedia socrealistyczna jakoś ich nie rozweselała. Siedzieli, jak martwi. Być może dlatego, że byli po raz pierwszy w życiu w teatrze. Nagle, w połowie drugiego aktu, żołnierze wybuchnęli gromkim śmiechem, odezwały się nawet rzęsiste oklaski. Stojący, jak zawsze, w kulisach dyrektor Warmiński ożywił się.

– Chwyciło, nareszcie chwyciło – dyrektor wbił się palcami w ramię inspicjenta. – Pan pójdzie i sprawdzi co się stało…

Inspicjent wrócił po chwili, siadł przy pulpicie, milcząc.

– No i co, i co? – dyrektor był bardzo poruszony i szczęśliwy.

– E, nic… Jeden żołnierz z balkonu zwymiotował na parter.

Akademia bez pamięci

Socrealizm zapanował również w szkołach teatralnych. W 1952 roku przyjęto do jednej z nich młodego człowieka, który dobrze rozumiał, że talent talentem, ale poglądy też trzeba mieć słuszne. Zaraz po rozpoczęciu studiów, będąc dopiero miesiąc w szkole, dowiedział się, że studenci III-go roku przygotowują akademię ku czci rewolucji 1917 roku. I nasz bohater zgłosił się. Wyraził chęć wystąpienia na uroczystości. Starsi koledzy zdziwili się, ale nie odmówili.

Kiedy nadszedł ów dzień, adept aktorstwa wyszedł na scenę i dziarsko zaczął mówić wiersz Majakowskiego. Niestety utknął pod koniec pierwszej zwrotki. Zaczął jeszcze raz, i jeszcze… W końcu zszedł ze sceny a akademia potoczyła się dalej.

Nieszczęśnik zaś siedział na schodach, za sceną i bił głową w balustradę. Przy czym bez przerwy powtarzał:

– Boże, Boże, po co ja się urodziłem?…

Później pedagodzy nie mieli do niego pretensji o słabą pamięć, ale o Boga, to i owszem.

Socjalistyczna piękność

W szkoła aktorskich była też moda, wynikająca z czujności klasowej, żeby na studia aktorskie przyjmować „ludzi prostych z urody”. Tak też przyjęto K., który był, biorąc pod uwagę urodę, idealnym przedstawicielem ciemiężonego przez wieki polskiego chłopstwa. Studiował dobrze, miał talent, przykładał się do pracy. Jednakże na jednym z posiedzeń Rady Pedagogicznej, któryś z aktorów – przedwojennego oczywiście chowu – wyraził pewną wątpliwość co do wspomnianego studenta K.

– Ja wiem – powiedział pedagog aktorstwa – że chłopak ma talent, że chce. Ale ta twarz…

– O, przepraszam – zerwał się z krzesła pierwszy sekretarz POP szkoły aktorskiej – ten K. to jest nasza socjalistyczna piękność.