O nieznośniej lekkości zarabiania pieniędzy przez tzw. dziennikarzy pisze HUBERT BEKRYCHT: Klikarze

Fot.: HB

Podczas politycznych przełomów jak nigdy widać naszą pracę. Odbiorca praktycznie od ręki dysponuje obrazem, dźwiękiem i opisem tego, co dzieje się np. podczas poniedziałkowego (13.11.2023 r.) rozpoczęcia nowej kadencji parlamentu. Niestety, oprócz dziennikarzy, w tym gorącym czasie dorabiają tzw. klikarze, czyli dawni dziennikarze albo – częściej – ludzie będący pracownikami mediów zatrudniani po to, aby rozliczne portale miały się czym karmić. To tzw. kontent (content), czyli zawartość głów chcących kreować news’y ludzi. Kiedy zaczynałem, jako dziennikarz nie można było nawet pomyśleć o „kreacji wiadomości”. Ale, kto bogatemu (wydawcy) zabroni?

Nie ma żadnych nowoczesnych regulacji prawnych dotyczących nowych form dziennikarskich – to pierwszy problem szkodliwego wpływu klikarzy na nasz zawód. Prawnicy redakcyjni dosłownie wyrębują wąskie ścieżki w dżungli przepisów. Jeśli są nieuczciwi, mogą – jak łyżwiarze figurowi – omijać przeszkody przepisów oczywistych wynikających z kodeksów. Często zresztą przepisów ze sobą sprzecznych. Robią miejsce dla klikarzy i ich pseudoinformacji. Jeśli zaś prawnik redakcyjny jest uczciwy i chce działać ws. klikarzy zgodnie z literą prawa… Może stracić pracę.

Fikcja prawa i prawo fikcji

Pseudowiadomości są w tej chwili podstawową zawartością wielu dużych serwisów informacyjnych. Przy czym klikalność jest tu osobnym zagadnieniem, chodzi też o liczbę cytowań. Kiedyś śmialiśmy się z prasy bulwarowej, z pracujących tam koleżanek i kolegów, z tego, że muszą pisać o tym, że człowiek pogryzł psa lub we wsi opodal dużego miasta na świat przyszło cielę z trzema głowami. Brrr.

Teraz jest gorzej, choć z pozoru niewiele zwiastuje gnicie zawodu. Dziennikarskie, reporterskie relacje, korespondencje, łączenia bezpośrednie – tzw. live’y, felietony, analizy – wszystko to możemy znaleźć bez względu na charakter i formułę działalności mediów. W kilkanaście sekund. Na popularnych portalach, które słyną z tego, że są popularne, jak wrzód na siedzeniu wielu redaktorów naczelnych wyskakują problemy z nowym dziennikarstwem, w tym z wymyślaniem bzdur powielanych potem przez koncerny medialne. Koncerny, które odpowiadają prawnie za pierdółki wypisywane przez swoich „dziennikarzy” – klikarzy.

Tak, ale nie

Dziesiątki przykładów bagnistych wiadomości prezentowanych każdego dnia dostarczają nam portale nowe i te istniejące przy dużych gazetach, rozgłośniach telewizjach.

Rozbawił mnie „dziennikarz” (tak się przedstawia na profilu społecznościowym), który opisywał sytuację po obradach Sejmu, gdzie sensacyjnym tonem obwieszczał, że minister rządu premiera Mateusza Morawieckiego nie został wypuszczony z gmachu na ulicy Wiejskiej. Dlaczego? Bo w kuluarach trwało świętowanie wybrania dwóch posłanek na wicemarszałków KO. Sensacja? Jeszcze nie. Otóż minister został zmuszony do „zmiany trasy” i wyjścia z parlamentu innym wyjściem, bo nie chciał się przepychać… W tym przypadku zamiast ministra internauci wyśmiewali klikarza – „dziennikarza”.

Potem jeszcze, chyba to już „news” kogoś innego, ktoś z sejmowych kondorów (aby nie pisać sępów) do zadań specjalnych zauważył post nowego posła, orzełka z partii mającej malutki klub (sprawdzić, czy okna zamknięte), który opisywał tego samego ministra stojącego w kolejce do aktywacji tabletu „mimo, że wszyscy posłowie dostali kod”. Ów nowy poseł ani klikarz nie zauważyli, że takich procedur nie da się wykonać samemu bez złamania zasad bezpieczeństwa. Wszystko można w komputerze zrobić samemu, tylko później nie należy narzekać na ataki hakerskie Moskwy lub Mińska, chyba, że jakaś partia lubi.

Oddzielną kwestią jest zamierzony atak polityczny, podczas którego z ministra próbuje zrobić się człowieka zagubionego, niekompetentnego…

Ostrzejszy obraz uzyskamy dodając do tego, że gorącym towarem są teraz newsy o latającym „normalnymi” samolotami D.Tuskiem a od rana do wieczora media klikane podają, że jeden z posłów lewicy przerwał konferencję, bo na oczach polityków i dziennikarzy wybuchł pożar. Ów poseł za brawurową decyzję o przerwaniu konferencji jest wychwalany pod niebiosa – to klikarze. Informacja została przekazaa przez klikarzy w takim tonie, jakby parlamentarzysta poskomunistycznej formacji sam ten pożar gasił. Chyba tylko dwóch dziennikarzy dodało, że i tak musiał przerwać, bo na miejsce, gdzie stał powinien wjechać samochód Staży Pożarnej.

Kasa, kasa, kasa…

Wśród durnoty klikarskiej braci zdarzają się też wiadomości prawdziwe, ale podane tak, aby sensacja przelewała się z tych kilku zdań i kilku zdjęć, jak wezbrana rzeka przez tamę. Np. prawdą jest, że znany aktor ukradł smakołyki z cukierni. Nikt jednak nie wspomina, że było to 60 lat temu a cukiernia należała do babci aktora. Nikt nie wspomina na początku tego „wstrząsającego wyznania”. Obłęd. Tyle, że bardzo lukratywny dla mediów tworzących takie odpady uchodzące przez kilka dni za objawienia „dziennikarskiego” kunsztu a nawet „dziennikarskiego śledztwa”.

O szkodliwości procederu uprawianego przez klikarzy, który trwa w najlepsze od kilku lat bez żadnych ograniczeń, świadczy fakt, że tych „newsów” nie trzeba oznaczać – „Uwaga, wiadomość potencjalnego sponsora” albo „Uwaga, to nie do końca prawda, ale i tak nam nic nie zrobicie, zatrudniamy dużą korporację prawniczą i sporo jej płacimy”.

Jeszcze przed pandemią, takie produkty dziennikarsko-podobne łatwo było wychwycić. Teraz, nawet specjaliści nie nazywają tych wykwitów fejkami a relacjami kreowanymi… Koniec świata? Jeszcze nie, jest jeszcze AI, czyli sztuczna inteligencja. I nie piszę o rozumowaniu klikarzy, niektórych dziennikarzy, czy wielu polityków oderwanych od pługa swych dawnych dobrych zawodów.