O końcu czerwonych pomników pisze TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Na prawym brzegu Wisły nie ma już Berlinga

Archiwum/ g/ re -fot.: CAW

Przez 34 lata na prawym brzegu Wisły straszył Zygmunt Berling. Zniknął w 2019 r. w „czynie społecznym”. Miasto stołeczne nie miało zamiaru go dekomunizować. Niech to będzie przestroga dla wszystkich samorządów w Polsce: nie chcecie po dobroci, nie słuchacie apeli IPN, czytaj: świadomie łamiecie prawo, to wam pomożemy.

Bo ustawa Sejmu z 1 kwietnia 2016 r. zakazywała propagowania komunizmu lub innego ustroju totalitarnego „przez nazwy budowli, obiektów i urządzeń użyteczności publicznej”. Samorządy na usunięcie reliktów sowieckiej dominacji miały dużo czasu, bo aż rok. Wiele nie chciało się zastosować. W Warszawie Hanna Gronkiewicz-Waltz. Jej następca Rafał Trzaskowski nie chciał tak samo, a może jeszcze bardziej – prezydent m. st. wielokrotnie publicznie kontestował wszelkie zabiegi dekomunizacyjne, i niestety skutecznie je zwalczał – patrz przywrócenie większości komunistycznych patronów ulic, czyli faktyczna rekomunizacja. W sprawie Berlinga (Zygmunta) Trzaskowskiego (Rafała) wspierała Jaruzelska (Monika): „Moim zdaniem to akt wandalizmu”. I wiele środowisk (post)komunistycznych.

 

Z przetrąconymi nogami

I tak urodzony 27 kwietnia 1896 r. w Limanowej Berling straszył w Warszawie zbyt długo. Podobnie, jak w Koszalinie pomnik „Zwycięskiej Armii Radzieckiej”. Wobec takiej samorządowej „opieszałości” monument obalił ostatnio za pomocą koparki 39-letni mieszkaniec. Też w „czynie społecznym”. Pomnik rozpadł się na kawałki, a w sumie szkoda, bo mógł trafić do muzeum komunizmu. Ze względu na swoje wartości edukacyjne (wyjątkowe sowieckie zakłamanie): russkij sołdat przytulał dziewczynkę, która trzymała w ręku symbol pokoju – gołąbka.

Ale wracając do Berlinga. Jego w ogóle nie żal. Stał na czerwonym (nomen omen) cokole, z przetrąconymi (można się domyślać przez sowietów) nogami. Architektoniczne szkaradztwo.

Czy to sukces, że Berling z przestrzeni publicznej zniknął? Nie do końca, bo gdyby nie wspomniani „społecznicy” trwałby dalej. I zakłamywał przestrzeń publiczną, infekując kolejne pokolenia Polaków. Fatalnie to świadczy o władzach stołecznego grodu.

Hołd dla Stalina

Zygmunt Berling był zdrajcą. Ten żołnierz Legionów Polskich, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej, w czasie II wojny światowej sam stał się bolszewikiem.

Po agresji sowietów na Rzeczpospolitą we wrześniu 1939 r. wzięty do niewoli. I podzieliłby los ponad dwóch dziesiątków tysięcy polskich jeńców, gdyby nie dał sobie przetrącić nóg, a właściwie całego polskiego kręgosłupa.

NKWD zwerbowało go w obozie w Starobielsku. Werbowali tacy osobnicy jak generał-major Wasilij Maksim Zarubin, wcześniej sekretarz ambasady sowieckiej w Waszyngtonie. Do sowieckiej siatki Zarubina w USA należał Konstanty Gebert (dziennikarz, współzałożyciel Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych), Aleksander Hertz (socjolog), Oskar Lange (ekonomista), Julian Tuwim (poeta).

I znów czytelnikowi należy się powrót do Berlinga: po zdradzie katyńskiej przyjął obywatelstwo ZSRS, współtworząc deklarację hołdu i lojalności wobec mega-mordercy Stalina. Zdrajca Berling zatwierdzał wyroki śmierci na swoich żołnierzach podejrzanych o związki z polskim podziemiem niepodległościowym.

Duch czasów

Ale w Warszawie zostały jeszcze inne pamiątki po sowieckim „wyzwoleniu”. Nie mówię o Pomniku Poległym w Służbie i Obronie Polski Ludowej (przez Warszawiaków nazywanym „pomnikiem utrwalaczy”), rozebranym w 1991 r. (dziś przed Pałacem Lubomirskich stoi pomnik Tadeusza Kościuszki).

Nie mówię też o Pomniku Braterstwa Broni („czterech śpiących”), odsłoniętym na Placu Wileńskim w listopadzie 1945 r. (zniknął dopiero w 2011 r.), czy rok późniejszym Pomniku Wdzięczności Żołnierzom Armii Radzieckiej, upamiętniającym sołdatów poległych w trakcie „wyzwalania” warszawskiej Pragi (dotrwał do 2018 r.).

Tu warto przypomnieć historię „czterech śpiących” (w ramach „braterstwa” z Polakami czterej „spali”, gdy Niemcy zarzynali Powstanie Warszawskie, a trzej walczyli – zarzynali na Pradze polskie podziemie niepodległościowe). Przez lata minister Andrzej Krzysztof Kunert (sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa) wmawiał nam, że „śpiący” muszą pozostać na warszawskiej Pradze, bo „oddają ducha tamtych czasów”. Ale Polacy „ducha” tego poznawali w kazamatach NKWD-owskich i ubeckich katowni. Na Pradze przy ul. 11 Listopada, Ratuszowej, Sierakowskiego, Strzeleckiej. Gdy na drugim brzegu Wisły tliło się jeszcze powstanie, tu „wyzwoliciele” hurtowo wyłapywali i mordowali AK-owców.

A sekretarz Kunert, razem z prezydentem Komorowskim budowali pomnik bitwy polsko-bolszewickiej 1920 r. w Ossowie. Pomnik bolszewicki.

Mały Franek” contra „Inka”

W tym samym roku co pomnik Berlinga (1985) na Pradze stanął Pomnik Kościuszkowców – w 40. rocznicę „wyzwolenia” Warszawy. Tym razem nie „zawdzięczamy” go Andrzejowi Krzysztofowi Kunertowi, ale Włodzimierzowi Sokorskiemu – komunistycznemu dygnitarzowi, który był nie tylko politrukiem lWP, funkcjonariuszem KPP i PPR, ale także Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików). Pomnik stoi do dziś…

I przynajmniej jeszcze jedna stołeczna sowiecka „pamiątka”: Pomnik Partyzanta przy rondzie de Gaulle’a, poświęcony Gwardii Ludowej i Franciszkowi Zubrzyckiemu (po remoncie w 2014 r. na cokole pojawił się dla zmyłki nowy napis: „Partyzantom walczącym o wolną Polskę w czasie II wojny światowej”). Ten „Mały Franek” wsławił się jedną akcją na polską leśniczówkę, podczas której zabrał dubeltówkę i 5 tys. złotych. Można powiedzieć: taki (sowiecki) bohater, jakie (sowieckie) wyzwolenie. Ulicy Zubrzyckiego wyjątkowo – w ramach rekomunizacji – Rafał Trzaskowski nie przywrócił. Najwyraźniej Danuta Siedzikówna „Inka”, która „Małego Franka” zastąpiła, jest zbyt znana, a w bezideowej prokomunistycznej polityce liczą się przecież słupki poparcia.