Nowe spojrzenie na stare sprawy prezentuje WALTER ALTERMANN: Abstrakcjonizm polski

Stanisław Wyspiański - Chochoły (Planty nocą); 1898–1899; Muzeum Narodowe w Warszawie; Fot.: Wikipedia

W każdym państwie są sprawy śmieszne, lekkie i poważne. Zupełnie tak samo jak filmach. Idąc do kina, lub przestawiając telewizję na kanał z filmem, w którym występuje Louis de Funes nie możemy oczekiwać wrażeń, które niesie z sobą ekranizacja Orsona Wellesa „Procesu” Franza Kafki. Absurdem byłaby też uwaga, że „Mechaniczna pomarańcza” Stanley’a Kubricka mógłby bardziej śmieszny.

            Podobnie jest z polskimi partiami. Są jakie są, a my po prostu za dużo od nich oczekujemy. Jednak partie w Polsce nie wzięły z nadprzestrzeni, nie zostały teleportowane z innego gwiazdozbioru i nie są wynikiem tego, że najlepsi z nas zostali politykami. Ba, nie jest i tak, że ci najlepsi z najlepszych zostają parlamentarzystami lub tworzą rząd.

Na marginesie wywodu: żeby zostać posłem, trzeba tego bardzo chcieć. Oczywiście sama chęć nie wystarczy, ale bez chęci się nie uda.

Zatem – przestańmy patrzeć na naszych polityków, jak na osobników gorszych, którzy niczego innego nie potrafią. Owszem większość z nich właśnie taka jest – niczego konkretnego nie potrafi, poza dość prymitywną walką na słowa. Nawet nie na argumenty, ale tylko na słowa. Argument musi być logicznie wywiedziony z sytuacji zastanej i jednocześnie zmierzający do sytuacji postulowanej, a słowa w polityce… czym bardzie emocjonalne, tym lepsze.

Skąd się biorą politycy?

A konkretnie czym jest walka na słowa, a nie na argumenty? Proszę uprzejmie, oto kilka przykład. Poseł X twierdzi, że poseł Y jest lewakiem, nihilistą, nie kocha ojczyzny czyli w sumie jest postkomuną. Na co poseł Y odpowiada, że poseł X jest nacjonalistą i marzy mu się dyktatura. Po chwili zaskoczenia poseł X odpowiada, że zaznał w Polsce jedynie dyktatury proletariatu. Poseł Y ripostuje, że ma dopiero 32 lata i nie ponosi odpowiedzialności za lata PRL-u. Poseł X uśmiecha się szyderczo i stwierdza, że od połowy XIX wieku widmo krąży po Europie – widmo komunizmu. Więc to widmo mógł porazić pradziadków posła Y, a wiadomo że największy wpływ na człowieka ma rodzina. I mogli by tak długo jeszcze, gdyby nie to, że nagle poseł Y oświadcza, że nie miał pradziadków, dziadków a nawet rodziców.

To skąd się pan wziął? – pyta poseł X.

Z Przasnysza – odpowiada – poseł Y.

Śmieszne? Takie sobie, ale przecież w takim duchu toczą się liczne dyskusje w różnych  telewizjach.

Wszystkie partie prowadzą teraz w Polsce politykę historyczną. Wygląda to tak, że politycy partii A zarzucają partii B, że dwadzieścia lat temu ich przewodniczący powiedział coś zupełnie innego niż mówi teraz.

Oczekiwania wyborców i oczekiwania elektoratu

Partie w Polsce nie prezentują spójnych, jednolitych i całościowych programów. One jedynie skupiają się na wymyślaniu hitów wyborczych. Chodzi o przedstawienie takiego pomysłu, który zaakceptuje ich elektorat. Piszę „ich elektorat”, bo w istocie walka nie toczy się już o nowych ludzi, lecz o starych. Przepływy elektoratu są w istocie znikome, a scena polityczna jest zabetonowana. Zatem chodzi o wymyślenie jakiegoś nowego datku czy podatku, które zrobią wrażenie. Wtedy elektorat danej partii mówi: „Myślą jednak o nas, to znowu na nich zagłosuję”. Tym samym polskie partie są niewolnikami własnego elektoratu. I muszę realizować oczekiwania tego elektoratu.

I tu jest problem, bo żeby modernizować kraj i społeczeństwo, trzeba ludziom otwierać nowe horyzonty, stawiać nowe cele społeczne. I to są prawdziwie duże wyzwania. Żeby uściślić – ta konieczna modernizacja musi przebiegać głównie w sferze mentalnej. Do zbudowania nowoczesnego społeczeństwa, otwartego na świat i gotowego podjąć nowe wyzwania cywilizacyjne  nie wystarczy budowa nowych autostrad, trakcji kolejowych, mostów i osiedli mieszkaniowych.

Istotnym problemem jest to, że żadne społeczeństwo na świecie – w tym i nasze polskie – nie chce nowych wyzwań, bo boi się, że utraci to co już ma. Czyli, na to co nowe, nie stawia ze zwykłej ludzkiej ostrożności. W sumie mamy dość dziwaczna sytuację – społeczeństwo jest konserwatywne, ale oczekuje, że partie będą nowoczesne i rewolucyjne. Inaczej mówiąc – jesteśmy tacy, jacy jesteśmy i od polityków oczekujemy, żeby było jak jest. Owszem mówimy o potrzebie zmian, ale w głębi ducha boimy się nowości. I najważniejsze –  skąd brać tych odważnych polityków, skoro oni są krew z krwi naszej i kość z naszej kości?

Tak zupełnie to tego nie ma…

Ktoś już powiedział, ale przytoczę: „Politykiem jest ten, kto zadowala swój elektorat. Natomiast mąż stanu stawia przed społeczeństwem nowe cele, nowe wyzwania. I potrafi przełamać społeczną barierę niechęci do tego wizji nowego świata, do nowego programu”.

Biorąc to pod uwagę, ośmielę się powiedzieć, że mężów stanu to my akurat nie mamy. I jest zupełnie tak samo jak w przedwojennym szmoncesie, o panu który poszedł do sklepu kupić żonie materiał na płaszcz.

– Szukam dobrej, czerwonej wełny na płaszcz dla żony – powiedział pan do sprzedawcy.

– Już, już, służę szanownemu panu uprzejmie – powiedział sprzedawca i zniknął na zapleczu. Po chwili wraca i kładzie przez mężem kupon żółtej wełny.

– Ale ja prosiłem o czerwony…

Sprzedawca najmocniej przeprasza, znowu znika na zapleczu i przynosi wełnę seledynową. I tak kilka razy po kolei pokazuje panu czerwoną, niebieską i brązową tkaninę.

W końcu pan mówi:

– Przecież prosiłem pana o czerwoną wełenkę, nie rozumie pan?

– Wie pan, tak dokładnie czerwonego materiału to my akurat nie mamy.

Zatem tak dokładnie to my akurat męża stanu na składzie też nie mamy.

Z najnowszej historii – w demokratycznym świecie – znam tylko jedynie jednego męża stanu, który wbrew oczekiwaniom większości obywateli doprowadził swój kraj do głębokiej transformacji. Był nim Charles de Gaulle. Miał przed sobą ogromne zadanie – przekonanie społeczeństwa, że nieodwracalnie kończy się czas francuskiego kolonializmu, że kolonialna wojna z Algierią jest wbrew francuskim interesom. Postawił też na ścisłą współpracę Francji z sąsiadami. I to mu się udało.

Z cała pewnością XX wieczni europejscy dyktatorzy mężami stanu nie byli. Bo pomysł, żeby wziąć „ludzi za mordę” nie jest polityką.

Wielkimi politykami byli Churchill i Piłsudski, ale obaj świetnie radzili sobie w czasie wojny, natomiast w czas pokoju znacznie gorzej. I żaden z nich nie chciał modernizować swych ojczyzn. Obaj byli rodem – duchowo – z XIX wieku.

W Europie XX wieku zdarzali się oczywiście wielcy politycy, świetni premierzy, dobrze zarządzający państwami, ale na miano męża stanu nie zasłużyli. Bo tak można określić jedynie człowieka, który zmienia horyzonty i myślenia własnego społeczeństwa.

Nauka w czwartej setce rankingu

A Polsce przydałby się taki mąż stanu, który powiedziałby wprost o takich problemach, jak: niski poziomy życia Polaków, za małe emerytury większości emerytów, tolerancja obyczajowa, zapaść lecznictwa, zły stan przemysłu obronnego, nową politykę energetyczna i marny stan polskiej nauki.

Co do nauki – jeżeli w rankingu 1.000 najlepszych wyższych uczelni na świecie Uniwersytet Jagielloński zajmuje 384 miejsce, a Uniwersytet Warszawski 388, to nie jest to powód do dumy. Nasze uczelnie – w większości – nie są instytucjami służącymi rozwojowi nauk technicznych i przyrodniczych, bo nie prowadzą badań na światowym poziomie. Nie prowadzą, bo są biedne, a badania kosztują. Swoją drogą Jarosław Gowin, jako minister nauki i szkolnictwa wyższego, wprowadził pewne reformy. Bardzo byłbym ciekaw, jakie te reformy przyniosły skutek. Inwestowanie w badania naukowe – choć ta idea jest dla większości społeczeństwa głęboko  niezrozumiała – powinno być jednym z głównych celów tego i kolejnych rządów.

Jest także konieczności posiadania silnej i nowoczesnej armii. Co prawda teraz mówią o niej wszystkie partie, ale gdzie oni byli dwadzieścia lat temu? Armia to nie jest kupon materiału, w sprawie którego idzie się do sklepu – jak nie tego to innego i w końcu coś się kupi. Armię buduje się długo i z mozołem, bo w końcu armia to głównie ludzie.

Przez ostatnie dwadzieścia lat wszystkie partie rządzące mocno nas zapewniały, że kraj kwitnie a małe problemy przecież się jakoś rozwiąże. I żaden z polityków nie patrzył w przyszłość wyraźnie i ostro. Bo wszyscy byli w sumie zadowoleni. A jeśli nawet, któryś dostrzegał w przyszłości istotne problemy i poważne zagrożenia, to milczał. Dlaczego? Bo bał się, żeby jego elektorat nie opuścił go.

Dla polityka w sumie lepiej, że opuszcza go rozum niż elektorat.