Zapewne w okolicach 1 maja znowu, jak zawsze od 1990 roku, gazety będą publikowały zdjęcia z manifestacji 1 majowych w czasach PRL, a telewizje znowu wyemitują fragmenty starych, archiwalnych filmów z tego dnia. Dojdą oczywiście kąśliwe komentarze.
Przyznam, że trochę mnie żenuje, to coroczne podrwiwanie z tego święta, bo nie jest tak, że obchodzenie 1 maja zaczęło się w Polsce z rokiem 1945, a zakończyło w 1990 roku. Manifestacje robotnicze w dniu 1 maja nie zaczęły się w czasach „komuny”, trwają i będą trwały. Dlaczego? Bo ludzie pracy najemnej wszystkie swoje prawa zawsze musieli sobie wywalczyć. Taka jest natura kapitalizmu i istota podziału na pracodawców i pracobiorców. Nie należy też zapominać, że dla wielu współczesnych Polaków pracodawcą jest państwo. Ono też nie jest bez grzechu, wobec ludzi którym daje zatrudnienie.
Historia 1 maja
To święto zrodzone jest z tragedii w Chicago, w roku 1886. Manifestacja chicagowskich robotników, w obronie miejsc pracy, w obronie ludzkiej godności została rozstrzelana przez policję. Takie było narodziny „Międzynarodowego Dnia Solidarności Ludzi Pracy”. Ten dzień został wybrany święto robotnicze przez kongres założycielski II Międzynarodówki, obradujący w Paryżu w 1890 roku.
W Chicago 4 maja 1886 roku doszło do wydarzeń określonych mianem Haymarket Riot, a były one konsekwencją strajków, które wybuchły kilka dni wcześniej. Powodem konfliktu była sytuacja niemieckich imigrantów – robotników z firmy McCormic Harvester – wytwarzającej sprzęt rolniczy. Zresztą do dzisiaj firma istnieje i znana jest m.in. z produkcji traktorów.
W latach 80-tych XIX wieku władzę w firmie przejmuje, po zmarłym ojcu, Cyrus McCormick. Ma ambitne plany – zamierza szybko przebudować fabrykę i wdrożyć – mówiąc dzisiejszym językiem – głęboki plan restrukturyzacji. Najważniejszym punktem planu są szeroko zakrojone zwolnienia. O odprawach nie było mowy, robotnicy mieli stracić pracę z dnia na dzień. Nie mieli zapewnionych też żadnych zasiłków. Praca w fabryce odbywała się na podstawie kontraktu-śmieciówki – pracownik przychodził rano do pracy, za co dostawał dniówkę oscylującą w granicach 1,5 dolara.
Związkowcy nie godzą się na zwolnienia. Po negocjacjach z McCormickiem wydaje się, że obie strony dogadały się. Ale nagle właściciel zmienia swoją decyzję i zwalnia niemal całą załogę. W jej miejsce zatrudnia nowych pracowników oraz ochroniarzy. Sprawa oszukania i wyrzucenia na bruk setek pracowników odbija się szerokim echem w całym USA. Główny protest zaplanowano na 1 maja.
Data nie była przypadkowa. Już półtora roku wcześniej związkowcy z całych Stanów Zjednoczonych zaapelowali do rządu, by wymusił na firmach skrócenie czasu pracy z 12 do 8 godzin dziennie. Zgodnie z hasłem „Eight Hours for Work, Eight Hours for Rest, Eight Hours for What We Will!”, czyli osiem godzin w pracy, osiem na odpoczynek, osiem na to co ma się ochotę.
Propozycja związkowców powstała jesienią 1884 roku, ale postawiono dać władzy czas – do 1 maja 1886 roku. Liczono, że rząd amerykański wprowadzi prorobotnicze zmiany.
W Niemczech w tym samym czasie – by uspokoić nastroje społeczne – Otto von Bismarck zaczął wdrażać już swoją politykę społeczną dając m.in. ubezpieczenia chorobowe czy od wypadków przy pracy. W Australii od 30 lat obowiązywał ośmiogodzinny dzień pracy. Nawet w Wielkiej Brytanii obowiązywały tzw. ustawy fabryczne, które ograniczały możliwość wykorzystywania do pracy dzieci.
Amerykański rząd nie zrobił jednak nic. I dlatego w sobotę 1 maja 1886 roku, jak co dzień pracownicy mieli zameldować się w fabrykach na pół doby. W związku z tym w całych Stanach odbyły się marsze ruchu „8 godzin”. Największa demonstracja miała miejsce w Chicago i była połączona z żądaniami przywrócenia do pracy osób z fabryki McCormicka. Ulicami około 800-tysięcznego miasta pokojowo przeszła manifestacja licząca nawet 80 tys. osób. Nieśli flagi, śpiewali piosenki wychwalające ośmiogodzinny dzień pracy. Nie zanotowano żadnych ekscesów.
Dla przemysłowców liczba protestujących była szokiem. Nikt nie spodziewał się, że robotnicy będą potrafili zjednoczyć się i zorganizować tak wielką akcję. Pracowników fabryk traktowano wówczas niemal jak niewolników, mówiono o nich pogardliwie, żartowano z ich analfabetyzmu i ich ubrań.
Skala protestów nie spowodowała jednak żadnych ustępstw po stronie fabrykantów. 2 maja robotnicy ponownie w pokojowej manifestacji przemaszerowali ulicami Chicago. Tym razem było ich jednak już tylko 35 tys.
3 maja na wiecu pod wejściem do fabryki McCormicka zjawiło się już jedynie około 2 tysięcy osób. Takiej demonstracji władze się nie bały. Doszło do starć zainicjowanych najprawdopodobniej przez bojówki zatrudnione przez McCormicka. Jego nowi pracownicy-łamistrajki i ochroniarze mieli zaatakować protestujących. Do walki włączyła się także policja.
Według różnych źródeł zginęło od jednego do sześciu protestujących. Mimo to następnego dnia związkowcy postanowili kolejny raz wyjść na ulice Chicago. Liczyli, że ofiary nie wystraszą robotników, a wręcz przeciwnie zachęcą do zwiększenia skali strajku. Manifestanci zebrali się na Placu Haymarket. Przez większość dnia protest miał charakter pokojowy, a udział brało w nim kilka tysięcy osób. Wieczorem nad Chicago nadciągnęła jednak wielka ulewa, wyganiając część manifestantów do domów. Około godziny 22.30, gdy na placu pozostało już tylko kilkaset osób policja ruszyła do ataku.
Chwilę później ktoś rzucił w tłum bombę. Wybuch zabił kilkanaście osób, w tym jednego policjanta. W odpowiedzi policja zaczęła strzelać. Na placu trwała już regularna bitwa uliczna, od kul ginęli zarówno protestujący jak i policjanci. Ostatecznie w starciach zginęło sześciu z nich. Dokładna liczba zabitych protestujących nigdy nie została ustalona.
Zamach, do którego nikt się nie przyznał, został wykorzystany przez fabrykantów i władzę do dalszego tłumienia robotniczych protestów. Następnego dnia ogłoszono nie tylko w Chicago, ale w całym kraju stan wyjątkowy. Kolejne protesty były krwawo tłumione, gazetki związkowe zamykane, a mieszkania osób związanych ze strajkującymi przeszukiwane.
Największe represje dosięgły jednak organizatorów protestów z początku maja. Pod zarzutem zabójstwa policjanta skazano na karę śmierci aż osiem osób, z których część nawet nie była obecna na Haymarket. Czterech z nich: Alberta Parsonsa, Georga Engela, Adolfa Fischera i Augusta Spiesa powieszono 11 listopada 1886 roku. Działacza związkowego Louisa Lingga, który miał zostać ułaskawiony, dzień wcześniej znaleziono martwego w swojej celi. Pozostała trójka wyszła z aresztu po kilku latach.
W 1893 roku ułaskawił ich nowy demokratyczny gubernator Illinois, który cały proces sądowy nazwał jedną wielką farsą i kpiną ze sprawiedliwości. Historycy sądzą, że bomba z Haymarket została rzucona przez agenta, który miał współpracować z lokalnym szeryfem.
O wydarzeniach z Chicago zrobiło się głośno nie tylko za oceanem, ale na całym świecie.
Trzy lata po chicagowskich wydarzeniach II Międzynarodówka, czyli zrzeszenie partii socjalistycznych, postanowiła uczcić pamięć zabitych na placu oraz osób skazanych na śmierć w późniejszym sfingowanym procesie. W ten sposób pierwsze Święto Pracy ustanowiono na 1 maja 1890 roku.
Jak demonstrowano 1 maja po 1890 roku
Po raz pierwszy święto 1 maja obchodzono w 1890 roku – m.in. w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Belgii, Francji. Organizowane w tym dniu demonstracje i strajki przyczyniły się do radykalizacji ruchów robotniczych. Początkowo nielegalne manifestacje 1-majowe zostały później w wielu krajach oficjalnie uznane.
Tego dnia wiece odbyły się w wielu częściach świata. W Wiedniu na ulice wyszło około 100 tys. osób, kilkaset tysięcy protestowało w Paryżu. Liczne marsze odbyły się też w Belgii i Niemczech. W Warszawie w manifestacjach wziąć udział miało 8 tysięcy osób. 1-majowe wiece miały zachęcać lokalne władze do ustanowienia 8-godzinnego dnia pracy. Większość w 1890 roku miało charakter pokojowy. Zwalczanie nowego święta zaczęło się kilka lat później i często miało krwawy przebieg. Tym bardziej, że w związku z rozpoczętym wówczas kryzysem gospodarczym coraz więcej osób miało powody do zamanifestowania swojego niezadowolenia.
W Polsce pod zaborami, głównie na terenach zaboru rosyjskiego, pierwsze pochody i strajki organizował II Proletariat i Związek Robotników Polskich. W 1891 roku w Łodzi i Żyrardowie doszło do starć z wojskiem, a następnie do represji władz carskich. Carat często krwawo tłumił 1-majowe pochody. Tak było na przykład w 1892 roku w Łodzi, gdy zamieszki trwały kilka dni. A maszerujący choć na sztandarach mieli socjalistyczne hasła, to śpiewali także patriotyczne pieśni o wymowie niepodległościowej. Przypomnijmy, że jeszcze w 1900 roku jeden z największych „łódzkich królów bawełny” Izrael Kalmanowicz Poznański zmuszał swoich robotników do 16-godzinnego dnia pracy. Z późniejszych demonstracji największe rozmiary przybrały wystąpienia z lat 1905-7 i 1917-19.
Okres międzywojenny w Polsce
Nieco inny wymiar miały marsze organizowane już w okresie XX-lecia międzywojennego. Stały za nimi głównie Polska Partia Socjalistyczna, ale pod uroczystości „podłączali” się także komuniści. Jeden z tego typu światopoglądowych konfliktów skończył się w 1931 roku strzelaniną wybuchło pomiędzy dwoma obozami. Dochodziło do tego, że w latach 20-tych, 1 maja odbywały się dwie legalne, osobne demonstracje i jedna demonstracja nielegalna – komunistyczna. O ile pochody socjalistów i żydowskich partii robotniczych władze tolerowały, to demonstracje komunistyczne był tłumione siłą.
1 maja był problemem dla władz w całym świecie. To chybna, dlatego, chcąc je niejako „oswoić”. Papież Pius XII w 1955 roku ogłosił 1 maja świętem katolickim – Świętem Józefa Rzemieślnika. Nadał w ten sposób religijne znaczenie obchodzonemu od 1890 roku świeckiemu Świętu Pracy. W tym dniu Kościół w sposób szczególny pragnie zwrócić uwagę na pracę ludzką, zarówno w aspekcie wartości chrześcijańskich, jak i społecznych, ogólnoludzkich i narodowych.
Upaństwowienie 1 maja, czyli surrealizm
W ZSRR święto 1 maja stało się świętem państwowym. Władze organizowały manifestacje poparcia dla samych siebie. W istocie była to parodia idei walki o prawa pracownicze, wziąwszy pod uwagę, że niemal wyłącznym pracodawcą w Rosji Sowieckiej było państwo. Zmuszani do manifestowania obywatele tego państwa wznosili okrzyki chwalące przywódców partii i rządu, oraz hasła potępiające zachodnich imperialistów. Krótko mówiąc – obchody 1 maja w ZSRR stały się jednym z elementów państwowego terroru. Najwięksi surrealiści XX wieku nie wymyśliliby czegoś takiego, a władza radziecka potrafiła.
1 maja w czasach PRL
W Polsce, podobnie jak w innych państwach „obozu socjalistycznego”, czyli w państwach, które popadły w zależność od Rosji Sowieckiej, 1 Maja również przybrał charakter masowego poparcia dla władz. I trak samo jak w ZSRR sytuacja była surrealna, bo w Polsce, Czechosłowacji, NRD, Rumunii, Bułgarii i na Węgrzech to państwo było największym pracodawcą.
W latach 80. miały już miejsce niezależne od władz pochody i manifestacje, które organizowała w tym dniu solidarnościowa opozycja. Szczególnie duże były w Warszawie i Wrocławiu. Były one rozbijane przez milicję, a w latach 1982-1984 niejednokrotnie przekształcały się w starcia z ZOMO. Uczestnicy demonstracji byli zatrzymywani i stawiani przed Kolegium ds. Wykroczeń lub skazywani na więzienie przez sądy.
1 maja po roku 1990 w Polsce
Po roku 1990 w Polsce wielu ludzi, o nielewicowym światopoglądzie, obrało sobie za cel walkę ze świętem 1 maja jako reliktem i niechcianą pamiątką po PRL.
Ośmielam się jednak zauważyć, że PRL trwał 45 lat, a święto 1 maja ma już lat 132 lata. Dodam także, że walka ludzi pracy o swoje prawa miała i ma nadal głęboki sens – moralny i pragmatyczny. A smutna parodia tego dnia i święta, z jaką mieliśmy do czynienia w PRL-u, nie może unieważniać ani celów, ani znaczenia tego dnia.
Godna płaca, dobre warunki pracy, ośmiogodzinny dzień pracy – to jest ciągle aktualny program dla ludzi pracy najemnej.
Godna praca i płaca
Chodzi o godność pracownika, o poszanowanie jego podmiotowości. I nikt mi nie powie, że po 1990 roku nastały czasy idylliczne. Zachodnie koncerny i w ich ślady idące polskie firmy, chcąc zmaksymalizować zysk, narzucają wielu pracownikom normy pracy, zmuszające ich do niszczącego wysiłku. W korporacja pracownik nie jest podmiotem, jest przedmiotem działań, maleńkim trybikiem. Dzisiejszy wyzysk pracownika polega nie tylko na pracy ponad siły fizyczne. Pracownik ma oddać firmie serce, duszę i cały wolny czas. Jest dzisiaj normą, że zatrudniani w korporacjach, w wieku 23-25 lat pracownicy, po dziesięcioletniej pracy są zwalniani, bo zaczynają myśleć o swoim prywatnym życiu, o dzieciach, o współmałżonkach. A na ich miejsce przyjmowane są nowe dwudziestoparoletnie osoby, które przez 10-12 lat zaprzedadzą swoje prywatne życie firmie.
Dobre warunki pracy
Teoretycznie jest to sprawa nie do określenia, bo warunki pracy są w każdym miejscu pracy inne. Jednak w zbyt wielu miejscach pracy mamy do czynienia z ciasnotą, hałasem, brakiem wymaganego oświetlenia. W produkcji nader często spotykamy się ze stanowiskami pracy, na których pracownicy narażeni są na chorobotwórcze działania chemikaliów.
W okresie międzywojenny wspaniale funkcjonowała w Polsce Inspekcja Pracy. Ówczesne przepisy pozwalały urzędnikom na kontrolowanie zakładów pracy o każdej porze dnia. Była to w istocie policja pracy. Niestety w PRL-u znaczenie i rola Państwowej Inspekcji Pracy została przez władze bardzo ograniczona. Nie wyobrażano sobie, żeby państwowy inspektor mógł działać na szkodę państwowego przedsiębiorstwa.
Kilkanaście lat po transformacji ustrojowej, za rządów Leszka Millera z SLD, wprowadzono nowe przepisy, które w drastyczny sposób ograniczyły możliwości funkcjonowania PIP. Przede wszystkim zlikwidowano anonimowe doniesienia o nieprawidłowościach w miejscach pracy. Tym samym pracownik informujący o nieprawidłowościach narażał się na odwet kierownictwa zakładu pracy. Zlikwidowano również możliwość interwencji inspekcji, z własnej inicjatywy. A żeby już zupełnie związać inspektorom ręce, nakazano uprzedzać zakład pracy dwa tygodnie wcześniej, że PIP podejmie działania. Nie jestem wysokiego mniemania o osobach zarządzających zakładami pracy, ale naprawdę nie ma wśród nich tak głupich, żeby przez dwa tygodnie nie doprowadzili miejsc pracy do porządku.
Ośmiogodzinny dzień pracy
Prawnie jest obowiązujący, ale w praktyce? Ale kto dzisiaj pracuje po 8 godzin? Być może w dużych przedsiębiorstwach tak, ale nie we wszystkich. Obecnie w wielu urzędach i instytucjach samorządowych i państwowych znowu zapanował duch „wszystkie siły, cały czas dla naszego przedsiębiorstwa”. W wielu firmach „pozwala się” pracownikom przyjść wcześniej i później wyjść. Narzucone normy są tak duże, że w ciągu 8 godzin niewielu jest w stanie je spełnić.
Wśród średniej kadry zarządzającej panuje moda na chwalenie się, że pracuje się po 10-12 godzin. Zresztą przykład idzie z góry, te nocne posiedzenia Sejmu i Senatu, rząd pracujący nocami – według mnie jest to objaw złej organizacji pracy, ale według posłów i senatorów, to przykład poświęcania się dla Polski.
Póki zmuszani do pracy ponad 8 godzin są młodzi, jakoś to znoszą, ale przecież ich organizmy upomną się w wieku dojrzałym i podeszłym o ten brak odpoczynku.
Platforma Obywatelska za swych ostatnich rządów, wespół z PSL-em, wprowadziła istotne zmiany w kodeksie pracy. Dopuściła bowiem – w interesie pracodawców – takie manipulowanie czasem pracy, że możliwe jest kwartalne rozliczanie czasu pracy. Co skutkuje tym, że w dogodnym dla pracodawcy czasie, pracownik musi odebrać tzw. nadgodziny. W dawnych latach zasad była taka, że za pracę ponad 8 godzin płaciło się 50, 100 i 200 procent stawki godzinowej. Po zmianach Platformy Obywatelskiej – i PSL-u – pracodawcy są zadowoleni, ale pracobiorcy już nie bardzo.
Myślę jednak, że daleko nam jeszcze do spełnienia ideału polskiego pracodawcy, któremu śni się po nocach zadowolony pracownik, które pracuje darmo, albo za tyle ile zechce dać właściciel firmy.
Być może Lech Wałęsa, mówiąc w latach 90-tych, że Polska stanie się drugą Japonią, miał na myśli spełnienie japońskich ideałów społecznych – całkowite podporządkowanie się pracownika firmie, życie jej życiem i bycie szczęśliwym, gdy korporacja osiąga coraz większe zyski.
Dzisiaj 1 maja traci na znaczeniu, dlatego że media społeczne stały się forum wymiany myśli, także społecznych – na co dzień, niekoniecznie od święta. Ale w dalszym ciągu są na świecie ludzie, którzy obchodzą ten dzień, będąc przekonani, że warto i trzeba.
I po to jest ten 1 maja, żeby o tym wiedzieć i przypominać. A także, żeby tak wiele zmieniać, na korzyść pracownika, dla poszanowania godności ludzkiej.