JAN TESPISKI: Na co zmarł Wyspiański i inne sytuacje (14)

Stanisław Wyspiański - Chochoły (Planty nocą), 1898–1899, Muzeum Narodowe w Warszawie; Fot. Wikipedia

Profesor filologii polskiej Jan Durr-Durski (ur. 1902 – zm. 1969) prowadził wykłady z literatury staropolskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Jednakże będąc także wybitnym znawcą twórczości Stanisława Wyspiańskiego, bardzo często robił wycieczki od Szymona Szymonowica ku Wyspiańskiemu i Młodej Polsce.

Niekiedy te wycieczki były znacznie obszerniejsze niż temat główny. Pewnego dnia, ni z tego, ni z owego, będąc akurat przy Danielu Naborowskim i jego artystycznym świntuszeniu, Profesor powiedział:

– A co do Wyspiańskiego… Odkryłem, że nie jest prawdą jakoby zmarł na syfilis, którym rzekomo zaraził się w czasie swego drugiego pobytu w Paryżu, od modelki Paula Gauguin’a. Prawda jest taka, że to w ogóle nie był syfilis, tylko coś znacznie gorszego. A zaraził się tym paskudztwem w Krakowie, od jednej praczki przy Floriańskiej 6, z bramy, w piwnicy. A co to było opowiem przy następnym wykładzie. Do zobaczenia za dwa tygodnie.

Za dwa tygodnie sala wykładowa filologii Uniwersytetu Łódzkiego była pełna. Szczególnie tłumnie – co zastanawiające – przybyły cnotliwe studentki pierwszych lat. Czekano dość długo, w końcu pojawił się asystent profesora i oznajmił, że profesor Durr-Durski zmarł właśnie wieczorem dnia poprzedniego w Warszawie.

Rozeszliśmy się głęboko zawiedzeni. Profesor wielką tajemnicę Czwartego Wieszcza zabrał ze sobą do grobu.

Przerwane Dziady

Powiada się w teatrach, że teatr musi grać za każdą cenę. Liczne są też przykłady aktorów, którzy mimo rodzinnych tragedii, karnie stawiali się na spektakle. Bo odwołanie spektaklu jest dla nich największą, niewyobrażalną tragedią. Nie mnie osądzać, czy nie ma w tym przesady, ale obowiązkowość aktorów jest naprawdę wielka. Jest tak wielka, że nawet ministerialnym urzędnikom w połowie nie przychodzi coś takiego do głów. Ale ta „wierna służba teatrowi” przybiera niekiedy wymiary tragikomiczne. Jak każda przesada.

Wiadomo, że każde wystawienie „Dziadów” jest dla teatru wielkim wysiłkiem i wielkim świętem zarazem. W roku 1984 w łódzkim Teatrze im. Stefana Jaracza, wyreżyserował je Maciej Prus. Spektakl był wydarzeniem artystycznym.

Dla poniższej anegdoty ważne jest, by opowiedzieć początek tej inscenizacji. Zatem zaczynało się tak… Scena wznosiła się lekko ku horyzontowi i cała była zasypana ziemią. Były to trociny ufarbowane na brązowo. Gdy wznosiła się kurtyna, widzowie widzieli słabo oświetloną grupę Chóru z przodownikiem Guślarzem. Wśród tej kilkunastoosobowej gromadki był także muzyk z wielkim bębnem, w który miarowo uderzał. Wszystko to dawało to naprawdę nastrój niesamowity i poważny. I słynny tekst miał wspaniałą oprawę:

CHÓR

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie,

Co to będzie, co to będzie?

GUŚLARZ

Zamknijcie drzwi od kaplicy

I stańcie dokoła truny;

Żadnej lampy, żadnej świécy,

W oknach zawieście całuny…

Tak pięknie było do czasu, gdy teatr został zaproszony na festiwal w Opolu. Gmach opolskiego teatru jest – w porównaniu z budynkiem Teatru Jaracza – ogromny, a sama scena kilkukrotnie większa.

Próby przed konkursowym przedstawieniem na festiwalu poszły dobrze. Wieczorem kurtyna wzniosła się… i zaczęli grać. Jednakże jeden z Chóru, starszy już wiekiem Włodzimierz Kwaskowski, zagubił się przepastnych przestrzeniach opolskiego teatru i nie zdążył… Początek – bez niego?! Cóż jednak znaczy obowiązkowość starszego pokolenia. Kwaskowski padł na podłogę i zaczął się czołgać ku środkowi sceny. Żeby jednak nie być widocznym – jak pomyślał – zaczął obrzucać się trocinami, dla niepoznaki, dla ukrycia swego czołgania.

Widownia i koledzy na scenie zobaczyli jednak jakiegoś pełzającego w tumanie kurzu aktora… Opadła kurtyna i po piętnastu minutach – gdy aktorzy wyparskali już swoje rozbawienie i przestali się śmiać – zaczęto raz jeszcze.

Oczywiście pewną winę miał także inspicjent. Ale Włodzierz Kwaskowski nigdy nie uznał swojego wypadku za śmieszny. Może dlatego, że był aktorem komediowym?

A przyjemność?

A skoro już wspomnieliśmy postać wspaniałego reżysera Macieja Prusa… Miał on dość pouczającą przygodę na początku swej drogi reżyserskiej.

Jako młody reżyser wystawiał w jednym z warszawskich teatrów sztukę, z Janem Świderskim w roli głównej. Próby szły dobrze, ale – czym bliżej premiery – Świderski „rozwijał się”, To znaczy grał coraz bardziej grubo, grubo przesadzając. To znaczy kasłał, prychał, wzdychał, mlaskał i cmokał. W czasie przerwy po pierwszym akcie, w czasie pierwszej generalnej, ktoś z przyjaciół zwrócił Maciejowi Prusowi uwagę, że Świderski gra „za dużo”

Prus jako człowiek subtelny, trochę się obawiał mistrza. W końcu jednak wziął na odwagę, poszedł do garderoby Świderskiego i powiedział:

– Bardzo bym prosił, panie Janie, żeby grał pan trochę mniej…

Świderski nie powiedział nic. Jednak drugi i trzeci akt zagrał już normalnie, bez „dodatków charakterystycznych”. Gdy próba się skończyła Prus poszedł znowu do garderoby mistrza:

– Chciałem podziękować – powiedział do Świderskiego. – Właśnie o to mi chodziło.

– Panu o to chodziło, ja wiem… Ja mogę tak grać – powiedział Świderski. – Ale gdzie przyjemność?

Operetka w Słupsku

I jeszcze raz Maciej Prus.

Gdy za Gierka zwiększono liczbę województw do 49, okazało się, że władze nowych województw nie są pozbawione ambicji. W takim Słupsku postanowiono mieć dobry teatr, a konkretnie operetkę. Taki był gust decydentów. Jakoś tak się złożyło, że do władz Słupska dotarło, że jest dobry reżyser, który wprost marzy o operetce właśnie. Nawiązano kontakt i powołano Maciej Prusa na dyrektora nowego teatru.

Jakież jednak było zdziwienie władzy, gdy na premierze zobaczyła, że ich teatr – owszem – gra operetkę, ale „Operetkę” Gombrowicza.

I tak to przygoda z teatrem słupskim trwała dla Macieja Prusa ledwie rok, bo był dyrektorem tego teatru zaledwie w sezonie 1977 – 1978.

Ale swoje marzenie spełnił i „Operetkę” wystawił.