WALTER ALTERMANN: Uwagi o naszym budowaniu. Historia i mity (3)

Fot: Archiwum HB/

Ludzkość budowała od wyjścia z pieczar i jaskiń. Chociaż już w jaskiniach spotykamy się z prostymi formami zagospodarowywania przestrzeni – skóry jako łoża, malowidła naskalne, ogniska… dziś powiedzielibyśmy, że był to pierwszy lifting wnętrz.

I tak nam to budowanie zostało, jako podstawowy odruch człowieka, w ochronie przed żarem słońca, skwarem, deszczem, śniegiem i mrozem. Bez budowania nie przetrwalibyśmy.

Kapitał państwowy

 Będąc mieszkańcem Łodzi, przesiąkłem trochę jej historią. A jest kilka najciekawszych faktów z przeszłości tego miasta, które pozwalają zrozumieć jak w ciągu 40 lat z małej wsi, posiadającej co prawda prawa miejskie, stała się ta Łódź ogromnym miastem i potęgą gospodarczą.

Rozwój przemysłu włókienniczego w Łodzi i kilku miastach okolicznych nastąpił za sprawą rządu Królestwa Polskiego. Po upadku Napoleońskiej Odysei, rząd nasz zorientował się, że wszystkie ośrodki produkujące tekstylia znalazły się poza jego granicami. A że Polaków trzeba było jednak ubrać, tedy ówczesny minister skarbu, Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki podjął decyzję o rządowych inwestycjach w przemysł wełniany i bawełniany. I nie były to hasła, z których nigdy niczego nie zbudowano.

Drucki -Lubecki powiedział, że budową przemysłu powinien zajmować się prywatny kapitał, skoro jednak w Polsce takiego kapitału nie ma, to pieniądze musi znaleźć rząd. I ówczesne władze pieniądze znalazły, i to ogromne. Teoretycznie były to pożyczki oraz rządowe darowizny w działki budowlane, zwolnienia z podatków etc. Tak zachęceni tkacze, głównie ze Śląska, zaczęli napływać ze swymi warsztatami do Łodzi, Zgierza, Zelowa i Ozorkowa. W krótkim czasie Łódź stała się wielkim miastem.

A co stało się ze zwrotem rządowych pożyczek, które otrzymali pierwsi tkacze. Przepadły, ale z tym także rząd się liczył. Żaden z pierwszych łódzkich fabrykantów nie zwrócił państwu ani złotówki, ale zostawili po sobie przecież pionierzy łódzkiego przemysłu realne inwestycje.

Miejskie legendy głoszą, że Łódź zbudował kapitał niemiecki i żydowski, ale jest to nieprawda. Łódź powstała za pieniądze Królestwa Polskiego. A wspomniane pieniądze Niemców i Żydów pojawiły się jakieś 30- 40 lat później, i był to kapitał zarobiony na handlu łódzkimi tekstyliami.

Piszę o tym, przekonany głęboko, że bez inwestycji rządowych w budownictwo mieszkaniowe nie rozwiążemy problemu dostępności mieszkań. Owszem, Królestwo Polskie, nie było państwem niepodległym, ale działało mądrze. Warto brać przykład z takich przodków.

Śmierć TBS-ów

Hitem przed dwudziestu kilku laty miały być Towarzystwa Budownictwa Społecznego. Powstawały we wszystkich większych miastach, głosząc że są one sposobem na tanie mieszkania „dla ludności”. Na takie hasło miasta oddawały, lub sprzedawało po niskich cenach tereny budowlane, najczęściej w dobrych lokalizacjach.

Niestety obecnie większość TBS-ów jest dzisiaj normalnymi, prywatnymi przedsiębiorstwami. TBS-y przekształciły się w przedsiębiorstwa działające dla zysku, oczywiście maksymalnego.  Dzisiaj spełniają one dwie funkcje. Po pierwsze administrują wybudowanymi przez siebie obiektami mieszkalnymi. Po drugie, dalej budują na zasadach czystego kapitalizmu.

Stało się tak, bo inicjatorzy tych tworów – gminy i działacze TBS-ów – nie doszacowali kosztów budowy, utrzymania, czyli eksploatacji. I gdy mieszkalne budynki już stały, to władze gmin miały dwa wyjścia – albo nadal dopłacać do kosztów wynajmu lub sprzedaży, albo też zgodzić się na prywatyzację czegoś, co miało być współczesną spółdzielnią. Władze poddały się, bo nie mogły stale dopłacać do mieszkań. I tak to skończyła się epoka „społecznego budownictwa”, dobie neoliberalizmu.

Samorządy – nikt nie liczy się z mieszkańcami

O ile mówimy już o budowaniu, to musimy też wspomnieć o remontach przestrzeni gminnych, rewitalizacji historycznych budynków oraz remontach ulic.

Po powstaniu Polski Odrodzonej, w 1918 roku, władze takiej Łodzi zorientowały się, że właściwie żaden plac miejski, żaden park nie jest własnością miasta. Owszem były działki nadające się budowę, ale też były w prywatnych rękach. Trzeba było odkupywać tereny miejskie, żeby móc budować szpitale, szkoły i inne siedziby miejskich urzędów, instytucji. Z czasem miejskich budynków przybywało i zaczął się pojawiać problem z ich remontami.

Istnym pandemonium dla miast była prywatyzacja domów, kamienic po 1945 roku. Nagle miasta stały się bogate, czyli biedne, bo czynsze były niskie a oczekiwania lokatorów wysokie. Po 1990 roku gminy rozpoczęły masową sprzedaż własnych nieruchomości, głównie mieszkań i budynków mieszkalnych. Idea była słuszna, ale praktyka niekoniecznie. Ludzie wykupywali mieszkania, nie zastanawiając się nad tym, że niebawem budynki będą wymagały drogich remontów, a na to szczęściarzy już stać nie było. Niemniej pozostało sporo budynków, pod zarządem lub będące własnością miast, te trzeba remontować za pieniądze gmin. Zaczęło być skąpo z kasą. W lepszej sytuacji były miasta z Ziem Zachodnich, bo tam można było sprzedać – a właściwie pozbyć się każdego budynku. Na pozostałym terenie Polski miasta do dzisiaj obciążone są kosztami remontów i utrzymania budynków mieszkalnych.

W Łodzi miasto podjęło niemały wysiłek „rewitalizacji budynków historycznych”. Napisałem o rewitalizacji w w cudzysłowie, bo nie wszystko co stare jest zabytkiem, a opinia społeczna oczekuje, że całe centrum miasta będzie błyszczało nowością. Tymczasem koszt rewitalizacji jest wysoki, częściej opłacałoby się budynek zburzyć i na jego miejscu  postawić nowy.

Jest też i taki kłopot, że to co miasto nazywa rewitalizacją jest zwyczajnym remontem odtworzeniowym, bo pozostają ciasne podwórka, z mrocznymi oficynami, bez wind. Niestety są wśród nas miłośnicy tej dawnej biednej Łodzi, którzy czynią wiele hałasu o marnej jakości budynki. Ci ludzie zapominają, że każda epoka niejako nakłada swój styl na miasto.