Zdalna praca nie zastąpi gościa w studiu – rozważania ŁUKASZA WARZECHY

Niemal dokładnie miesiąc temu pisałem na portalu SDP  o tym, jak może się zmienić telewizyjna publicystyka za sprawą epidemii. Stawiałem tezę, że dla mediów elektronicznych zapraszanie gości za pośrednictwem programów takich jak Skype, Zoom (od tego czasu odsunięty na dalszy plan z powodu swych problemów z zachowaniem szczelności), V-mix czy inne będzie tańsze, a więc ta metoda spowszednieje i będzie w użyciu po epidemii. Po miesiącu restrykcji i kilkunastu wirtualnych wizytach w różnych programach publicystycznych jestem bogatszy o nowe doświadczenia i mogę swoje poglądy sprzed miesiąca zweryfikować.

 

Dziś postawiłbym tezę, że zdalna obecność w programach publicystycznych stanie się powszechniejsza, ale na pewno nie zastąpi obecności fizycznej. Co więcej, sądzę, że media elektroniczne będą się starały jak najprędzej powrócić do tradycyjnej formy.

 

Przeciwko temu na pewno będą przemawiać pieniądze. Licencja na któryś z płatnych programów, mogących służyć do profesjonalnego zestawienia wirtualnego spotkania w studiu, kosztuje zapewne nie więcej niż kilka dni transportowania gości taksówkami. W zamian można mieć w studiu ludzi, którzy fizycznie nie mogliby się w nim pojawić. Jak pisałem miesiąc temu – odpadają też makijażyści, w niektórych mediach można ograniczyć działalność recepcji czy nawet oszczędzić na kawie. Wydaje się, że chodzi o absurdalnie małe sumy, ale media z powodu krachu rynku reklamowego znalazły się w tak ciężkiej sytuacji (o czym również na portalu SDP pisałem), że oszczędzenie w ten sposób tysięcy złotych miesięcznie może mieć znaczenie.

 

Jednak przez te kilka tygodni ujawniło się wiele minusów takiego modus operandi, zwłaszcza w telewizjach. Tam problem jest zdecydowanie największy.

 

Po pierwsze – są problemy techniczne. Łącza mają różną jakość i stabilność. Przy większej liczbie gości (tak jak w „Czterech Stronach Prasy” albo „Loży Prasowej”) zdarza się, że każdy z gości ma inne opóźnienie. Od momentu, gdy prowadzący skończy swoje pytanie, do chwili, gdy gość je usłyszy, zacznie odpowiadać i ta odpowiedź dotrze do widzów, mija czasami ponad sekunda. W telewizji to wieki, szczególnie jeśli nie dzieje się to raz, ale powtarza przy każdej wymianie zdań. Do tego dodać trzeba zrywające się czasem połączenie.

 

Sam miałem w ostatniej „Loży Prasowej” kłopotliwą sytuację: po ledwie kilku minutach programu (łączyłem się przez V-mix, który posługuje się jedynie przeglądarką) zamroził się mój obraz podglądu na studio (pozostałych uczestników nie widziałem) i tak już trwał zamrożony do końca programu. Miałem więc jedynie odsłuch i obraz samego siebie. Bardzo niekomfortowe.

 

Po drugie – kwestie techniczne właściwie eliminują żywą rozmowę. Owszem, to faktycznie porządkuje dyskusję, tak jak przewidywałem. Ale zarazem nieznośnie ją usztywnia. Reakcja na słowa innego gościa staje się nierzadko bezprzedmiotowa, a każda próba odezwania się poza wyznaczoną przez gospodarza kolejnością kończy się nałożeniem się na siebie kilku głosów. Bywa i tak, że z powodu opóźnienia prowadzący kilka razy powtarza „proszę”, czego gość nie słyszy, bo w tym samym czasie zaczyna mówić. Słysząc prowadzącego, przerywa, prowadzący znów mówi „proszę”… i tak dookoła Wojtek.

 

Po trzecie – to, co widzi widz, jest średnio atrakcyjne wizualnie. Każdy z gości jest pokazywany przez własną kamerę internetową, często o słabej rozdzielczości. Nie każdy potrafi dostosować oświetlenie w pomieszczeniu, gdzie się znajduje. Nie każdy umie złapać dobry kadr. Na ratunek przychodzą wszystkie możliwe triki, związane z wirtualną scenografią, ale to wciąż nie to, gdy manipulować trzeba dwoma, trzema czy czterema niemal nieruchomymi popiersiami. Pomiędzy którymi w dodatku nie ma żadnej interakcji. A przecież wizualna atrakcyjność programu przekłada się na jego oglądalność, a to z kolei – na reklamy.

 

Po czwarte – o czym również już wspominałem przed miesiącem – brak fizycznego kontaktu to brak interakcji opartej na niewerbalnych sygnałach. Zaś siedzenie w domu (nawet jeżeli część publicystów i komentatorów jednak wychodzi i spotyka się z ludźmi) generalnie wpływa na psychikę bardzo źle. Mam znajomych pracujących w redakcjach mediów elektronicznych lub dzienników, którzy mają serdecznie dość izolacji. Nie tylko dlatego, że ona źle na nas, bądź co bądź istoty społeczne, wpływa, ale też dlatego, że ogromnie trudno dzielić się pomysłami i konsultować je z sobą w warunkach pracy zdalnej. Jedna z redaktorek dużego dziennika mówiła mi już jakiś czas temu: „To koszmar. Mam ucho przyrośnięte do telefonu”. Na drugiej szali leży natomiast między innymi koszt powierzchni biurowej. (Nawiasem mówiąc, jedną z najgłębiej odmienionych w wyniku epidemii branż może się okazać deweloperka, sprzedaż i wynajem powierzchni biurowych właśnie).

 

Po piąte – nie wiem, jakie odczucia mają inni zdalni goście programów publicystycznych, a już zwłaszcza ci, którzy – jak prezenterzy TVN24 – prowadzą całe bloki z domu, ale mnie domowe otoczenie nie pozwala się w pełni skupić. Choć od lat pracuję z domu i w domu piszę teksty, to przywykłem, że komentuję ze studia, gdzie nic mnie nie rozprasza. Muszę się przyznać, że siedząc przy swoim biurku i łącząc się zdalnie z tą czy inną telewizją, mam nieodpartą ochotę zapalić fajkę, jak zwykłem robić przy pracy…

 

Powyższe uwagi w jakimś stopniu odnoszą się również do radia, choć tam brak obrazu ujmuje połowę problemów. Wciąż pozostają kwestie fizycznego kontaktu między gośćmi i prowadzącym czy jakości technicznej. Zwykły telefon nie jest idealnym rozwiązaniem, choć zastępował wizytę w studiu już wcześniej. Są na to jednak sposoby: goszcząc zdalnie w Tok FM, korzystałem z ichniejszej aplikacji, możliwej do zainstalowania w każdym systemie (z komórkami włącznie), dającej jakość transmisji bliską studyjnej. Wciąż jednak inaczej siedzi się z gośćmi i prowadzącym w studiu, a inaczej nadaje z daleka.

 

Można oczywiście zadać sobie klasyczne w takiej sytuacji pytanie: czy ludzie się aby nie przyzwyczają – i goście, i dziennikarze, i widzowie? Wszak przywyknąć można do wszystkiego. Odpowiadam: nie. Sytuacja nie jest bowiem tak drastyczna, aby przyzwyczajenie się wymuszała. Nie zgadzam się z twierdzącymi, że mamy do czynienia z „wojną”. W ogóle odłożyłbym na przyszłość orzekanie, z czym tak naprawdę mamy do czynienia: z wielką medialną histerią, opartą na kilku spektakularnych, ale niereprezentatywnych przykładach krajów, gdzie sytuacja z wielu złożonych powodów stała się wyjątkowo zła – czy może naprawdę z pandemią, jakiej świat nie widział. Tak czy owak, to nie jest ani dżuma, ani ebola. Oczekiwanie powrotu do normalności, lekko może tylko zmodyfikowanej, jest ogromne i to się stanie – choć oczywiście konsekwencje ekonomiczne będą potężne. Dziś zatem przewidywałbym, że zdalna praca i zdalne komentarze będą w mediach, owszem, obecne częściej niż dotąd, ale jednak fizycznej obecności gości w studiu czy dziennikarzy w redakcji nie wyprą i nie zastąpią. Co jest jakoś w tej smutnej sytuacji jednak optymistyczne.

 

Łukasz Warzecha