To rzecz nieznośna, a nawet i zdrożna,
Że już we własnym domu nic robić nie można.
To mój ukochany cytat. Ta kwestia hrabiego Wacława – przyłapanego przez żonę Elwirę, na miłostkach ze służącą Justysią – pochodzi z „Męża i żony” Aleksandra Fredry. Prawda, że piękny przykład dobrego dowcipu, biorącego się z myślenia pradoksalnego? Komedia to bardzo poważny temat. Naprawdę trudniej jest wyreżyserować komedię, niż dramat. I trudniej jest być aktorem komediowym, niż aktorem od tragedii i dramatu. Przede wszystkim aktor komediowy musi być obdarzony umysłem krytycznym, pozwalającym mu dostrzec i zagrać paradoksy.
Oczywiście widzowie uważają, że jest odwrotnie. Być może dlatego, że mało jest dobrze napisanych współczesnych polskich komedii. Na naszych scenach królują angielskie farsy, dowcipne, to fakt, ale nie są to jeszcze komedie. Dzisiaj tak jest, ale w dawnych wiekach wybitnych komediopisarzy było wielu, i byli niezwykle cenieni, że wspomnę jedynie Moliera. Inna sprawa, że dzisiejszy widz jest przekonany, że komedia to kabaret i zdziwiony jest, że nie ma z czego rechotać.
Pozwolę sobie przytoczyć kilka anegdot, których bohaterem był aktor, obdarzony wielkim talentem komediowym, aktor łódzkich scen Stanisław Marian Kamiński.
Kto zabił?
W dawnych dobrych dla sztuki czasach Teatr Telewizji gromadził przed telewizorami miliony ludzi. Może dlatego, że była to nowość, a może dlatego, że telewizja w ogóle była nowością? W każdym razie poniedziałkowe wieczory z teatrem były świętem w większości polskich domów.
W pierwszych latach Teatr Telewizji realizowany był na żywo, bo nie było jeszcze urządzeń do rejestrowania widowisk. Nie dziwota więc, że w studiach telewizyjnych, w czasie emisji teatru panowało wielkie napięcie. Aktorzy wiedzieli, że niczego się nie wytnie i nie powtórzy, reżyserom i realizatorom latały ręce, a za kamerami czuwali inspicjenci i suflerzy. Oczywiście nie obywało się bez wpadek, ale one – o dziwo – świadczyły o autentyczności, prawdzie grania. Różnica była tak jak pomiędzy meczem na żwywo, a powtórką.
W łódzkim studiu telewizyjnym, w latach sześćdziesiątych, realizowano jakiś kryminał. Przebiegłego inspektora policji, który rozszyfrowuje skomplikowaną zagadkę morderstwa grał Stanisław Marian Kamiński. Niestety, w finałowej scenie, gdy miał przyszpilić swą przenikliwą dedukcją zbrodniarza zupełnie się pogubił. Wyszło to mniej więcej tak:
– Biorąc pod uwagę wszystkie wymienione przeze mnie przesłanki, stwierdzam, że to pan jest…
I tu wskazał palcem na jednego z aktorów. Wskazany aktor zbladł i zachwiał się… Inspicjent, stojący za kamerą złapał się za głowę.
Kamiński zrozumiał, że to nie ten… Ale kto zabił? I co zrobić, z tym, które mordercą nie jest? I nagle olśniła go myśl! Nie spuszczając wzroku z tego, którego wskazał, mówił dalej…
– Tak, tak bym powiedział, gdybym kierował się się jedynie antypatią do pana… Ale naprawdę, zabójcą jest…
I tu wskazał na innego z aktorów. Ale znowu nie trafił. Znowu omdlał inspicjent, aktorzy zbledli… Ale Kamiński ratował sytuację i mówił…
– Był pan ogromnie podejrzany i wskazałbym na pana, bo miał pan istotne powody, żeby zamordować…
W tym momencie, już aktorzy, sufler, inspicjent… wszyscy, których nie widziuała kamera palcami wskazali, na tego, który naprawdę był mordercą. Finałowa scena, w końcu, przyniosła Kamińskiemu sukces, bo jednak wskazał prawdziwego zabójcę.
Minęło jakieś 10 lat. Stanisław Marian Kamiński pojechał na gościnne występy ze swoim teatrem do rodzinnego miasta, do Konina. Po spektaklu, przy wyjściu z teatru czekała na niego koleżanka szkolna. Wręczyła mu kwiaty, pogratulowała, mówiąc, że sztuka bardzo jej się podobała. A potem przeszła do rzeczy:
– Stasiu kochany, ty mi wreszcie powiedz, kto w tej telewizyjnej sztuce naprawdę zabił?
Za krótkie nogi
Na komediowej scenie „7,15”, na której teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi grał lżejszy repertuar, w jednej z fars występował Stanisław Kamiński. I jak to farsach bywa, akcję napędzały szybkie zmiany dekoracji i „gwałtowne” upływy czasu akcji.
W pewnym momencie Kamiński wychodził ze sceny, ubrany we frak i dosłownie po chwili wracał na scenę w płaszczu, meloniku i z laską. Żeby ten efekt osiągnąć, w kulisie czekał na niego garderobiany, który szybko podawał mu płaszcz i wręczał melonik, i laskę. Niestety garderobiany ciągle sie gdzieś gubił, zawsze był spóźniony. A na scenie panowała wtedy martwa cisza.
Po kolejnej wpadce, już po spektaklu, Kamiński urządził garderobianemu dziką awanturę.
Chwilę później, w garderobie koledzy ujęli się za nieszczęśnikiem.
– Stasiu, niepotrzebnie tak go skrzyczałeś, naprawdę – powiedział pierwszy z kolegów.
– Przecież wiesz, że on ma jedną nogę krótszą – uzupełnił argumenty obronne drugi z aktorów.
– Taaak… – powiedział po dłuższej chwili Kamiński. – A ja mam obie nogi krótsze. I nade mną nikt się nie lituje.
A trzeba nam wiedzieć, że Stanisław Marian Kamiński nie byly mężczyzną nazbyt wysokim.
Ile jest naprawdę dowcipów
Jak to często bywa, w przerwie spektaklu, aktorzy rozmawiali dla zabicia czasu. Jeden z nich streszczał pozostałym jakiś film, na którym się setnie ubawił, cytując kilka udanych – jego zdaniem – dowcipów z tego dzieła. Na to odezwał się Kamiński, tego dnia chyba nie w sosie:
– Dowcipów, w sumie jest tylko dziesięć, po jednym na każde przykazanie. Reszta to tylko warianty.
Ile kosztuje cegła
Innym razem, w czasie dłuższego wyjazdu autokarem, na gościnny występ, aktorzy rozmawiali o upadającej polskiej gospodarce. A że była to końcówka czasów Gierka, to dyskusja była gorąca i miejscami śmieszna, bo przecież żaden z nich nie był znawcą polityki i gospodarki. W pewnym momencie dyskutanci zapętli się, zabrakło im argumentów i podniety do dalszej dyskusji, więc jeden z zwrócił się do Kamińskiego:
– A ty Stasiu nic nie mówisz? No, kto ma w tym wszystkim rację?
– Dopóki – zaczął Kamiński – nie dowiem się dlaczego zwykła cegła kosztuje w Polsce 2,50 zł, a nie 2 zł lub 3 złote… to ja w dyskusjach ekonomicznych udziału nie biorę. Jak rząd ujawni prawdę o cegle, to pogadamy,