WALTER ALTERMANN: Nasze największe skarby

Jako największy skarb dzieci są przez lata używane do propagowania różnych ustrojów

Tytuł mówi oczywiście o dzieciach, bo nimi się dzisiaj zajmiemy. A konkretnie ich rodzicami. Marzeniem ogromnej większości kobiet jest być matkami. Są oczywiście nieliczne kobiety, które nie chcą. I mają do tego święte prawo. Jednak rodzice młodych mężatek, teściowie, partie polityczne wszystkich maści – czyli społeczeństwo in gremio oraz tzw. racja narodowa sugerują młodym mężatkom, że dzieci mieć powinny.

Są oczywiście też ich mężowie, którzy, choć mają do spełnienia w prokreacji czynną rolę, to jednak w sumie są czynnikiem biernym. W końcu bowiem decyduje kobieca biologia, instynkt macierzyński oraz indywidualne plany na życie każdej z kobiet.

Żeby nasze społeczeństwo mogło się rozwijać, a nawet nie zniknąć z powierzchni globu, trzeba żeby współczesne małżeństwo miało troje dzieci. Niestety – jak to widzimy – większość polskich i europejskich małżeństw ma obecnie po jednym dziecku. A przecież, żeby dwoje dorosłych mogło się „odtworzyć” wymagana jest – minimum – dwójka pociech. Rachunek jest prosty, ale rzecz w tym, że już rodzina z dwojgiem dzieci postrzegana jest współcześnie jako rodzina wielodzietna. Dlaczego napisałem o koniecznej trójce dzieci? Bo część małżeństw dzieci nie będzie miała w ogóle, a część populacji pozostanie w stanie bezżennym – takie mamy czasy.

Pytanie, dlaczego tak się dzieje jest oczywiste, ale odpowiedź jest skomplikowana. Jest z pewnością kilka poważnych czynników, które składają się na to, że jesteśmy w sytuacji narodowego zagrożenia. Zróbmy tych powodów krótki przegląd.

Kto rozbił klasyczną rodzinę

W dawnych wiekach rodzina wiejska chciała mieć dzieci, bo ziemia wymagała rąk do pracy. W miastach natomiast… również, bo rodziny rzemieślnicze także oczekiwały nowych rąk oraz sukcesji zawodu. Rodziny szlacheckie natomiast chciały mieć komu przekazać dorobek życia – jaki by on nie był. A cała ówczesna populacja czekała bardziej na synów niż córki. Z chłopaka był większy pożytek produkcyjny, ale ukrywano to skrzętnie pod eufemizmem, że czekało się na „dziedzica nazwiska”.

Kres tradycyjnej rodzinie stanów niższych położyła rewolucja przemysłowa, która też oczekiwała każdej pary rąk do pracy, ale w fabrykach. Upadały warsztaty rękodzielnicze, bo ich produkcja była znacznie droższa od maszynowej, więc bezrobotni rzemieślnicy, wraz z żonami i dziećmi stawali się robotnikami. Wtedy robotnikom płacono tak nędznie, że stać ich było jedynie na przeżycie. Spadała także renta rolna, bo taniały produkty rolnicze – na skutek coraz bardziej powszechnej mechanizacji rolnictwa. Najjaskrawiej tę rewolucję przemysłową i rodzinną widać było w XVIII wiecznej Anglii, ale niebawem ogarnęła całą Europę.

Tym samym zaczęła zanikać tradycyjna rola kobiety jako Westalki domowego ogniska. Kobiety zaczęły pracować po 10-12 godzin dziennie i nie miały już czasu, sił na prowadzenie domu i rzetelne wychowywanie dzieci.

Kobiety pracujące czy wyzwolone z okowów maskulinizmu

Dzisiejsze oczekiwania niektórych prawicowych polityków, że da się odwrócić bieg historii, są jedynie pobożnym życzeniami. Świat już nigdy nie wróci do klasycznego ładu. Kobiety w całym cywilizowanym świecie nie chcą być zamknięte w czterech ścianach rodzinnego domu, bo rację miał Lenin, gdy pisał, że „Kuchnia ogłupia kobietę”.

Naszym polskim ideologom prawicy zwrócę tu uwagę, że ich ideał, by kobieta była głównie matką i kucharką jest w istocie ideałem Bismarcka. Przy czym ten twórca zjednoczenia Niemiec dodawał jeszcze trzeci obowiązek kobiety – wierność i posłuszeństwo kościołowi. To dawało świętą trójcę nacjonalistycznych Niemiec – Kinder+Küche+Kirche, czyli osławione „Drei K”. Trochę to śmieszne, że nasza prawica sięga do niemieckich wzorów, skoro za Niemcami – tak ogólnie – nie przepada.

Wychowanie dziecka to nie zabawa

Powiedzmy też wprost, że wychowanie dziecka jest trudem, na który nie wszyscy są psychicznie gotowi. A jest też faktem i to, że ludzie XX i XXI wieku nie są skłonni do poświęceń, bo tempo współczesnego życia, zagonienie, obciążająca praca i niepewność jutra – zostawiają rodzicom niewiele czasu i sił dla swego przychówku.

Z drugiej jednak strony – z przerażeniem zauważam, że współcześni rodzice poświęcają wiele energii by zapewnić pociechom dobre wykształcenie, luksusowe wakacje i bardzo drogie zabawki. Tymczasem dziecko oczekuje od nich czasu, ciepła i bezpieczeństwa psychicznego. A tego większość dzisiejszych rodziców nie jest w stanie swoim dzieciom dać. Przecież matka z komórką w ręku, pchająca wózek, lub jadąca z kilkulatkiem w tramwaju jest dzisiaj normą. I to ciągłe uciszanie dziecka, żeby nie przeszkadzało mamusi w pisaniu głupot do znajomych… Straszne jest dzisiejsze chowanie naszych następców.  A skutki mogą być jeszcze straszniejsze.

Rośnie nam w Polsce pokolenie „komórkowców”, którzy wracając ze szkoły tramwajem gapią się w ekraniki komórek, nie rozmawiając ze stojącymi obok kolegami. Którzy również gapią się w komórki. Ta alienacja społeczna, to życie w wyimaginowanym, wirtualnym świecie kiedyś się na nas wszystkich zemści, bo gdy ci młodzi dorosną, gdy zajmą jakieś stanowiska pracy, nie będą w stanie „istotnie” komunikować się z innymi.

Co robić?

Chcąc nie zniknąć z mapy świata polskie rządy powinny płacić rodzicom za posiadanie dzieci. Ale płacić rozumnie. Za pierwsze dziecko „opłata” powinna być minimalna – powiedzmy te 800 zł, a i to jedynie dla rodzin w trudnej sytuacji materialnej. Te „opłaty za dzieci” powinny wyraźnie rosnąć. Za drugie dziecko powinno to być około 1600 zł, a za trzecie 2400 zł.

Być może wtedy część matek zgodziłaby się na dłuższy czas zrezygnować z pracy, bo żadne żłobki nie zastąpią matki! Mówię o matkach, bo to one są właśnie dla dziecka najważniejsze. Ojcowie są też ważni, ale więź z matką powstaje w okresie płodowym…, więc jest niezwykle silna.

Są też jednak i pułapki takiej polityki, a przekonali się o tym najboleśniej Francuzi. Jakieś 50 lat temu we Francji wprowadzono bardzo wysokie „dopłaty” za dzieci. Skutek jednak był taki, że dzietność co prawda wzrosła, ale jedynie w rodzinach imigranckich. I doszło do dużych wynaturzeń, bo już przy czworgu dzieci oboje rodzice w ogóle nie musieli pracować, a przynajmniej nie musieli harować.

Nie ma prostych recept, ale próbować coś robić, z tą malejącą dzietnością polskich rodzin, trzeba. Może jestem już zbyt stary, ale ciągle wierzę, że większość kobiet nie jest skłonna oddawać do żłobków swoich maleństw.

Lewicowe samozniszczenie

Psycholodzy mówią, że do trzeciego roku życia dziecko powinno pozostawać w domu. I ja im wierzę. Nie wierzę natomiast młodym paniom posłankom – głównie z Lewicy – które rzuciły się w wir „partyjnej roboty”. Nie wierzę, że nie czynią swym dzieciom krzywdy. Bo nawet czuła babcia, czy zawodowa domowa opiekunka, matki nie zastąpi. Taka jest biologia i żadna postępowa, progresywna filozofia społeczna jej nie pokona.

O dziwo w parlamencie najwięcej młodych kobiet, w wieku prokreacyjnym, ma Lewica. Wprost roi się tam od młodych, dorodnych dziewczyn, które mogłyby mieć jeszcze dzieci. Ale nie, one wybrały „samorealizację” w polityce. Jak tak dalej pójdzie, to polska lewica skaże się na samozagładę, bo dzieci będzie u nich mało. Może to cieszyć prawicę, ale lewa noga będzie za kilkanaście lat w Polsce króciutka, a jak mawiał współczesny klasyk – obie nogi są ważne. Chodzi o to, żebyśmy nie utykali, „nie chromali”.