WALTER ALTERMANN: O nagłych olśnieniach, wizjach i miłości własnej

Fot. archiwum

Prawdą jest, że Juliusz Słowacki pewnej nocy przeżył metafizyczny kontakt z absolutem i do tego czasu jego twórczość nabrała mrocznych, tajemniczych cech. Pod wpływem tego olśnienie powstał jeden z najciekawszych, ale trudnych utworów – „Król duch”. Wtedy też Słowacki zaczął  częściej niż dotąd pisać o Bogu. Jego utwory stały się wieszcze i ciemne.

Dzisiejsza nauka, nie zaprzeczając możliwości transcendentnych kontaktów człowieka z Bogiem, zwraca jednak uwagę, że Juliusz Słowacki był wtedy już ciężko chory na gruźlicę, którą leczono w tych czasach – czy też jedynie łagodzono jej skutki – podawaniem narkotyków. Jakby nie było, twórczość Słowackiego zyskała wtedy inny wymiar, bardzo zresztą interesujący.

Teraz również mamy do czynienia z wieloma przypadkami nagłej zmiany poglądów i przekonań politycznych, głównie u naszych polityków. I nie podejrzewam, że jest to skutek nadużywania narkotyków.

W historii XX wieku, w Polsce mamy wiele przypadków, gdy żarliwi wyznawcy jednego Boga, nagle stają się wyznawcami – równie żarliwymi – innego boga, będącego zaprzeczeniem poprzedniego ich bóstwa. Jednym z takich sztandarowych przykładów jest życie poety Adama Ważyka.

Potępiają efekty swych czynów, ale nie samych siebie

Bardzo dobrym, a właściwie najgorszym przykładem na nagłe wolty, obroty i zmiany taktu w tańcu politycznym jest życie literata Adama Ważyka – ur. 17 listopada 1905 r. w Warszawie, zm. 13 sierpnia 1982 r.

Ważyk najpierw pisał wiele wierszy i powieści, w którym przepowiadał  – zgodnie z duchem rewolucji, której był wyznawcą i szermierzem od 1925 do 1956 roku – że lud wymiecie z mieszkań i posad – burżujów i panów. W latach 1946-1956 sprawował ważne funkcje partyjne, w środowisku literackim i wydawniczym. Tak pisał o nim Stefan Kisielewski – (…) stał się politrukiem od sztuki i heroldem socrealizmu. Niszczył nas wszystkich okropnie.

Jednak, tenże Ważyk po roku 1956 – z tą sama żarliwością i oddaniem – stał się nieprzejednanym wrogiem samego siebie, czyli socjalizmu. Po 1956 – znaczy się po olśnieniu – nabrał jednak obrzydzenia do socjalistycznej rzeczywistości. Ale nie do samego siebie, choć i on ponosił przecież moralną odpowiedzialność za „zepsucie ludu”.

Owo zepsucie Ważyk opisał w sposób okrutny w Poemacie dla dorosłych, opublikowanym w „Nowej Kulturze”. W tym utworze miażdżył socrealizm i zakłamanie socjalistycznej propagandy. Uderzał celnie, bo poemat osadził w Nowej Hucie, sztandarowej przecież budowie czasów Bieruta. Ukazywał wszechobecne tam złodziejstwo, rozwiązłość seksualną kobiet i mężczyzn, masowe przerywanie ciąż i  powszechny alkoholizm niedawnych swoich bohaterów nowych czasów. Utwór wywołał ogromny rezonans w społeczeństwie, bo egzemplarze „Nowej Kultury” z poematem Ważyka sprzedawano na bazarach, a sam utwór masowo kopiowano.

Nie mam nic do ludzi, którzy przechodzą konwersję, albo nawracają się, także do tych, którzy nagle zmieniają partyjne barwy – wolno im. Jednakże dziwi mnie, że ci ideowi „konwertyci”   nie wyznaczają sobie choć odrobiny czasu na jakąś ideową kwarantannę, choćby kilkuletnią. Żeby dopiero po pewnym czasie brać się do kopania swych dawnych przyjaciół i swych ideowych podopiecznych. No cóż, natura niektórych ludzi jest taka, że zawsze muszą być na czele pochodu.

Olśnienie

Jako człowiek do cna pragmatyczny, niełatwo ulegający wzruszeniom, nie wierzę w to, że jakiś poseł nagle, z rana lub ciemną nocą doznaje metafizycznego olśnienia, że jakiś duch z zaświatów mówi mu do ucha: „Zmień barwy, zmień barwy, zmień…”.

Wtedy tak nawiedzony poseł mówi do siebie, też w duchu:

– A co będzie z moimi dotychczasowymi poglądami?

– Poglądy? – śmieje się duch. – Nie stać cię na poglądy. Twoje raty znowu wzrosły… A poza tym, człowiek nie krowa i poglądy zmienia.

Po takim dialogu z duchem poseł zmienia przynależność partyjną i zyskuje nowe poglądy, takie które dotychczas zaciekle zwalczał i wykpiwał. Co na to tak zwane społeczeństwo? Ano, nic. Przywykło – to po pierwsze. A pod drugie – społeczeństwo też nie krowa.

Tłumaczenie

Taki wędrowniczek polityczny ma dla tzw. publiczności zawsze jedno – w miarę dobre –  wytłumaczenie. Otóż zawsze oświadcza, że partia, do której należał, zbytnio poszła na lewo. Lub w prawo – w zależności w jakiej był partii. Co to znaczy dla publiki politycznej? Nic oczywiście nie znaczy. Bo ludzie rozpoznają partie po twarzach przywódców tych partii, a pomniejsi posłowie w ogóle są mało znani.

Ważne dla wędrowników jest fakt, że przejście posła z opozycji do rządzących jest czystym zyskiem dla rządzących i stratą wizerunkową dla opozycji. Zatem rządzący zawsze gdzieś wędrowniczka upchną na swoich listach, w nagrodę  za zdradę.

Własne przekonanie o sobie samym

Ci wszyscy osobnicy, o których piszę, ci zmieniający barwy i godła, mają jedną wspólną cechę, nad którą nie są w stanie zapanować. A jest nią olbrzymie ego, a po polsku – niezwykle żarliwa i stała miłość własna.

To pielęgnowane w inkryminowanych osobnikach ckliwe uczucie do samych siebie przynosi z czasem przekonanie, że osobnik jest w partii, ale zarazem ponad nią. Że swą osobą zaszczyca  swoją partię. I choćby nie był założycielem partii, choćby niewiele dla tej partii robił, to przekonanie o wadze własnej osoby rośnie z czasem, przyrasta jak drzewo w obwodzie z każdym rokiem.

Partia to ja

W końcu dochodzi do stanu krytycznego, w którym osobnik wędrujący uważa, że partia, do której należy, nie jest już godna zaszczytu, jakim jest jego przynależność. Dochodzi do tego znany od wieków fakt, że każda partia jest idealnym „terenem” do walki wewnątrzpartyjnej. I jest to nagminne, że członkowie każdej partii walczą między sobą o coraz wyższe pozycje.

Skutkiem tego bywa i tak, że dany, opisywany osobnik wędrujący, słabnie w znaczeniu, jego pozycja w partii istotnie maleje. Bywa jeszcze bardziej dramatycznie – gdy szef danej partii przestaje być szefem. Wtedy osobnik, nie będący już szefem partii, robi larum, zakłada nową partię, szuka w swej dawnej partii tych, co odejdą razem z nim. Dochodzi przy tym przykrych estetycznie zdarzeń – wypowiadane są przez uciekinierów „najgorsze wyrazy, po kilka razy” – jak pisał Żeleński – Boy.

Tak było kilkukrotnie z Leszkiem Millerem, który też uwierzył, że partia to on. I gdy został zastąpiony na stanowisku szefa, założył własną partię, a nawet wystartował w wyborach parlamentarnych z list Samoobrony, czyli od Andrzeja Leppera. A miał p. Leszek przekonanie, że skoro w Łodzi, w poprzednich wyborach uzyskał 200.000 głosów, to w następnych weźmie podobną stawkę. Ale przepadł z kretesem, uzyskując jedynie 10.000 głosów. Tym samym elektorat lewicy dał mu do zrozumienia, że choć głosował na niego, jako na „twarz partii”, to jednak jako na kolegę Leppera głosów nie odda.

Obecnie p. Leszek Miller jest w kolejnej partii. Tym razem jest to jedynie naprędce sklecona przybudówka – ze sklejki, bez podmurówki, kryta papą z odzysku… Tej przybudówki nawet nie widać, bo stoi na tyłach frontu pałacyku Platformy Obywatelskiej.

Nieskromność

 Co prowadzi ludzi różnych partii do takich upadków? Nieograniczony brak skromności, a właściwie bezmierny ocean nieskromności. Starożytni Grecy powiedzieli by, że to hybris, czyli  zaślepienie bohatera tragicznego, wynikające z jego zarozumiałości, uniemożliwiające mu właściwą ocenę swojej sytuacji. Taka postawa – według antycznych Greków – może być traktowana jako wyzwanie rzucone bogom i prowadzi do ukarania bohatera.

W tym przypadku przykładnej kary jeszcze nie ma…

Nieskromni mogą być artyści, mający tę cechę niejako wpisaną w swoje obowiązki zawodowe, ale już dyrektorom kopalń i hut, nie wypada być nieskromnymi. Jest gorzej – bo tak się jakoś porobiło, że artystów obecnie mamy w sumie skromnych, za to politycy u nas biją wszystkie rekordy. Prześcigają nawet słynnego barona Münchhausena. Choć jeszcze gorsi są celebryci – ludzie bez zawodów i zupełnie bez sensu.