WALTER ALTERMANN: W Polsce, czyli nigdzie – obraz współczesności w naszych filmach

Andrzej Wajda podczas zdjęć do reżyserowanej przez niego Ziemi obiecanej (1974) na podstawie powieści Władysława Reymonta; Fot.: Wikipedia - scanned from Kalendarium Polskie 1944-1984, Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warsaw, Poland, 1987

W tytule cytuję słynne stwierdzenia Alfreda Jarry’ego, autora groteskowego dramatu „Ubu Król, czyli Polacy” z 1888 roku. „Rzecz dzieje się w Polsce, to znaczy nigdzie” – powiedział Jarry w przemówieniu przed premierą w 1896 roku.

            Uspokajam naszych hurra patriotów, że to zdanie nie jest antypolskie, bo istotnie Polski nie było wtedy na mapach świata. Nadto sztuka jest absurdalna, uznawana za zapowiedź surrealizmu i z Polską nie ma nic wspólnego. W Polsce, czyli nigdzie – jednak ten zwrot jak najbardziej trafnie opisuje współczesne polskie kino.

Przytłaczająca większość współczesnej produkcji filmowej z ostatnich kilku lat osadzona jest w przestrzeni materialnej i mentalnej wszędzie, czyli właśnie nigdzie. Gdyby do tych filmów podłożyć dubbing – powiedzmy – hiszpański czy włoski, z całą pewnością nikt z zagranicznych widzów nie zorientowałby się w jakim kraju rzecz się rozgrywa. Złożyło się na taki stan rzeczy wiele istotnych powodów. Tutaj jednak – z braku miejsca na długie rozprawy – ograniczę się do kilku najważniejszych.

Scenariusze

W każdym filmie najważniejszy jest scenariusz. On jest tym biblijnym „słowem” od którego zaczyna się wszystko. Dobry scenariusz – już w trakcie lektury – musi zainteresować samych twórców. Bez dobrego scenariusza nie może powstać i nie powstanie, żaden dobry film.

Jeżeli film ma mieć – poza artystycznym – także społeczny charakter, to byłoby dobrze, żeby twórcy, przed przystąpieniem do produkcji, powiedzieli sobie wyraźnie – po co dzieło kręcą, o czym ma być i kto ma je oglądać. Czy jedynie dla własnej chwały, czy ku uciesze i rozrywce, czy też ma „wstrząsnąć sumieniami” albo „pobudzić do myślenia nad kondycją mentalną Polaków”. No, cokolwiek. Podejrzewam jednak, że większość twórców tak cieszy się z możliwości kręcenia, że zapomina – po co ma kręcić.

Popatrzymy na wielkie klasyki naszej kinematografii. Od razu uświadamiamy sobie, że punktem wyjścia była wielka literatura – „Chłopi” i „Ziemia obiecana” Reymonta, Trylogia Sienkiewicza, „Pamiętnik znaleziony w Saragossie” Potockiego, „Popioły” Żeromskiego. I scenariusze na podstawie tych powieści opowiadały historie, sprawy, problemy ważne dla Polaków.

To wyobraźnia i klasa autora powodują, czy jakaś powieść, bądź nowela, nadają się do przeróbki na film. Bo jest też wielka literatura, która z pewnością nie jest filmowa.

Polska kinematografia ma też w dorobku dobre filmy, które powstały na podstawie scenariuszy nie będących adaptacją wielkiej literatury.

Za scenariuszami jest też i taki problem, że coraz częściej powstają one przy udziale reżyserów, bądź sami reżyserzy piszą je dla siebie. Wtedy krytyka mówi o „kinie autorskim”. Oczywiście reżyserzy znają najlepiej język kina, ale też jest w Polsce wielu literatów, którzy pisali i piszą dla kina.

Jednym z najwybitniejszych był  Jerzy Stawiński. To on napisał dla kina dzieła wybitne, takie jak: „Człowiek na torze”, „Eroica”, „Zezowate szczęście” – reżyserii Andrzeja Munka czy „Kanał” w reżyserii Andrzeja Wajdy. To Stawiński napisał również scenariusz do „Krzyżaków” Sienkiewicza w reżyserii Aleksandra Forda.

Grzech Żeromskiego

Niestety film polski coraz rzadziej korzysta z talentów wielkich literatów, potrafiących pisać filmowe scenariusze. Dzieje się tak nie tylko z powodu nadmiernych – mym zdaniem – ambicji sporej grupy reżyserów. Powodem jest i to, że zgodnie z polskim prawem autorskim reżyser twórcą nie jest.

Twórcy naszego prawa autorskiego, głównie Stefan Żeromski, popełnili w roku 1918 błąd, który mści się dzisiaj na naszej kinematografii. Otóż prawo autorskie mówi, że prawa do tantiem mają autorzy tekstów i muzyki, choreografowie, ale już nie reżyserzy. Takie prawo obowiązuje w Polsce od  czasu powstania ZAiKS-u i skutkuje właśnie tym, że reżyserzy sami zaczęli pisać, bo już jako autorzy scenariuszy mają prawo do tantiem.

Oczywiście Żeromskiego, Słonimskiego i innych inicjatorów powstania ZAiKS-u należy rozgrzeszyć, bo przecież w roku 1918 zawód reżysera właściwie nie istniał nawet w teatrze, a co dopiero w kinie.

Przykładem dość dowolnego traktowania sfery literackiej w filmie jest fakt, że wielu reżyserów na planie zdjęciowym, czyli w ostatniej chwili, prosi aktorów by mówili „własnymi słowami”. A sztuka to konstrukcja, także dialogu. Naturalność też może być, ale w filmach dokumentalnych.

Konflikt

Żeby film miał „wewnętrzny napęd” akcja musi zawierać istotny konflikt. Najlepszym przykładem jest „Antygona” Sofoklesa, bo zarówno tytułowa bohaterka, jak i jej przeciwnik Kreon stają przed wyborem – szanować prawa ludzkie, polityczne czy boskie. Bez konfliktu, z którym utożsami się widz nie ma dobrego dzieła: powieści, sztuki teatralnej czy filmu.

Popatrzmy na arcydzieło Wajdy, na „Ziemię obiecaną”. Przede wszystkim geniuszem był autor, czyli Reymont. To on zawarł w powieści dylemat: dorabiać się czy pozostać biernym wobec życia. Ale dorabianie się w ówczesnej Łodzi znaczyło również akceptację powszechnej nędzy robotników i zgodę na ich wyzysk, a w finale wezwanie kozaków, żeby rozstrzelali głodową demonstrację robotniczą.

Polska bieda i odrzucenie społeczne

Bardzo modne jest teraz robienie filmów o polskiej biedzie. Niestety filmy te ukazują bohaterów jako ludzi odmóżdżonych. Realizatorzy tak wiele wysiłku poświęcają na ukazanie materialnej biedy, niekiedy wprost odrażającej, że już nie starcza im sił na ukazanie bohaterów jako ludzi myślących i czujących. A zapewniam, że kilku znanych mi tzw. meneli ma bogatsze życie wewnętrzne niż kilku znanych mi scenarzystów i reżyserów razem wziętych. Rzecz w tym, że twórcy takich filmów nie rozumieją prostych ludzi, nie rozumieją biedy i związanych z nią problemów. Oni – ci twórcy – epatują nas ekranową biedą i każą nam razem z ich bohaterami tonąć w brudzie i nędzy. Ani to moralne, ani atrakcyjne.

Może nie znają genialnego zdania Francuzki – siostry Emmanuelli, która poświęciła życie kairskim nędzarzom, żyjącym od pokoleń na wysypiskach śmieci. Ta wielka kobieta powiedziała: „Nie szukam miłosierdzia, tylko sprawiedliwości”.

Ale w naszym kinie nie ma ukazania przyczyn biedy, nie ma też mowy o drogach i szansach na wyjście z nędzy. Mamy jedynie bardziej czy mniej wzruszające obrazki z ludzkiego dna.

A jest przecież do obejrzenia – przez polskich scenarzystów i reżyserów – wielki film „Parasite”, którego scenariusz napisali Joon-ho Bong i Jin Won Han, a reżyserem jest Joon-ho Bong. Ten film z Korei Południowej zdobył 4 Oscary, 45 innych nagród i 37 nominacji. O czym jest dzieło? O współczesnym społeczeństwie, które żyje jak na schodach – najbiedniejsi na samym dole, a na szczycie, na ostatnim schodku najbogatsi. Co ich łączy? Właściwie, poza językiem, nic.

Filmy o bohaterach

A może w dzisiejszej Polsce – po prostu – nie ma żadnych problemów społecznych i zagubieni twórcy muszą sięgać do czasów walki z komuną? Nie mówię, że takie filmy nie są potrzebne, ale mijają już 32 lata od upadku komuny, co znaczy, że dzisiejsi 30-latkowie i 40-latkowie dorośli i żyją w innych czasach, uciekają jednak od opisu czasów, w których żyją.

Liczne są ostatnimi laty filmy – głównie telewizyjne – opisujących heroizm ludzi, którzy w roku 1945 nie złożyli broni i podjęli walkę z nową władzą. Jedne z tych filmów zrobione są dobrze, inne gorzej, ale łączy je swoisty eskapizm, bo opowiadają sprawy zaprzeszłe.

Najlepszym przykładem tego typu produkcji filmowej niech będzie film Władysława Pasikowskiego „Jack Strong” o Ryszardzie Kuklińskim. Rzecz jest wyreżyserowana dobrze, dobrze zagrana, ale – niestety – najsłabszy jest scenariusz. Mamy bowiem do czynienia z konfliktem między głównym bohaterem a resztą jego mundurowych kolegów. Jednak w filmie nie ma wewnętrznego konfliktu bohatera. A to jest gwarancją zaistnienia dramatu. Chyba, że uznać za konflikt to, że bohater obawia się dekonspiracji i aresztowania. Zresztą wątek strachu jest w filmie nader eksploatowany, aż do granic śmieszności. Bo przecież każdy szpieg musi zakładać, że może zostać złapany. Jeżeli nie zakłada, to znaczy, że jest szalony, czyli mało wiarygodny. I w sumie mamy sprawnie opowiedzianą historię o niewiarygodnym bohaterze filmu.

Następcy – wystąp

Gdyby być skrupulatnym i dokładnie liczyć, to rok 2022 jest już 33 rokiem nowych czasów. Zatem, jeżeli PRL istniał lat 44 – od roku 1945 do roku 1989 i  jeżeli dodamy teraz te 33 lata czasów obecnych do roku 1945, to wyjdzie nam, że jesteśmy obecnie – poniekąd i jakby – w roku 1978. I gdybyśmy porównali osiągnięcia polskiej kinematografii z lat 1945-1978 z latami 1989-2022, to niestety tamten „miniony system” dał kinematografii większe szanse na stworzenie wybitnych dzieł kinematografii, niż czasy obecne.

Być może sprawiła to ogromna komercjalizacja kultury? Być może twórcy nasi uznali, że wszystko jest w porządku i pora jedynie zarabiać i bawić się? Być może kino ma być tylko rozrywką? Nie wiem. Obawiam się jednak, że nasza kinematografia utknęła w na piaszczystej drodze. Koła machiny buksują, a pojazd coraz bardzie zakopuje się w piachu.

W każdym razie nie widzę godnych następców Stanisława Barei, Sylwestra Chęcińskiego, Jerzego Hoffmana, Jerzego Kawalerowicza, Kazimierza Kutza, Tadeusza Konwickiego, Jana Rybkowskiego i Andrzeja Wajdy. I gdyby ktoś krzyknął – nawet bardzo głośno: „Następcy wystąp!”, to zapanowałaby długa i martwa cisza.