Wątpliwość jest kobietą i o tym pisze WALTER ALTERMANN: Progresywne wariatki i szalenice

W różnych krajach kobiety są różnie trkatowane - to pozytywny przykład z Indii, gdzie jednak do Europy sporo brakuje. Czy w Polsce ta pani sama prowadziłaby jednoślad? Fot.: HB/ re/ r

Niestety, mamy obecnie poważne problemy z identyfikowaniem współczesnych ruchów feministycznych. Tym mianem bowiem określane są wszystkie ruchy mające na celu walkę o prawa kobiet. I to jest poważne nieporozumienie. Do jednego worka wsypywane są bowiem postulaty nieograniczonego prawa do przerywania ciąży lub istotnego złagodzenia tego prawa i zrównania poziomu zarobków kobiet z mężczyznami. Dodatkowo wpycha się też do worka „feminizmu” postulaty większego udziału kobiet w polityce – co się rozumie jako zwiększenie liczebnego udziału kobiet w samorządach i parlamencie.

Znajdziemy również w „feminizmie” postulaty „babciowego” oraz budowy większej ilości żłobków, a to dlatego, by młode matki mogły się „samorealizować”. Ten worek współczesnego feminizmu pięknie obsypany jest brokatem „feminatywów”, czyli tworzenia nazw rodzaju żeńskiego w miejsce starych nazw rodzaju męskiego. Z czego mamy kurioza językowe w marnym guście – np. ministra.

Prawda, że jest tego dużo, a każdy z problemów z innego podwórka. Ale też mamy dzisiaj, przynajmniej w Polsce istną rewolucję mocno pobudzonych emocjonalnie kobiet, głównie młodych. Żeby rzecz pojąć, żeby zrozumieć to tsunami osobniczek walczących, trzeba nam rozpatrzeć każdy z tych postulatów feminizmu osobno. Bo razem się nie da. Choć jest jedna cecha wspólna dla wszystkich tych problemów, a na imię jej wściekłość młodych kobiet.

Wspólna wściekłość

Obserwator życia społecznego w Polsce może odnieść wrażenie, że mamy obecnie w kraju rewolucję, bunt i histerię. Oczywiście w życiu realnym, prawdziwym i codziennym niczego takiego nie ma. Życie małżeńskie toczy jak zawsze – przy silnej przewadze głosu żon. Życie rodzinne tak samo – nikt nie podważa przemożnej roli matki. W pracy kobiety są szanowane, choć dokuczliwe niekiedy bywają fochy i nastroje „kierowniczyniek”, „dyrektoressek” i „prezesorek”.

Natomiast liberalne media często oddają głos tym paniom, które mają jakiś interes w stwarzaniu nastroju grozy i horroru. Panie, zawsze głosem podniesionym, w górnych rejestrach i z wielka siłą domagają się dla siebie praw – ich zdaniem – brutalnie zawłaszczonych przez mężczyzn. Jaki to interes? Ano, biorąc pod uwagę, że w przeważającej części o te prawa „walczą” posłanki Koalicji Obywatelskiej, partii Razem, Polski 2050, Nowej Lewicy oraz przywódczynie setek stowarzyszeń prokobiecych – powinny być to prawa ważne. Ale czy są takimi naprawdę?

W tym gronie – na szczęście dla mężczyzn – brak przedstawicielek PSL, bo mogłoby być mężczyznom nielekko, albowiem chłopki miewają ciężką rękę.

Droga od bruku do parlamentu

Te przywódczynie ruchu dobrze wiedzą, że należy podnosić, wykrzykiwać hasło „kobiece”, bo to te hasła zaniosły je do parlamentu. One zaistniały jako działaczki przeróżnych grup – hałaśliwych tak, ale nielicznych osobowo, wręcz marginalnych. Jednak dały się poznać w lokalnych społecznościach jako nieustępliwe manifestantki. I to lokalne media stworzyły liderki awantur o wszystko. Dla wielu dziennikarzy te uliczne manifestacje były atrakcyjne, bo kopały równo władze państwowe oraz lokalne. Natomiast dla liderek tych ruchów ulica była trampoliną, punktem wybicia się do niebiotycznego skoku w górę, do Sejmy lub Senatu.

Prababcie feminizmu

Feministki wieku XIX walczyły o jasne i zrozumiałe prawa – o prawo do studiowania na wyższych uczelniach, prawo do głosowania, prawo do bycia parlamentarzystkami. Dzisiaj, jak napisałem powyżej, te postulaty są normalne, grzeczne i oczywiste. A jednak w pod koniec XIX wieku mieszczańskie społeczeństwo traktowało ówczesne demonstrantki jak kobiety upadłe, niemal na równi z prostytutkami. Tak było.

W sprawie obecnych żądań feministek, aby co najmniej połowa miejsc na listach wyborczych, w organach samorządowych i parlamentarnych zarezerwowana była dla kobiet, mam zdanie przeciwne. Realizacja tego postulatu jest niebezpieczna dla jakości pracy tych ciał przedstawicielskich. W żadnej z istniejących partii w Polsce nie ma więcej niż 30 procent kobiet, tak wśród członków partii, jak i aktywistów. Zatem – te 20 brakujących procent kobiet trzeba by brać z łapanki, niejako pod przymusem, poniekąd z gorszego „materiału ludzkiego”.

Samorealizacja, czyli depopulacja

Jednym ze sztandarowych haseł feministek jest to, że kobiety muszą się samorealizować. Długo się nad tym postulatem zastanawiałem i doszedłem do przekonania, że owa „samorealizacja” ma być zamiast. Przede wszystkim zamiast bycia matką. Przypomnę, że natura prawem do rodzenia potomstwa obdarzyła jednak samice – ergo także kobiety.

Jeżeli jednak kobieta chce najpierw skończyć studia, potem zdobyć zawód, następnie zacząć robić karierę zawodową, to w efekcie gdzieś po trzydziestce decyduje się zajść w ciążę. A potem już, po urodzeniu dziecka, niełatwo jej przerwać karierę. Nadto – przez całe wieki idealnymi matkami były kobiet 20-letnie. I współczesna nauka twierdzi, że właśnie okolice 20 lat, to idealny czas na rodzenie dzieci. A co z drugim i trzecim dzieckiem? Nie ma szans. Wykształcone panie przestają na jedynakach, bo kariera im ucieka.

Zatem, samorealizacja jest w opozycji do liczby rodzących się u nas dzieci, zważywszy, że wykształcenie wyższe ma w Polsce przeszło 30 procent kobiet.

Babciowe i żłobki

Postulat wprowadzenia babciowego, czyli państwowych pieniędzy dla babć, opiekujących się wnukami, jest słuszny. Jednak jest on również znakiem czasu, że matki nie mają dziś czasu na odchowanie własnego potomstwa. Podobnie jest z oczekiwaniem większej liczby żłobków. Podobnie, ale znacznie gorzej. Rzecz w tym, że każdy lekarz, każdy pedagog powie, że do trzeciego roku życia dziecko powinno być z matką w domu. Takie to mamy poważne dylematy związane z rozwojem społeczeństwa oraz z oczekiwaniami młodych kobiet.

Idea porwana na strzępki

Niektóre z feministek działają już jak alternatywne społeczeństwo, kierując się wizją uciśnionych kobiet, kobiet traktowanych jedynie przedmiotowo. I te kobiety chcą feministki wyzwolić. Analogie do komun włoskich Czerwonych Brygad, Frakcji Czerwonej Armii działającej w Niemieckiej Republice Federalnej albo do grup anarchistycznych z przełomu XIX i XX wieku nasuwają się same. Ten sam język, ta sama agresja, te same wściekłem słowa. I ta sama determinacji i wizja „społecznego wyzwolenia”.

W Polsce te ruchy nazywają same siebie „progresywnymi”. Po polsku powinny się nazywać „postępowymi”, ale widać za blisko im do komunizmu z lat 40. XX w., który ówczesny ustrój reklamował się jako „postępowy”.

Wszystko to dzieje się przy cichym przyzwoleniu Platformy Obywatelskiej. Doszło do tego, że warszawski ratusz jednej z takich grup oddał swój szacowny teatr – Dramatyczny, czyniąc jej dyrektorem jedną z ważnych liderek feministek Monikę Strzępkę. Ta pani wprowadziła niespotykany gdzie indziej rygor i terror spod znaku agresywnego feminizmu właśnie. A w wywiadach udzielanych, gdzie się dało głosiła pochwałę waginy i kobiecości. Powołała również do życia teatralny „kolektyw”, który w istocie stał się nową Podstawową Organizacja Partyjną. Tenże kolektyw spowiadał, ganił i pouczał aktorów, dbał o kierunek rozwoju mentalnego i programowego. Istna czerezwyczjaka, czyli Czeka lub CzK – z rosyjskiego sowiecka tajna policji pilnująca rewolucyjnego terroru.

Ów „feministyczny biologizm” się jednak nie przyjął, zespół się zbuntował i pani Strzępka odchodzi. Ciekawe, że owa pani, jako reżyseressa, nie miała w swoim dorobku żadnych poważnych osiągnięć artystycznych, bowiem wcześniej skupiała się głównie na epatowaniu ze sceny odważnymi obyczajowo hasłami. A w foyer teatralnym „zasłynęła” wystawieniem naturalistycznej rzeźby waginy. Trochę jednak przymało – jak mawiał pewien wybitny reżyser, gdy przychodziło mu obejrzeć jakąś przeciętną produkcję teatralną.

Jedno mnie tylko w tym przypadku dziwi – całe środowisko artystyczne nigdy nie traktowało pani Strzępki jak artystki. Czyżby zatem warszawski ratusz nie zasięgał u poważnych ludzi opinii? Czyżby wystarczyło mu, że pani Strzępka miała w dorobku pozycje odrzucające stare, klasyczne wartości? To aż tak łatwo w Warszawie zostać dyrektorem?