W niewoli dogmatu – JERZY KŁOSIŃSKI o raporcie „Kuriera Wnet” i CMWP SDP

Dopiero co ogłoszony raport o warunkach pracy dziennikarzy w Polska Press Grupa za czasów niemieckiego właściciela musi być przykry dla obrońców rzekomej niezależności dziennikarskiej spod znaku Verlagsgruppe Passau.

 

Jak wynika z raportu, zamiast niezależności mieliśmy zwyczajny dyktat pod względem dopuszczalnych treści, a przede wszystkim dochodziło do obniżania podstawowych standardów pracy i płacy. Zachodni wydawca okazał się doskonały wyzyskiwaczem zespołów dziennikarskich gazet regionalnych skupionych w tej spółce. Ta polityka doprowadziła do znaczącego spadku ich poczytności, a widmo braku zysków spowodowało w końcu sprzedaż spółki.

 

Mocno musiał być niemiecki wydawca zdeterminowany, jeśli sprzedał ją polskiemu potentatowi paliwowemu pod kontrolą skarbu państwa „nacjonalistycznego rządu”, jak to ma w zwyczaju prasa zachodnia określać PiS. I chyba też wkalkulowywał w tę operację fakt, że z tego powodu podniesie się wielkie larum. Szybko to się sprawdziło, bo nawet Niemiecki Związek Dziennikarzy „zaniepokoił się” tą sprawą, nie mówiąc o opozycji w Polsce i różnych publicystycznych mądralach.

 

Co wynika z raportu, można przeczytać na naszym portalu. A autorzy raportu, czyli „Kurier Wnet” i Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP zadbali o to, aby ankieta, na którą odpowiadali dziennikarze pracujący w Polska Press, była przygotowana w oparciu o analogiczne kryteria, jakimi posługują się w swoich corocznych raportach Reporterzy bez Granic. Autorzy raportu podkreślają coś bardzo istotnego: „w naszej ocenie wartość zaprezentowanego materiału jest niepodważalna. Po raz pierwszy bowiem udało się zebrać w formie opracowania o charakterze materiału źródłowego ulotne i niedostrzegane często opinie i doświadczenia dziennikarzy pracujących dla jednego pracodawcy, jakim był niemiecki wydawca z Pasawy„.

 

To, że koordynatorzy badania zebrali aż 78 ankiet jest znaczącą próbką. Ale nie łudźmy się, dla zwolenników zarządzania mediami w Polsce przez zagraniczne, szczególnie niemieckie koncerny, żadna próba, nawet największa, nie spowoduje zmiany ich stanowiska. Mamy do czynienia z pewnym politycznym dogmatem, że najlepiej jest, gdy o naszym myśleniu i poglądach decydują ci na zachód od Odry. Dlatego, aby przełamać ten polityczny dogmat, nowy właściciel mediów skupionych w Polska Press, ma przed sobą zadanie niepowtarzalne. I chciałbym bardzo, aby stanął na wysokości tego przełomowego zadania.

 

Jerzy Kłosiński

 

O raporcie „Kuriera Wnet” i CMWP SDP można przeczytać TUTAJ.

 

Wiek średni – JERZY KŁOSIŃSKI o jubileuszu „Tygodnika Solidarność”

40 lat dla gazety to wiek średni, a po drodze była przecież 8-letnia przerwa.

 

Pierwszy numer „Tygodnika Solidarność” ukazał się z datą 3 kwietnia 1981 roku. To było wtedy duże wydarzenie, choć powinno odbyć się wcześniej, gdyż własną, niezależną gazetę od monopolu informacyjnego rządzącej partii komunistycznej Solidarność chciała mieć zaraz po Sierpniu 1980 roku. Trudno było przełamać ten monopol władz wydając nawet pół miliona egzemplarzy „Tygodnika Solidarność”, mimo że gazeta była czytana przez wielokrotnie większą liczbę odbiorców i rozchwytywana na pniu, a prenumerata dla organizacji podstawowych Związku została ograniczona do dwóch egzemplarzy.

 

Do stanu wojennego wyszło 37 numerów tego wyjątkowego wtedy tygodnika, zresztą z konieczności zaspokajającego różne oczekiwania, a więc było to forum dotyczące wydarzeń związkowych, ale też pismo wypełniające ogromne luki w świadomości społecznej czy historycznej po latach propagandy komunistycznej. Zresztą pierwszy redaktor naczelny – Tadeusz Mazowiecki – wybrany przez Lecha Wałęsę, reprezentował jego linię ugodową wobec władz, co ograniczało też zakres dyskusji na łamach tygodnika. Ale dla władz komunistycznych żaden kompromis wtedy nie był możliwy i wraz ze stanem wojennym przestał wychodzić tygodnik, aż do jego reaktywacji po rozmowach okrągłego stołu w 1989 roku, z tym samym redaktorem naczelnym, ale już z szybko zmniejszającym się nakładem.

 

Gdy Mazowiecki został premierem, środowiska polityczne dążące zawsze do zawarcie jakiegoś układu z władzą komunistyczną korzystnego dla obu stron uznały, że Lech Wałęsa jest już im niepotrzebny. Urażony przewodniczący Solidarności powołał na redaktora naczelnego człowieka będącego w opozycji do powstałego układu rządzącego po okrągłym stole, czyli Jarosława Kaczyńskiego. Zmieniła się linią programowa pisma, pojawili się inni autorzy niż dotychczas. Tygodnik odegrał wtedy istotną rolę w ukształtowaniu się spluralizowanej sceny politycznej dzięki aktywności politycznej Jarosława Kaczyńskiego i środowiska, które w owym czasie powstawało, czyli Porozumienia Centrum. Natomiast najbardziej głośnym artykułem na łamach tygodnika, który jeszcze wcześniej ujawnił podziały w pozornie jednolitym obozie solidarnościowym, był tekst „Familia, Świta, Dwór” Piotra Wierzbickiego.

 

Przyszedłem do redakcji tygodnika wiosną 1991 roku, gdy już przewodniczącym Związku był Marian Krzaklewski, a redaktorem naczelnym Andrzej Gelberg. Redakcja była wtedy jeszcze dużym zespołem zbudowanym przez Jarosława Kaczyńskiego (miał on aż 3 swoich zastępców), tak że zebrania odbywały się w dużej sali, gdzie mieściło się około 50 osób. W składzie redakcji byli wybitni dziennikarze jak Jacek Maziarski czy Teresa Kuczyńska, ale też wtedy nieznani i młodzi ale przebojowi: Anita Gargas, Piotr SemkaJacek Kurski.

 

Zmieniały się czasy i też pozycja tygodnika. Nie odgrywał już tej roli politycznej, ale był ważnym medium o linii związkowo-patriotycznej, choć o wiele niższym nakładzie, pismem zwalczanym bezpardonowo przez dominujące środowiska liberalno-postkomunistyczne. W redakcji pracowało nadal wiele znakomitych dziennikarzy jak Barbara Sułek-Kowalska, Marta Miklaszewska, Alicja Dołowska a swoje teksty publikowali wybitni ludzie polskiej kultury, jak na przykład Zbigniew Herbert, Tomasz Strzembosz, Krzysztof Kąkolewski, Waldemar Łysiak czy o. Jacek Salij.

 

Zwalczanie tygodnika za jego linię programową objawiało się najbardziej w blokadzie dostępu do reklam, a bez reklam trudno mówić o rozwoju pisma i rywalizacji z konkurencją. Ta nierównowaga na rynku prasowy i spychanie w tzw. niszę – pisma z treściami ujawniającymi rzeczywiste poglądy większości społeczeństwa, było charakterystyczną cechą porządku medialnego ustanowionego przez rządzące kręgi liberalno-postkomunistyczne.

 

Ówczesna nierównowaga została przełamana w pewnym stopniu dopiero niedawno. Ale taką, moim zdaniem, ważną próbą podjętą w 2002 roku, było przejście tygodnika z formuły gazetowej na bardziej nowoczesną – magazynową, kiedy zostałem redaktorem naczelnym. W redakcji pracowało też wielu wtedy młodych dziennikarzy, a dziś mających swoją ugruntowaną pozycję jak Tadeusz Płużański, Mirosław Skowron czy Krzysztof Świątek, a na stałe felietony pisali Jan Pietrzak, Bernard Margueritte, Marcin Wolski, Piotr Semka czy prof. Marek Chodakiewicz. Na łamach byli obecni też wybitni autorzy jak Jerzy Narbutt, Marek Nowakowski czy Grzegorz Eberhardt. Niestety środki były zbyt małe, aby właśnie przy braku zasilania finansowego przez reklamy, można było konkurować szatą graficzną i objętością z innymi tytułami prasy lewicowo-liberalnej.

 

Mimo to w tych trudnych pierwszych kilkunastu latach XXI wieku (za kadencji przewodniczącego Związku Janusza Śniadka i obecnego szefa – Piotra Dudy), a naznaczonych walką o godność i prawa pracownicze, tygodnik miał istotne znaczenie w komunikacji wewnątrz związkowej i w docieraniu do kręgów opiniotwórczych z ważnym dla społeczeństwa przekazem. Moja rola jako redaktora naczelnego skończyła się w 2015 roku i z obserwacji czytelnika mogę tylko stwierdzić, że tygodnik nadal jest istotnym medium w kraju.

 

Jerzy Kłosiński, redaktor naczelny „Tygodnika Solidarność” w latach 2002-2016

JERZY KŁOSIŃSKI: W imię zasad i wolności – głos z Matriksa

Dobrze jest żyć w świecie iluzji, natomiast gdy trzeba z niego wyjść, robi się nieciekawie. Bo pozostaje wtedy albo zmierzyć się z rzeczywistością, albo po prostu zbuntować się wobec niej. Najwyraźniej Paweł Fąfara, członek zarządu Polska Press  i redaktor naczelny wybrał to drugie wyjście i z chwilą przejęcia tej grupy medialnej przez nowego właściciela wydrukował w kilkudziesięciu jemu podległych gazetach tekst de facto od razu ustawiający tego nowego właściciela w roli przeciwnika podstawowych zasad wolności i niezależności dziennikarskiej.

 

To rzeczywiście piękne myślenie, niemiecki właściciel był przez wiele lat gwarantem tych zasad, natomiast polska spółka z większościowym udziałem skarbu państwa z definicji rzekomo doprowadzi do tego, że – zacytuję Pawła Fąfarę – „dociekanie prawdy zostanie zastąpione zwykłym kłamstwem lub subtelniejszą manipulacją„. Pean na rzecz niezależności dziennikarskiej, napisany przez Fąfarę, panującej za rządów bawarskiego właściciela może robi wrażenie na osobach, które nie znają realiów pracy dziennikarskiej w tym koncernie oraz nie mających pojęcia o proflilowaniu treści jego mediów.

 

Niemiecki właściciel za pomocą polskich uległych redaktorów przez lata osiągnął to, co zamierzał: wymianę starszych doświadczonych dziennikarzy na młodych, którzy szybko wstrzeliwali się w oczekiwaną poprawność polityczną. Profil polityczny tych gazet stał się jednakowy, antyprawicowy, który zresztą się nasilił wraz z wyborem prezydenta Andrzeja Dudy i utworzeniem rządu PiS-u. Ale już wcześniej gazety należące do Polska Press zmniejszały objętość treści dziennikarskich, choć nie samych reklam. To niekorzystne zmiany i polityczne sprofilowanie doprowadziło do odejścia wielu czytelników, niektóre tytuły regionalne w ciągu ostatnich 10 lat zmniejszyły sprzedaż ponad 3-krotnie, na przykład „Gazeta Pomorska” z 69 tys. do 21 tys., „Dziennik Zachodni” z 82 tys. do 16 tys., „Dziennik Łódzki” z 38 tys. do 9 tys. I nie jest to wynik wzrostu zainteresowania internetem, bo na przykład niemieckie gazety regionalne nadal są sprzedawane w dużych nakładach jak poprzednio. Ten upadek sprzedaży gazet regionalnych dotyczy przede wszystkim tych 20 dzienników, które były dotąd w posiadaniu Polska Press, a konkretnie: niemieckiego holdingu Verlagsgruppe Passau. Redaktor Paweł Fąfara pisze w swojej odezwie, że portale internetowe stworzone w tym czasie, można powiedzieć, na zasadzie monopolu, należą „do pierwszej piątki największych potęg medialnych w polskim internecie„. To chyba jedyne zdanie, które można uznać za trzymające się znamion prawdy w tym potoku napuszonej obrony redaktorsko-dziennikarskiej w Verlagsgruppe Passau.

 

Jest rzeczą skandaliczną i też żałosną, że część kierownictwa Polska Press z chwilą przejęcia przez nowego nowego właściciela tego koncernu prasowego, z dużą rzeszą dziennikarzy i innych pracowników, wypowiedziało się jakby za nich. Być może jakaś ich część myśli identycznie i niej jest to nic dziwnego, gdy przez 15 lata taki Fąfara i inni jemu podobni nadzorują te redakcje. Być może jest tak, że całe te zespoły pod światłym kierownictwem zarządu Polska Press żyło w ułudzie, że są tylko niezależnymi i bezstronnymi pośrednikami dla lokalnych społeczności. I bez wątpienia znacząca ilość tekstów taka była, ale o profilu gazety decyduje przecież cała jej zwartość.

 

Jednak bez wątpienia przed nowym właścicielem, czyli spółką Orlen, stoi ogromne wyzwanie. Z jednej strony trzeba wytrzymać zmasowaną nagonkę, w którą teraz włączyli się też przedstawiciele zarządu Polska Press i niektórzy redaktorzy naczelni jej gazet, twierdząc że nastąpi przekształcenie tych mediów w tuby propagandowe rządu (dla red. Pawła Fąfary to jednak państwo polskie będzie opresorem, bo napisał – „wraz z nastaniem epoki kontrolowanej przez państwo„), z drugiej rzeczywiście zapewnienie temu koncernowi z kilkusetosobową grupą dziennikarzy warunków uczciwej pracy, zgodnej z kodeksem dziennikarskim, czyli uniknięcie tendencji do ręcznego sterowania redakcjami i zapewnienie niezależności redaktorom naczelnym. Ale równie ważnym zadaniem jest rozwój tych wydawnictw, doinwestowanie, postawienie na tworzenie kreatywnych zespołów dziennikarskich, odbudowa ich znaczenia. Liczyć się będzie umiejętność zbudowania opinii o danym tytule prasowym, stworzenia jego wiarygodnego obrazu dla czytelnika. Na razie, mamy kampanię negatywną zaserwowaną przez przedstawiciela Polska Press i niektórych ich redaktorów, nie umiejących normalnie wyjść z matriksa, w którym przez lata tkwili.

 

Jerzy Kłosiński

Utopić podatek – komentarz JERZEGO KŁOSIŃSKIEGO

Przyglądałem się biernie protestowi mediów komercyjnych w sprawie projektu ustawy nakładającej podatek od reklam. Akcja „dzień bez mediów” stała się bardzo głośna i wyraźnie dotarła do szerokich kręgów. Jej istotę oddał dziennikarz mediów protestujących, Jacek Żakowski, mówiąc: „Wywarliśmy w środę piorunujący efekt, także za granica. Przewiduję, że reakcja zagraniczna będzie bardzo radykalna. Spodziewam się szeregu różnych uchwał i wypowiedzi, ale także presji dyplomatycznej, wywieranej przez kraje na nasz rząd.” Pomyślałem: znowu, jak za „dobrych czasów” rozbiorowych opozycja wewnętrzna jest na pasku obcych interesów i blokuje wprowadzenie elementarnego podatku, który jest nałożony w innych krajach. A w Polsce nie może być, bo to nie leży w interesie tych obcych.

 

I się nie pomyliłem, ale nie spodziewałem się, że całą tę awanturę aby nie doszło do uchwalenia mądrego podatku od reklam, w zasadzie sprowokuje sam projektodawca, czyli ministerstwo finansów. Bo gdy się przeczyta, niestety ten dziwny projekt ustawy, to dochodzę do wniosku, że pisał go jakiś nie znający tematu student, albo inaczej, ktoś bardzo świadomy, kto chciał aby ten podatek w żadnej formie nie został wprowadzony. I raczej przychylam się do tej drugiej interpretacji. Rzeczywiście giganci medialni mogą spać spokojnie, żadnego podatku raczej nie zapłacą. Bo jeśli do jednego worka wrzuci się wszystkie podmioty medialne: ogromne, średnie i małe – to będzie oczywiste, że protest rozleje się szeroko.

 

Oczywiście, w projekcie mamy rozróżnienie i na przykład dla rozgłośni radiowych próg rocznych przychodów z reklam, kiedy należałoby płacić podatek, wynosi 1 mln zł, a dla prasy 15 mln. Próg może miałby sens, gdy chodziło o dochody, ale w wypadku przychodów zyski i tak bardzo często niskie dla małych i średnich spółek medialnych spełniających przecież bardzo ważną rolę społeczną, byłyby jeszcze bardziej ograniczone.

 

Czyli próbuje się nałożyć podatek na kogoś, kto ledwo ciągnie, a może spełniać ważną rolę publiczną. Jednym słowem projekt uderza też, a nie powinien, w istotę społeczeństwa obywatelskiego, które i tak ma ciężko na rynku medialnym. A na wsparcie czy ulgi rządowe nie ma co liczyć.

 

Dobrze skoordynowany protest de facto największych podmiotów medialnych pojawił się dość nagle, na samym początku prac nad ustawą i mam wrażenie, że ta koordynacja ma charakter przemyślanych szkodliwych działań dla finansów państwa.

 

Jerzy Kłosiński

To dopiero wyzwanie – komentarz JERZEGO KŁOSIŃSKIEGO

Orlen idzie jak burza w sferze mediów, w kilkanaście dni po zakupie pakietu większościowego Ruchu S.A., teraz zapowiedział przejęcie monoplisty prasy oraz portali regionalnych i lokalnych, czyli Polska Press, której właścicielem jest niemiecka spółka Verlagspruppe Pasau (VGP). Do Polska Press należy 20 dzienników regionalnych (na 24 istniejące), 120 tygodników lokalnych oraz około 500 witryn internetowych. Można powiedzieć: to potęga medialna. W jakimś sensie tak, ale tylko dlatego, że jest niemal monopolistą w dziennikach regionalnych, w mniejszym stopniu już w tygodnikach lokalnych i witrynach internetowych. Ale jak wykazał niedawno Leszek Sosnowski (w miesięczniku „WPIS” nr 10/2020) Polska Press doprowadziła obecnie do upadku prasy regionalnej i chętnie pozbywa się swojej spółki przynoszącej niewielki zysk, w granicach kilku milionów (przy przychodach za rok 2019 na poziomie około 400 mln, z tego ze sprzedaży prasy tylko nieco więcej niż 1/4, czyli reszta ze sprzedaży powierzchni reklamowej). Rzeczywiście czytelnictwo tych 20 dzienników regionalnych spadło dramatycznie. Na przykład sprzedaż „Gazety Pomorskiej” w 2010 roku wynosiła blisko 70 tys., dziś około 20 tys., „Dziennika Zachodniego” 10 lat temu ponad 80 tys. dziś 16 tys. I takie proporcje spadku sprzedaży obejmują wszystkie te dzienniki. Niemniej uważam, że przejęcie przez Orlen tego mocno osłabionego potencjału mediów regionalno-lokalnych zgrupowanego w Polska Press ma sens, choć znajdujemy się w momencie bardzo trudnym dla tego segmentu prasowego.

 

Miejmy nadzieję, że zmiana właściciela tej spółki będzie krokiem w kierunku przywrócenia tym mediom takiej polityki redakcyjnej, która nie antagonizuje społeczeństwa, a co niestety robiły one przez lata, a od 2015 roku będąc głosem głównie opozycji. Ale też nie może to być polityka podporządkowana tylko promowaniu działalności ośrodków rządowych. Te tytuły powinny dbać o rzetelny przekaz, dlatego zarządzanie tą spółką medialną z centrali jest dużym wyzwaniem i będzie wymagało od osób za to odpowiedzialnych naprawdę wielkiego charakteru i umiejętności fachowych. Bo priorytetem powinno być odbudowanie znaczenia tych mediów (czyli doinwestowanie redakcji, bo te gazety stawały się platformą reklamową, bo taka była strategia niemieckiego właściciela) i sposobów dystrybucji, co ma się przekładać na wzrost ich sprzedaży. Będzie to forma repolonizacji mediów, ale trzeba też pamiętać, że ich siłę buduje także rynek reklamowy. Niemiecki właściciel Polska Press miał dostęp do zamówień z wielu zagranicznych firm i koncernów, stąd brała się zdecydowana większość jej przychodów. Ciekawe, jak zachowają się domy mediowe dotąd obsługujące Polska Press, czy nie będą przerzucać swoich zamówień do konkurencji wobec spółki już orlenowskiej, czyli na przykład dodatków regionalnych Agory lub nowych podmiotów medialnych, tworzonych w celu rywalizacji.

 

Jak można wyczytać z komunikatu Orlenu, ma on własną strategię działania w zakresie mediów i komunikacji aby wspierać swoją podstawową działalność biznesową, stąd zakup Polska Press. To naturalne, że ta największa spółka krajowa z ogromną bazą klientów detalicznych szuką tego typu wsparcia. Ale takie uzasadnienie zakupu Polska Press jest dobre dla akcjonariuszy Orlenu, natomiast wejście w rynek prasy oznacza coś więcej. To jest potężne wyzwanie wymagające ogromnej sztuki zarządzania wielorakim rynkiem mediów, gdzie nie zawsze zysk finansowy ma priorytet a liczy się umiejętność zbudowania opinii o danym tytule prasowym, stworzenia jego wiarygodnego obrazu dla czytelnika. Aby to osiągnąć trzeba przede wszystkim dużych inwestycji i postawić na zdolne, kreatywne zespoły dziennikarskie, nie mówiąc już o tym, że należy mieć długofalową strategię odbudowy polskiej prasy regionalnej. Naprawdę przed zarządem Orlenu dużo pracy do zrobienia.

 

Jerzy Kłosiński

Dobry Ruch a sprzedaż hot-dogów – komentarz JERZEGO KŁOSIŃSKIEGO

Zakup pakietu większościowego prywatnej spółki kolpertera prasy (ale nie tylko) – Ruch SA, to dobry ruch ze strony giganta paliwowego PKN Orlen. Krajowy kolporter prasy ma swoją już ponad stuletnią historię, która go wiąże z tradycją II RP, tak jak wiele innych firm Polski przedwojennej, choćby PKO.

 

W ostatnich latach Ruch SA, jako już prywatna spółka, dołował niesamowicie, same jej długi sięgające ponad 500 mln zł stanowił około 50- procent obrotów. Przechodziła proces restrukturyzacji i układania się z wierzycielami. Przede wszystkim w wyniku decyzji politycznej ze strony władz PiS o charakterze patriotyzmu biznesowego przed spółką pojawia się teraz nowa perspektywa. Miejmy nadzieję, że nie zostanie zmarnowana. Jej segment działalności i zasoby wpisują się idealnie w sprzedaż detaliczną Orlenu w ramach jego blisko 1,8 tys stacji paliwowych, które są też współczesnymi sklepami i barami bistro. Ruch dorzuca do tej bazy około 2 tys. swoich punktów sprzedaży i saloników prasy oraz całą swoją bogatą strukturę logistyczną, jak dostarczanie prasy do 15 tys. punktów czy usługa kurierska „Paczka w Ruchu”. Zatem przychody spółki ze sprzedaży prasy to tylko część jej obrotów, ale znacząca dla rynku prasy papierowej.

 

Ten segment kurczy się w wyniki cyfryzacji, co oczywiście przekłada się na zmniejszanie nakładów prasy, ale mimo wszystko jest to proces nie tak gwałtowny jak niegdyś wieszczono i wydrukowana „gazeta” pozostaje nadal wartością samą w sobie. Pytanie jest zasadnicze, co można zrobić przy założeniu, że chcemy rozwijać kolportaż prasy i upowszechniać jej czytelnictwo, które jest niskie w Polsce w porównaniu do Niemiec czy Francji? Wszelkie formy doskonalenia kolportażu, czyli odpowiednie dostarczanie albo eksponowanie mogą zmienić tylko w niewielkim stopniu ten stopień zainteresowania jej czytelnictwem. Bez zmiany oferty prasy, szczególnie dzienników i tygodników, które są istotą koloportażu prasy, nie poprawimy sytuacji.

 

Dlatego patriotyzm gospodarczy władz centralnych dopiero będzie miał sens, gdy zostanie rozbudowany czy wzmocniony poprzez wspieranie wydawnictw prasowych oferujących, że tak powiem, krajowy produkt. Bo, aby kolportaż się dobrze kręcił, musi nastąpić rozwój prasy regionalnej, lokalnej wychodzący z inicjatywy środowisk, którym zależy na przekazie treści ważnych dla własnych społeczności. Jeśli zastąpimy poprawne politycznie różne gazety według dominującego w elitach Unii Europejskiej wzoru liberalano-lewicowego na autentyczne głosy ludzi, którzy mówią co myślą, to prasa ożyje.

 

Trzymanie się tego wzorca narzucanej poprawności zniechęca do czytania gazet. W Polsce na przykład wszystkie dzienniki regionalne mówią to samo, bo wydawca jest ten sam, z kapitałem po zachodniej stronie naszej granicy. To tylko jedna z przeszkód rozwoju czytelnictwa, bo rozwój buduje się na autentyczności. Ale są i inne, równie ważne. Rozwinięte kraje Zachodu, dbające o kształt swojej opinii publicznej, wspierają prasę, jej kolportaż i sprzedaż. U nas segment prasy oddany jest tzw. wolnemu rynkowi, a tak naprawdę obecnie lobbystom z Niemiec. Władze państwa widzą jedyną tarczę we wpływie na opinie publiczną w postaci dofinansowania TVP, lekceważąc segment prasy. Ok, może jest teraz pierwsza jaskółka, zakup Ruchu SA przez PKN Orlen, ale bez równorzędnego stwarzania korzystnych warunków do wydawania prasy, to jaskółka wysoko nie poleci, chyba że chodzi tylko o sprzedaż hot-dogów i czerpanie zysków finansowych oraz tzw. pijar.

 

Jerzy Kłosiński

Ostatnia szansa – JERZY KŁOSIŃSKI o repolonizacji mediów

Temat repolonizacji mediów był wielokrotnie poruszany za rządów PiS. Sam napisałem na portalu SDP kilka komentarzy w tej sprawie jako ostrzeżenie, że w Polsce mamy sytuację wręcz patologiczną, która zagraża naszej suwerenności. Ale strach decydentów przed dekoncentracją mediów przeważał, bo „co powie zagranica”…

 

Niestety, nic w tej sprawie nie zrobiono i narracja rzekomego łamania demokracji w Polsce płynęła wielką rzeką przez lata w mediach zdominowanych przez kapiatał zagraniczny, głównie niemiecki. Na tej narracji wyworzyło się też tak znaczące poparcie dla Rafała Trzaskowskiego, szczególnie w dużych miastach, gdzie media odgrywają większą rolę niż w  Polsce lokalnej.

 

Obecny powrót  do tematu został wywołany bezpardonowym  atakiem w czasie kampanii prezydenckiej na Andrzeja Dudę przez największą gazetę codzienną „Fakt”, wydawaną  od prawie 17 lat przez niemiecko-szwajcarski koncern Axel Springer. W 2018 roku w komentarzu  zacytowałem znamienny przykład z  „Gazety Pomorskiej”, wydawnej w Bydgoszczy przez spółkę niemieckiego koncernu Verlagsgrupe Pasau, gdy  była trzecia rocznica urzędowania Andrzeja Dudy. Wówczas redaktor naczelny tego największego dziennika w województwie kujawsko-pomorskim  pod tytułem: „Prezydent (nie)dobrej zmiany” napisał, że prezydentura Andrzeja Dudy wypada „ponuro”, na tle poprzednich udanych, prezydenta Kwaśniewskiego („wyrósł niemal na prezydenta intelektualistę”) czy Komorowskiego ( „historia zapisze go bez wstydu”). I że Andrzej Dudastoi na straży populistycznego teatru, służącego tylko wzmocnieniu obozu rządzącego, który mając zapędy autorytarne” doprowadza do tego, że  „demony nacjonalizmu, ksenofobii i kompulsywnych ryków ONR-owców oddalają nas poza granice nowoczesnego świata, grożą wyjściem z Unii Europejskiej”.

 

Jeśli w 20 regionalnych dziennikach  grupy „Polska Press sp.z o.o., które wydają największe dzienniki regionalne w 15 (na 16) województwach, podobne treści ukazują się od co najmniej 5 lat, to co się dziwić, że „Fakt” pozwolił sobie na ten zupełnie już brutalny i kłamliwy atak. Prezydent Andrzej Duda został dotknięty do żywego, nic dziwnego, że zareagował mówiąc, że nie będą nam Niemcy wybierali prezydenta.  Atak dziennika „Fakt” został wzmocniony komentarzem redaktora naczelnego niemieckiego dziennika „Die Welt”, który chciałby „porozmawiać z panem  Dudą„, sugerując, że w Polsce rządzycy łamią wolnośc mediów na wzór  innych „autokratów, despotów i dyktatorów„. Miarka po raz kolejny się przebrała.

 

Mamy w kraju dominację mediów niemieckich w prasie (oprócz 20 dzienników regionalnych, 150 tygodników lokalnych), w internecie (Onet i ogromną ilość lokalnych witryn internetowych), i silną stację telewizyjną też w rękach obcego kapitału. Kształtowanie opinii publicznej oddaliśmy w dużym stopniu kapitałowi niemieckiemu, a polscy redaktorzy muszą słuchać wytycznych (lub się wsłuchiwać intuicyjnie w wytyczne) z Berlina, który dba o swoje interesy, a przecież my powinniśmy dbać o swoje.

 

Potrzebujemy zatem ustawy dekoncentracyjnej (czyli ochrony krajowego rynku medialnego tak jak to jest we Francji czy Niemczech), to jest pierwszy potrzebny krok, ale drugi powinien dotyczyć ustawy ułatwiającej grupowanie rodzimego kapitału medialnego. Muszą być stworzone odpowiednie warunki do powstawania prywatnego lub społecznego kapitału medialnego w Polsce, który stanie się przeciwwagą dla obecnej dominacji koncernów zagranicznych.

 

W 2018 roku napisałem zdanie, które cudem się nie sprawdziło, dzięki zdrowemu rozsądkowi tzw. zwykłego Polaka, nie otumanionego kłamliwą narracją. Warto je dziś zacytować, bo tylko cud sprawił, że się nie sprawdziło 12 lipca: „Media wrogie polskiej racji stanu nie tylko dominują w kraju, kapitał, które je wydaje (w tym po części krajowy) toczy od wygranych wyborów przez prezydenta Andrzeja Dudę i PiS totalną wojnę z polskimi władzami szczebla krajowego i prędzej czy później przy tak zmasowanej kanonadzie wojnę mogą wygrać, ale przegramy my jako Polska.”

 

Mamy ostatnią szansę doprowadzić do normalności na polskim rynku mediów, jeśli  teraz nie przeprowadzimy repolonizacji mediów, to następnym razem już gros opinii publicznej może być po stronie kapitału niemieckiego.

 

 Jerzy Kłosiński

Dziennikarz niedowartościowany – felieton JERZEGO KŁOSIŃSKIEGO

Dla przeciętnego Polaka dziennikarza spełnia jakąś rolę, ale chyba  niezbyt istotną w jego życiu codziennym – tak najkrócej można skomentować pozycję zawodu dziennikarza w badaniu najbardziej poważanych zawodów.

 

Głośny przedwojenny dziennikarz Karol Zbyszewski opisując w pamflecie politycznym „Niemcewicz od przodu i od tyłu” społeczeństwo szlacheckie XVIII wieku podkreślał, że w oczach ówczesnej opinii „ceniono ludzi mogących dużo zeżreć i wypić”(…) wzorem był starosta cudnowski Iliński, serdeczny druh hetmana Branickiego. Patrzono nań powszechnie z szacunkiem; Iliński nóg swoich nie mógł obejrzeć, bo brzuszysko miał większe od kadzi, rano – przy śniadaniu – wypijał sześć butelek burgunda, przy obiedzie pół kwarty mocnej wódki i drugie sześć butelek wina, na kolację jeszcze sześć butli”.  Przypomniał mi się ten cytat ze Zbyszewskiego, gdy patrzę na wyniki badania opinii na temat zaufania do konkretnych zawodów w Polsce. Jak to się opinie zmieniały, czyżby wtedy ludzie byli głupi i cenili najbardziej wszelką bufonadę i to co im szkodzi, a dziś jest inaczej?

 

Bo co mówi nam współczesny ranking, już o zawodach a nie o gustach.  Dziennikarz w badaniu CBOS jest raczej po środku tej drabiny – 55 proc. obdarzonego zaufania, a na szczycie znajduje się strażak, pielęgniarka, nieco dalej lekarz.  Czy ten ranking coś mówi o nas dziś, pod koniec pierwszej ćwierci XXI wieku, w porównaniu na przykład do społeczeństwa właśnie XVIII wieku? Tak, cenimy sobie bezpieczeństwo oraz zdrowie i te wszystkie zawody, które dają nam ich złudną niekiedy   gwarancję. Wynika  stąd, że dziennikarz jest trochę potrzebny, ale nie niezbędny. Ale czy taki ranking nie jest równie zwodniczy w  postrzeganiu prestiżu człowieka, jak ten opis Zbyszewskiego, bo w istocie  niewiele nam mówi o rzeczywistej kondycji tego czy innego zawodu? Tak i nie.  Jest zwodniczy bo nie pokazuje różnorodności postaw w każdym zawodzie, jest prawdziwy, bo mimo wszystko mamy jakąś uśrednioną opinię o poszczególnych profesjach. Można powiedzieć, że zawód dziennikarza i tak w Polsce cieszy się dużym prestiżem w porównaniu do innych krajów. Według najnowszego badania Ipsos, jest  na dole rankingu w wybranych 22 krajach świata – 21 proc. zaufania, niżej są  tylko politycy – 9 proc.  , w krajowym rankingu na samym dole jest działacz partyjny – 20 proc.

 

Ale co się może składać na tę ocenę bycia po środku zaufania społecznego. Dla przeciętnego Polaka dziennikarza spełnia jakąś rolę, ale chyba  niezbyt istotną w jego życiu codziennym. Dostarcza mu różnorodnych informacji i opinii, ale przecież każdy rodak  sam wie o rzeczywistości dużo i nie we wszystkim musi polegać na dziennikarzu. Myśli zapewne, że  przecież dziennikarz jest często wyrazicielem  jakiejś strony, której zależy na przekonaniu odbiorcy  do określonych reakcji i zachowania. Czyli jest pośrednikiem w dostarczaniu jakiejś porcji  wiedzy, ale nie tak bezstronnym jak na przykład nauczyciel (stoi zresztą w rankingu zaufania też na szczycie). Wiedzy często  niepewnej, nieugruntowanej, która szybko może się czasem zmienić w zwykłe kłamstwo czy bzdurę. Pełni zatem na ogół  rolę usługową, choć oczywiście jest to wolny zawód, w którym  liczą się indywidualne zdolności, takie jak dociekliwość, bystrości, umiejętności nazywania rzeczywistości. Musi więc  wyróżniać się  cechami nieco wyjątkowymi na tle przeciętności.  Ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że najważniejszym kryterium oceny zaufania jest praktyczna przydatność określonego zawodu, to  współczesny świat  jest niewyobrażalny bez dziennikarza, nieważne czy zawodowego czy amatora. Po prostu wymiana informacji jest istotą naszego życia. https://krootez.com/buy-real-instagram-followers/ A rola dziennikarza jest tu nieoceniona. Chyba rankingi zaufania do określonych zawodów są zwodnicze i niemiarodajne, tak jak niemiarodajne były niektóre gusta w Polsce w XVIII wieku.

 

Jerzy Kłosiński

W sprawie korporacji – komentarz JERZEGO KŁOSIŃSKIEGO

Nie jest przypadkiem, że zawód dziennikarza po 1989 został puszczony samopas. Pogląd, że powinien on uwolnić się od ograniczeń z okresu PRL-u, zadecydował o niepowoływaniu samorządu dziennikarskiego, ale tak naprawdę nie był on na rękę właścicieli tworzących się spółek medialnych i zarządców mediów publicznych. Niestety, środowisko dziennikarskie w większość uległo temu poglądowi, zapatrzone na ogół na celebrytów  swojego zawodu. Bo w dużym stopniu wyśmiewanie przez tychże celebrytów  pomysłu powołania korporacji dziennikarskiej paraliżowało wszelkie próby jej stworzenia. W samej historii SDP po 1989 było kilka takich prób, które skończyły się na niczym, były to tylko oddolne inicjatywy o ograniczonym zasięgu. Dlatego aktualny pomysł przedstawiony przez PiS ustawowego powołania izby dziennikarskiej, która dbałaby o przestrzeganie standardów pracy dziennikarza, uważam za pożyteczny. Zresztą – jak zaznaczył to Krzysztof Czabański, poseł PiS-u – ma to być początek dyskusji środowiskowej na ten temat.

 

Bez wątpienia przeciwników ustawowego powołania samorządu dziennikarskiego będzie dużo. Prawdopodobnie nawet ci dziennikarze, którzy po ewentualnym utworzeniu takiej izby mieliby mocniejsze oparcie  w wypełnianiu swojej pracy zgodnie ze swoim sumieniem, mogą  w tej chwili być oponentami proponowanego rozwiązania z uwagi jednak na kodyfikowanie norm tego zawodu. Ale bez kodyfikowania statusu dziennikarza, jego praw i obowiązków, trudno mówić o ochronie  profesji dziennikarskiej, narażonej na naciski, szantaż czy manipulacje i przede wszystkim autocenzurę. Czasem presja wydawcy, na ogół nie wypowiadana oficjalnie, jest tak silna, że dziennikarz nie odważy się podjęcia tematu niewygodnego dla określonego medium z uwagi na groźbę utraty pracy.

 

Obecnie mamy do czynienia z monopolami na rynku medialnym. Na przykład prasa regionalna i lokalna jest w rękach spółek o obcym, przede wszystkim niemieckim kapitale, które prowadzą bardzo określoną politykę informacyjną. I dziennikarz takiego medium, który  odważyłby  się wyjść poza ramy tej polityki, zostanie z niego wykluczony. I nie ma gdzie  się odwołać, nie znajdzie żadnej instancji chroniącej statusu dziennikarza, który powinien działać jako zawód zaufania publicznego czyli w imieniu szerszym, społecznym. Zdarzają się też sytuacje, że dziennikarz przekracza to zaufanie, szkodząc de facto całemu środowisku, które powinno mieć szanse reagowania na takie przypadki.

 

Oczywiście, największy problem pojawia się z właściwym, czyli precyzyjnym i bezstronnym pod względem politycznym napisaniem projektu takiej ustawy, która nie powodowałaby dominacji jednej strony głęboko podzielonego światopoglądowo środowiska dziennikarskiego i nadużywania jej przepisów. Obecnie wyłonienie takich instancji, które byłyby akceptowane przynamniej przez większość dziennikarzy wydaję się zadaniem niemożliwym do wykonania, co nie znaczy, że nie należy rozpocząć właśnie dyskusji na ten temat, szczególnie nad ramami takiej ustawy.

 

Krytycy pomysłu podstawowe zagrożenie upatrują w obowiązkowej przynależności do korporacji, czyli zamknięciu się środowiska, w sytuacji, kiedy dziennikarzem może być niemal każdy. Ale to właśnie dlatego, biorąc pod uwagę status jaki  ma dziennikarz, czyli człowieka odpowiedzialnego za słowo, izba dziennikarska jest przydatna. Nie uważam też, że jedynym kryterium przynależności  do zawodu powinna być legitymacja bycia w  korporacji. Nie można  też ograniczać  wolnej wypowiedzi sygnowanych przez konkretnego autora w mediach społecznościowych. Ewentualna ustawa nie powinna mieć charakteru wykluczającego z zajmowania się pracą dziennikarską,  a raczej stwarzać takie umocowania tego zawodu, że sami dziennikarze będą zainteresowani przynależnością do korporacji.

 

Jerzy Kłosiński