Graf.: DALL-E/kmz

KRZYSZTOF M. ZAŁUSKI: W poszukiwaniu świata, takiego jakim powinien być…

To nie będzie poradnik ani tym bardziej namawianie do emigracji. Bo taki wyjazd jest decyzją indywidualną, bardzo poważną, zmieniającą całe życie. Czasem nawet katastrofalną w skutkach, częściej jednak wyzwalającą nowe możliwości. A więc to raczej próba innego spojrzenia na świat, na nowe wyzwania, nowe kultury, wartości, krajobrazy i przede wszystkim na innych ludzi. 

Pojęcie „emigracja”, wywodzi się od łacińskiego słowa „emigratio”, co oznacza opuszczenie ojczyzny. Emigracja może być czasowa albo trwała, dobrowolna lub przymusowa. Również jej powody mogą być bardzo różne. Bywa, że ma oblicze polityczne, zarobkowe, religijne lub rodzinne. Wybór życia na obczyźnie może mieć także osobiste przyczyny – na przykład poszukiwanie nowych perspektyw zawodowych, chęci zmiany otoczenia lub po prostu pogoni za przygodami w obcym kraju.

W wieku XXI emigracja stała się zjawiskiem globalnym. Obecne „wędrówki ludów” różnią się jednak znacząco od tych z poprzednich epok. Dzięki rozwojowi technologii, telekomunikacji i globalizacji nie oznaczają – przynajmniej dla dobrowolnych tułaczy – całkowitego zerwania z miejscem urodzenia, tęsknoty za nim i izolacji.

Inaczej jest oczywiście w przypadku uciekinierów wojennych, banitów politycznych czy nomadów ekonomicznych. Ich decyzje o wyjeździe implikują najczęściej wojny, konflikty polityczne, katastrofy naturalne i sytuacje kryzysowe. Tacy ludzie szukają schronienia, bezpieczeństwa, stabilności i lepszych warunków bytowych. Stąd fale „nachodźców” do Unii Europejskiej – z Azji środkowej, z Bliskiego Wschodu i z Ukrainy. Albo z Meksyku do USA. Ale to osobny temat…

W ostatnim stuleciu emigracja nie jest już zjawiskiem nieodwracalnym, drogą w jedną stronę. Stała się bardziej dostępna. Rozwój transportu lotniczego, cyfrowych środków komunikacji i wzrost ogólnego poziomu życia na świecie, zachęca do wyjazdu z ojczyzn obywateli wielu krajów wysokorozwiniętych. Ludzie ci poszukują nie tylko pracy, ale także tańszej edukacji, doświadczeń kulturowych czy lepszego standardu życia na emeryturze. W aspekcie społecznym, przemieszczanie się pomiędzy państwami czy kontynentami, sprzyja wymianie kulturowej i zwiększa porozumienie między różnymi społecznościami. Nie zawsze bowiem „wielokulturowość”, jaką znamy z wielkich miast Francji, Wielkiej Brytanii czy Niemiec, oznacza wzrost przestępczości, kryzysy etniczne i religijne.

Ekspaci z państw zachodnich są przykładem tego, że imigracja może wzbogacać kulturowy i gospodarczy krajobraz „nowych ojczyzn”. Że może oferować ich mieszkańcom znaczące korzyści – dostarczać fundusze, technologie, kompetencje. I że daje szansę na budowę bardziej otwartych, zintegrowanych i dynamicznych społeczeństw. I to na warunkach tubylców, to znaczy według ich zasad i ich norm prawnych.

Wyspiarskie raje nie dla wszystkich

Władze wielu państw rozwijających się aktywnie zachęcają zamożnych, wykwalifikowanych Europejczyków do osiedlania się w swoich granicach. Tworzą specjalne programy dla cudzoziemskich pracowników, ich rodzin, a nawet dla seniorów. Wśród nich najbardziej atrakcyjne są Seszele, Malediwy, Zanzibar, Bali, Fidżi, Karaiby i Mauritius. Te oceaniczne wyspy oferują nie tylko wieczne lato lecz także bezpieczeństwo i stabilność.

W każdym z tych państw polityka imigracyjna jest nieco inna. Zależy głównie od kondycji gospodarczej i lokalnej specyfiki. Na przykład położone na Oceanie Indyjskim Seszele, będąc małym państwem wyspiarskim, stosują dość restrykcyjną politykę imigracyjną w kontekście długoterminowego pobytu i pracy. Większość imigrantów musi posiadać specjalne wizy, które są wydawane wyłącznie na podstawie konkretnych ofert pracy. Tu ekspaci znajdują zatrudnienie głównie w branży turystycznej, hotelarskiej i usługowej. Są to najczęściej wykwalifikowani obywatele Indii, Sri Lanki, Filipin i krajów afrykańskich. Państwo zapewnia im nienajgorsze warunki życia i relatywnie wysokie zarobki, dzięki czemu imigranci szybko się aklimatyzują. Jednak, nie chcąc doprowadzać do nadmiernego wzrostu liczby imigrantów, władze wprowadziły przepisy dotyczące zakupu nieruchomości przez cudzoziemców. Zakup taki jest wprawdzie możliwy, ale wiąże się z wysokimi opłatami.

Podobnie jest na oddalonych o dwa tysiące kilometrów na wschód od Seszeli Malediwach. Również ta republika obficie korzysta z pracy imigrantów – przeważnie z krajów Azji Południowej, takich jak Bangladesz, Indie czy Sri Lanka. Cudzoziemcy zatrudniani są głównie w hotelach, restauracjach, na budowach i w usługach. I pomimo, że odgrywają kluczową rolę w budowaniu gospodarki narodowej, ich obecność reguluje restrykcyjne prawo imigracyjne. Dlatego większość przybyszów przebywa na wyspach na podstawie krótkoterminowych wiz pracowniczych – przy czym, możliwości uzyskania stałego pobytu i zakupu nieruchomości są mocno ograniczone.

Z kolei Zanzibar, będący częścią Zjednoczonej Republiki Tanzanii, to miejsce, które przyciąga głównie zamożnych seniorów z Europy Zachodniej, pragnących spędzić jesień życia na malowniczych plażach. Dla nich właśnie rząd Tanzanii stworzył przepisy umożliwiające kupno nieruchomości. Rezydenci Zanzibaru nie mogą jednak posiadać gruntów na zasadzie pełnej własności. Lokalne prawo zakłada jedynie możliwość użytkowania wieczystego – okres dzierżawy zwykle wynosi od 33 do 99 lat, ale po jej wygaśnięciu istnieje możliwość odnowienia umowy.

Podobnie jest na indonezyjskiej wyspie Bali. Tu, tak samo jak w całej Indonezji, również istnieją ograniczenia dotyczące własności gruntów – cudzoziemcom oferuje się jedynie prawo użytkowania nieruchomości na określony czas, zwykle na 25 do 30 lat z możliwością prolongaty. Przepisy pozwalają ekspatom na budowę domu lub innego obiektu na wynajętej ziemi, ale nie wolno im posiadać gruntów na zasadzie pełnej własności. Taka możliwość zarezerwowana jest wyłącznie dla obywateli Indonezji.

Prawo pobytu za inwestycję

Na zakup nieruchomości obcokrajowcom zezwala natomiast rząd Fidżi. W tym pacyficznym raju obowiązuje jednak szereg ograniczeń – cudzoziemcom nie wolno na przykład kupować ziemi należącej do rdzennej społeczności Fidżyjczyków. A jest to spore ograniczenie, bo tego rodzaju grunty stanowią aż 83% całkowitej powierzchni wysp. Podobnie jak w innych republikach pacyficznych, imigranci mogą nabywać prawo do użytkowania gruntów na zasadzie dzierżawy długoterminowej. Umowy najmu zawierane są na okres nie dłuższy niż 99 lat – w zależności od lokalizacji i rodzaju nieruchomości.

Dużo łatwiej kupić posiadłość na Karaibach. Tu, poszczególne republiki oferują cudzoziemcom szerokie możliwości, zarówno zakupu nieruchomości jak i uzyskania obywatelstwa. Sposobem na uzyskanie stałego pobytu są inwestycje – tzw. programy „obywatelstwo przez inwestycje” (CBI). W części krajów proces uzyskania zgody jest szybki i przejrzysty, podczas gdy w innych może wymagać wielu pozwoleń, rejestracji lub nawet zezwolenia instytucji rządowych. Szczególne ułatwienia dają ekspatom republiki Saint Kitts i Nevis, Dominika, Grenada, Saint Lucia oraz i Antigua i Barbuda.

Prekursorem tego rodzaju osadnictwa jest Federacja Saint Kitts i Nevis, oferująca jedną z najszybszych ścieżek do obywatelstwa – nawet w ciągu paru miesięcy. Inwestycja może obejmować zakup nieruchomości lub wpłatę na któryś z funduszy rządowych. Program ten jest popularny ze względu na swoją efektywność i szerokie możliwości podróżowania bez wizy. Również, położona zaledwie 200 kilometrów na północ od wybrzeży Wenezueli, Grenada ma swój unikatowy program CBI. Jego uczestnicy mogą otrzymać tzw. wizę E-2, która daje inwestorom i ich rodzinom możliwość prowadzenia biznesu i zamieszkania w Stanach Zjednoczonych. Obywatelstwo tego kraju otrzymuje się po dokonaniu zakupu nieruchomości lub wpłaceniu odpowiedniej sumy na fundusz narodowy.

Na tle wyspiarskich rajów najbardziej wyróżnia się jednak Mauritius. Ta, licząca niewiele ponad 1,2 mln mieszkańców, republika leży na turkusowych wodach Oceanu Indyjskiego, około 2000 km na wschód od wybrzeży Mozambiku. Malownicze wyspy są ulubionym miejscem wypoczynku Europejczyków, Amerykanów, Azjatów i Afrykanerów z RPA. Magnes stanowią dla nich nie tylko bogactwo krajobrazów i hindusko-postkolonialna mozaika kulturowa, lecz przede wszystkim stabilność polityczna i gospodarcza kraju. Dodatkową zachętą dla imigrantów są niskie podatki i atrakcyjne programy inwestycyjne, umożliwiające pobyt stały.

Wysoka stopa zwrotu

W przeciwieństwie do wielu egzotycznych lokalizacji, w których biurokracja i korupcja są nieodłącznymi elementami procesu zakupu nieruchomości, Mauritius oferuje w tym zakresie wyjątkowo przejrzyste procedury. I to właśnie czyni z wyspy prawdziwy raj dla imigrantów, poszukujących harmonijnego połączenia biznesowych możliwości, wysokiej jakości życia i niezakłóconej urody naturalnego środowiska. W tym kontekście, Mauritius od kilku dekad wyznacza standardy, do których inne afrykańskie państwa dopiero aspirują.

Rząd Republiki Mauritiusu oferuje zagranicznym inwestorom kilka innowacyjnych programów. Najważniejsze z nich to Integrated Resort Scheme (IRS) i Property Development Scheme (PDS). Programy te umożliwiają zakup nieruchomości, dając jednocześnie prawo uzyskania stałego pobytu.

Integrated Resort Scheme – to program, który umożliwia cudzoziemcom zakup luksusowych willi i apartamentów w zintegrowanych kurortach, oferujących wiele udogodnień, takich jak pola golfowe, spa, mariny czy centra konferencyjne. Cena nieruchomości w ramach tego programu musi wynosić co najmniej 500 tys. dolarów. Cudzoziemcy, którzy kupią nieruchomość w ramach IRS, otrzymują automatycznie zezwolenie na pobyt na Mauritiusie.

Drugim programem dla cudzoziemców jest Property Development Scheme. Program ten umożliwia cudzoziemcom zakup nieruchomości w zrównoważonych i zdywersyfikowanych projektach deweloperskich, oferujących mieszkalne, komercyjne i rekreacyjne obiekty. Inwestycja w nieruchomości w ramach tego programu musi wynosić co najmniej 375 tys. dolarów. Również w tym przypadku obcokrajowcy, którzy wezmą udział w programie PDS otrzymają automatycznie zezwolenie na pobyt stały na wyspie.

Nie są to oczywiście sumy małe, ale zyski mogą być wyjątkowe. Średnia stopa zwrotu z inwestycji (ROI) w nieruchomości turystyczne na wynajem krótkoterminowy może zaskoczyć nawet doświadczonych przedsiębiorców. Przykładowo w Polsce przeciętna stopa zwrotu z wynajmu mieszkania wynosi od 2,4 do 4,2 proc. – i to tylko w przypadku, jeśli inwestycja była w pełni finansowana gotówką. Tu ten sam wskaźnik wynosi od 5 do 15 proc. w skali roku. Oczywiście w zależności od lokalizacji nieruchomości, jej standardu, umiejętności zarządzania oraz ogólnej kondycji rynku turystyki w regionie – np. w okresie pandemii cała branża praktycznie się załamała.

Naturalnie najbardziej poszukiwane są nieruchomości położone w popularnych miejscach turystycznych, takich jak Flic en Flac, Grand Baie, Le Morne, Belle Mare, czy Blue Bay. W miejscowościach tych średnia cena za metr kwadratowy wynosi około 5000 euro. One też mają najwyższy potencjał wynajmu i mogą generować szybszy zwrot nakładów. Wyższe stawki wynajmu generują również dodatkowe udogodnienia, takie jak basen, korty, pola golfowe, czy widok na morze i góry.

Istnieją oczywiście miejsca tańsze – na przykład miejscowość Curepipe, położona w środkowej części wyspy, na wysokości ponad 500 metrów nad poziomem morza. To największe miasto na Mauritiusie, oferuje nieruchomości za średnią cenę około 1500 euro za metr kwadratowy. Podobnie jest w sąsiednim Quatre Bornes, będącym centrum handlowym i przemysłowym wyspy. Tutaj średnia cena za metr kwadratowy nieruchomości wynosi około 2000 euro. Niewiele droższy jest Mahebourg, leżący na południowo-wschodnim wybrzeżu, w pobliżu międzynarodowego lotniska. Chętni na osiedlenie się w tym urokliwym, kolonialnym miasteczku muszą liczyć się z kosztem 2,5 tysiąca euro za metr kwadratowy.

O wiele taniej jest na oddalonej o prawie 600 km od Mauritiusa wysepce Rodrigues. Tu średnia cena metra kwadratowego to zaledwie 1000 euro. Różnica ta wynika z faktu, że Rodrigues jest znacznie słabiej rozwiniętą wyspą niż Mauritius. Ta część republiki jest także mniej popularna wśród turystów i inwestorów. Ponadto, obcokrajowcy muszą tu uzyskać specjalne zezwolenie na zakup domu od lokalnego rządu Rodrigues.

Mauritius – raj na ziemi

Zagraniczne inwestycje przynoszą szereg korzyści również wyspiarzom. Właśnie dzięki nim Mauritius posiada stabilną, szybko rozwijającą się gospodarkę i wzorowany na zachodnich demokracjach system polityczny. Te czynniki zapewniają zarówno Maurytyjczykom, jaki i przybyszom poczucie bezpieczeństwa i pewność inwestycji, które w połączeniu z wysokim standardem życia, doskonałą infrastrukturą, nowoczesnymi usługami medycznymi i tradycyjną gościnnością, czyni to miejsce prawdziwym rajem.

Życie na Mauritiusie nie różni się znacząco od tego, co oferuje Europa. Można tu znaleźć wszystko, co potrzebne do codziennego funkcjonowania – szpitale, szkoły, uniwersytety, teatry, centra handlowe. A po pracy można skorzystać z wielu form rozrywki i rekreacji – z pól golfowych, safari, parków i muzeów. Nie wspominając o głównej atrakcji wyspy – niesamowitej przyrodzie z jej egzotycznymi zwierzętami, endemiczną roślinnością i bajecznymi krajobrazami.

Może to zabrzmi naiwnie, ale wierzę, że emigracja może być szansą dla tych wszystkich, którzy mają dosyć polityki, konsumpcjonizmu, straszenia ociepleniem klimatu i kolejnymi pandemiami. Szansą na lepsze i spokojniejsze życie, na to, żeby poznać, zrozumieć i polubić świat. Takim, jakim powinien być.

 

Zdj.: Amsterdam,fot. HB/ re/ arch Grafiki: Freepik.com na podstawie pomysłów KMZ

O sukcesie prawicy w Holandii pisze KRZYSZTOF M. ZAŁUSKI: Wilders i Timmermans – między stereotypami a rzeczywistością

Wybory parlamentarne w Królestwie Niderlandów wygrał Geert Wilders. Jego narodowa Partia Wolności (PVV) zdobyła 35 mandatów w stupięćdziesięciomiejscowym parlamencie. Frans Timmermans, stojący na czele koalicji komunistów, socjalistów i zielonych musi się zadowolić wprowadzeniem do izby niższej Stanów Generalnych jedynie dwudziestu sześciu deputowanych. Były Wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej całą winę za porażkę lewicy zrzuca na media i zapowiada, że będzie bronił demokracji… do końca.

Narodowa Partia Wolności Geerta Wildersa program ma dosyć prosty. Opowiada się za restrykcyjną polityką imigracyjną, szczególnie w stosunku do uchodźców z państw muzułmańskich. Stoi na stanowisku, że islam jest największym zagrożeniem dla narodowych wartości i rodzimej kultury Niderlandów. Domaga się zakazu noszenia burek oraz likwidacji meczetów. Jednocześnie chce wzmocnienia suwerenności narodowej. Ponad to krytykuje działania Unii Europejskiej i zachęca Holendrów do wyjścia z jej struktur – przynajmniej jeszcze do nie dawna Wilders domagał się „Nexitu” i przywrócenia kontroli na granicach państwa.

W sferze polityki gospodarczej PVV zapowiada obniżenie podatków oraz redukcję rządowych subwencji – z wyjątkiem funduszy na opiekę zdrowotną i emerytury. Popiera za to protekcjonizm, mający ochronić niderlandzkie przedsiębiorstwa i ich pracowników. W kwestiach bezpieczeństwa narodowcy kładą nacisk na zaostrzenie przepisów karnych, szczególnie za najcięższe przestępstwa. Postulują też wzmocnienie sił policyjnych i wojska.

Mniej oczywiste są natomiast plany Partii Wolności, jeżeli chodzi o ochronę środowiska i bezpieczeństwo energetyczne. Pierwotnie PVV wyrażała sceptycyzm wobec polityki klimatycznej UE i promowała energię jądrową, ale na krótko przed wyborami jej przewodniczący złagodził nieco swoje stanowisko. Zresztą nie tylko w tej kwestii.

Do niedawna Wilders uważał, że opuszczenie UE pozwoliłoby Holendrom odzyskanie pełnej kontroli nad własnymi granicami, polityką gospodarczą i stanowieniem prawa. Ostro sprzeciwiał się także koncepcji federalizmu europejskiego, jako poczynaniom zagrażającym narodowej tożsamości i pełnej niezależności państwa. Broni także niezmiennie tradycyjnych wartości i praw rodziny. Wyraża też zdecydowany sprzeciw wobec „politycznej poprawności” i „zbytniej” tolerancji.

Jednym słowem, w programie narodowej Partii Wolności można znaleźć wszystko to, czym brzydzą się marksiści, trockiści, maoiści i cała reszta unijnych „reformatorów”. Nic więc dziwnego, że zwycięstwo Wildersa, wywołało wśród polityków lewicy panikę.

Lewacy, islamiści i biznes

W stolicy Królestwa Niderlandów, wkrótce po ogłoszeniu wyników wyborczych doszło do „spontanicznych” manifestacji. Na centralny plac Dam wyszli lewacy i wyznawcy islamu. Łącznie około tysiąca osób, które zapragnęły wyrazić sprzeciw wobec wyborczego triumfu Partii Wolności. Jej przywódcę, Geerta Wildersa okrzyknięto „populistą” i „faszystą” a jego partię – „najgorszym wrogiem demokracji”. Skandowano także hasła przeciwko „faszyzmowi, islamofobii, rasizmowi i nienawiści wobec osób queer”.

Przy okazji oberwało się Izraelowi. Demonstranci wznosili antysemickie okrzyki i żądali odbudowy wolnej Palestyny. Podobne korowody, ale o wiele mniej liczne, odbyły się też w Utrechcie, Lejdzie i innych częściach Niderlandów. Również tam pojawiały się transparenty z napisem: „From the river to the sea, Palestine will be free”, uznawane do niedawna przez lewicowych proroków za rasistowskie.

Dziennikarze liberalnego mainstreamu, relacjonując zajścia, skupiali się jednak głównie na stanie niderlandzkiej demokracji. I oczywiście na śmiertelnym dla niej zagrożeniu, które chce zafundować „naiwnym” Holenderkom i Holendrom populistyczno-prawicowa ekipa Wildersa. Tylko nieliczni zauważyli głębokie podziały społeczne i polityczne, do jakich doprowadziły trzynastoletnie rządy Partii Ludowej na rzecz Wolności i Demokracji i stojącego na jej czele, Marka Ruttego. Natomiast o tym, że demokracja to nie tylko wybory i ich wyniki, ale także to, co dzieje się później – czyli przede wszystkim dialog, debata a czasem nawet spory pomiędzy politykami a społeczeństwem, wspomniał jedynie „De Telegraaf” – największy dziennik w Niderlandach.

Wynik wyborów parlamentarnych mocno zaskoczył również część holenderskiego biznesu. Zwłaszcza branżę technologiczną. Poważne obawy o swoją przyszłość wyraził m.in. zarząd ASML Holding NV. Koncern, będący niderlandzkim potentatem w produkcji maszyn do wytwarzania chipów, obawia się, że antyimigranckie stanowisko Partii Wolności, zablokuje napływ cudzoziemskich, wysoko wyspecjalizowanych pracowników.

Rzeczniczka ASML wyraziła opinię, że po obniżeniu świadczeń społecznych dla zagranicznych pracobiorców, które wprowadzono już miesiąc temu, ewentualne rządy PVV doprowadzą Niderlandy do izolacji, a w dalszej perspektywie, do spadku konkurencyjności krajowej gospodarki.

Zagadkowa gra z Putinem

Najbardziej zwycięstwem Geerta Wildersa był jednak zaskoczony Frans Timmermans, do niedawna wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej.

Pod koniec sierpnia Timmermans postanowił wrócić do polityki krajowej. Chciał, podobnie jak Donald Tusk, „ratować swoją ojczyznę przed upadkiem demokracji”. Tuskowi się udało, Timmermansowi Holendrzy nie dali się nabrać.

Może dlatego, że mieli w pamięci jego dokonania… Zwłaszcza te w zakresie tzw. Europejskiego Zielonego Ładu i programu „Fit for 55”, których był głównym architektem. Być może przypomniały im się też jego zagadkowe relacje z Rosją – to, że jeszcze pod koniec roku 2021, nie dostrzegał faktu, iż Gazprom próbuje manipulować gazowym rynkiem Unii. Albo te jeszcze starsze historie z marca 2014 roku, kiedy po aneksji Krymu, Timmermans jako ówczesny minister spraw zagranicznych Królestwa Niderlandów, ogłosił, że „handel między Holandią a Rosją będzie kontynuowany jak zwykle”. A może oczy otworzyło im proroctwo z końca maja zeszłego roku, w którym Timmermans przewidywał, że „jest bardzo mało prawdopodobne, że Rosja zakręci kurek z gazem takim krajom jak Holandia, Niemcy czy Włochy. Kreml woli trzymać ‘dużych chłopców’ po swojej stronie, ponieważ to jedyne źródło dochodu, jakie mu pozostało”. W tym samym wywiadzie, emitowanym w niderlandzkiej telewizji publicznej NPO1, polityk stwierdził ponadto, że Putin „bardzo się boi” i dlatego „wywiera presję w szczególności na małych klientów”.

Co najdziwniejsze, wszystkie te absurdy Timmermans wygadywał pomimo, że doskonale znał Rosję i jej przywódcę, bo… w latach 90. mieszkał w Moskwie. I właśnie ten fakt rodzi pytanie, czy byłemu Wiceprzewodniczącemu Komisji Europejskiej brak kompletnie politycznych kompetencji, czy prowadzi z Władimirem Putinem jakąś grę i świadomie okłamuje opinię publiczną?

Frans Timmermans, jako wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej, odegrał również kluczową rolę w zainicjowaniu postępowania przeciwko Polsce. Zainspirowany przez eurodeputowanych Koalicji Obywatelskiej i Lewicy procedurę karającą Polaków za rzekome „naruszenia zasad praworządności”. Procedura ta została uruchomiona w grudniu 2017 roku, w odpowiedzi na reformy sądownictwa wprowadzane przez polski rząd. Decyzję o uruchomieniu kar, zgodnie z art. 7. Traktatu o Unii Europejskiej, KE podjęła mimo zastrzeżeń ze strony niektórych urzędników UE, w tym ówczesnego Przewodniczącego Komisji, Jeana-Claude’a Junckera. Juncker wyraził wówczas zastrzeżenia co do skuteczności tego kroku, jednak ostatecznie władze unijne zdecydowały się na takie rozwiązanie.

Kary, którymi Polska została wówczas obłożona – zwłaszcza po tym, jak ostatnio Andrzej Morozowski przyznał w TVN24, że rząd Mateusza Morawieckiego „nie łamał dosłownie konstytucyjnych zapisów” – teraz budzą jeszcze większe wątpliwości, co do politycznych kompetencji Fransa Timmermansa niż sześć lat temu.

Timmermans nie umie przegrywać

Rankiem 23 listopada, zaraz po ogłoszeniu wyników, lider holenderskiej lewicy wystąpił przed kamerami telewizji publicznej NPO1. Był wyraźnie zdenerwowany, co nie umknęło politycznym komentatorom. Wouter de Winther z dziennika „De Telegraaf” nazwał go w chwilę później „zgorzkniałym człowiekiem, który nie potrafi znieść porażki”.

Timmermans znalazł oczywiście winnych swojej klęski. Są nimi media… Zdaniem polityka dziennikarze podczas kampanii wyborczej zbyt mało wypytywali Wildersa o jego program wyborczy, w którym ten nacjonalista „wyklucza miliony Holendrów”. Początkowo socjaldemokrata był ostrożny w słowach, ale kiedy reporterzy zaczęli pytać go o Wildersa, Timmermans wybuchnął: „Dlaczego pytacie o to mnie? Dlaczego nigdy jego nie zapytaliście go, jak wygląda program PVV?!”

Timmermans nie wierzy w uczciwość Geerta Wildersa. Stonowane wypowiedzi przywódcy prawicy i deklaracje, że chce być premierem wszystkich Holendrów, przywódca lewicy skwitował stwierdzeniem: „Wilders ani na jotę nie odchodzi od programu PVV, który między innymi opowiada się za zakazem meczetów i Koranu”.

Również następnego dnia przed kamerą „De Telegraaf”, Timmermans był wyraźnie pobudzony. „Nie udało mi się przekonać wystarczającej liczby wyborców”, przyznał. Ale gdy reporter zapytał, dlaczego tak się stało, ponownie zaatakował media. „Macie tych swoich profesjonalnych komentatorów, którzy wieczór po wieczorze wyjaśniają, jak to jest. Oni na pewno będą to kontynuować, a ja posłucham, co ci mądrzy ludzie mają do powiedzenia”. Zaraz po wypowiedzeniu tej kwestii wyszedł ze studia.

Wouter de Winther rejteradę Timmermansa uznał za mało profesjonalne zachowanie.

„Przyjechał, aby ratować nasz kraj przed Brukselą. To właśnie obiecał Holendrom, zwłaszcza lewicowym wyborcom. Jego misja zakończyła się jednak niepowodzeniem. Dzięki łasce Bożej ma jeszcze szansę rządzić, jeśli PVV nie uda się zbudować koalicji. Ale teraz najwyraźniej ma problem z zaakceptowaniem swojej klęski” – powiedział Winther.

W opinii dziennikarza, ​​Timmermans powinien przyznać się do porażki i iść dalej. „Reklamował się jako swego rodzaju zbawiciel. Myślał, że wystarczy pójść do urny… i ogłosić się nowym premierem. Holandia chciała czegoś innego. Powinien to przyjąć do wiadomości”.

W PVV są też porządni ludzie

Również Kamran Ullah, redaktor naczelny „De Telegraaf”, zwrócił uwagę na fakt, że niderlandzcy przywódcy polityczni, zwłaszcza ci, którzy stoją w opozycji do PVV, podsycają polaryzację społeczeństwa, a tym samym stają się winni „tego, o co oskarżają Wildersa”. „Robią to kłamiąc, że uchodźcy są deportowani z kraju, i że dla dzieci ze środowisk imigranckich nie mają przyszłości. To oczywiście nie jest prawdą.”

Jego zdaniem ​​politycy powinni pogratulować Geertowi Wildersowi zwycięstwa i zrobić wszystko, aby zapobiec dalszym podziałom społeczeństwa. Ullah krytycznie odniósł się też do osób oprotestowujących wyniki wyborów.

„Rodzą się silne emocje” – stwierdził. – „I jest to w pewnym stopniu zrozumiałe, zwłaszcza biorąc pod uwagę niektóre elementy manifestu wyborczego PVV i oświadczenia Wildersa, wygłaszane wcześniej. Ale widać, że napięcie jest również w szeregach polityków, którzy w wieczór wyborczy nie złożyli Wildersowi gratulacji… Zadaniem przywódców politycznych, nauczycieli i mediów jest obecnie wyjaśnienie ludziom pobudek Wildersa i tego, co powiedział w ostatnich tygodniach… Oczywiście Wilders musi pokazać, że chce być premierem wszystkich Holendrów. Musimy też wyjaśnić ludziom, że żyjemy w społeczeństwie demokratycznym, w którym naprawdę trzeba szanować wynik wyborów”.

Kamran Ullah, który sam jest potomkiem imigrantów, przestrzegł przed odrzuceniem prawie dwóch milionów wyborców PVV „jako bandy rasistów”. „Wyborcy, którzy głosowali na Partię Wolności, to ludzie z różnych środowisk. Ludzie, którzy w przeszłości głosowali na Partię Socjalistyczną, Partię Pracy, Partię Ludową na rzecz Wolności i Demokracji, a czasem nawet na Demokratów 66. To są bardzo porządni ludzie, którzy mają dość całej tej hecy i tracą zaufanie do polityki. Dlatego teraz głosują na Wildersa.”

Zdaniem naczelnego „De Telegraaf”, ostra krytyka islamu płynąca ze strony Wildersa była istotna tylko dla niektórych wyborców, ale nie stanowiła czynnika kluczowego dla większości. Ta część elektoratu uwierzyła, że lider PVV rzeczywiście zrezygnuje z wykluczenia społecznego muzułmanów.  Jeśli tak się stanie, możemy mieć nadzieję, że wszystko się ułoży”.

Holendrzy zaufali PVV

Powyborczym przemówieniem Fransa Timmermansa był również zaniepokojony prof. Afshin Ellian. Ten urodzony w Iranie prawnik, filozof i krytyk islamu politycznego wskazał na fragment, w którym lider koalicji komunistów, socjalistów i zielonych chce rzekomo bronić demokracji.

„Uważam, że to przemówienie było bardzo nierozsądne i trochę niespotykane… Timmermans zachował się wczoraj jak zawodowy prześladowca. Powiedział: ‘będziemy bronić demokracji’. Ale zdecydowana większość wyborców wybrała Wildersa. Mamy konstytucję, sądownictwo, media. Uważam, że to co zrobił Timmermans, to bardzo niebezpieczne podżeganie.”

Również autor książki „Vaste Grond”, Marcelo Mooren wytknął socjaliście, że nie powinien tak gwałtownie reagować na zwycięstwo konkurenta. Jego zdaniem Timmermans niepotrzebnie chce walczyć bezpośrednio z Wildersem, zamiast zająć się problemami, które wyniosły lidera narodowców tak wysoko. Mooren porównał strategię socjalisty do walki z komunizmem.

„Można walczyć z komunistami, ale ważniejsza jest walka z biedą, która stworzyła komunizm. To samo dotyczy tej formy populizmu” – powiedział. – „I to jest oczywiste, ale wciąż są partie, które chowają głowę w piasek i nie chcą żadnych rozwiązań. Teraz jest najważniejsze to, co zrobimy. Kto będzie premierem, a kto znajdzie się w opozycji? Jeśli popełnimy błąd, Wilders za cztery lata będzie miał pięćdziesiąt mandatów.

I trudno odmówić racji wszystkim przywołanym ekspertom. Tolerancyjna, bezpieczna i przyjazna dla wszystkich Holandia odchodzi do historii, a jej mieszkańcy są zmęczeni permanentnymi politycznymi awanturami. Ponad 50 proc. mieszkańców nie ufa już politycznym elitom, a 60 proc. uważa, że krajem rządzą darmozjady, których jedynym celem jest władza. Tym czasem 80 proc. społeczeństwa najbardziej obawia się imigrantów. Wildersowi udało się odczytać te lęki. I to już dwadzieścia lat temu. Dlatego właśnie Holendrzy mu zaufali.

A jednak do liberalno-lewicowego establishmentu nadal nic nie dotarło. Niemiecka stacja ZDF i dziennik „Tagesspiegel”, Geerta Wildersa tradycyjnie nazywają „prawicowym populistą”. Z kolei francuski dziennik „Le Monde” charakteryzuje PVV jako „partię skrajnie prawicową i antyislamską”. W wyobrażeniu Thomasa Kirchnera z „Süddeutsche Zeitung” Wilders to „jeden z najbardziej nieprzejednanych krytyków islamu w Europie” i „uparty nacjonalista, który pcha Holandię do wyjścia z Unii Europejskiej i NATO”. Kirchner zwraca również uwagę na deklarowane przez Wildersa „ksenofobiczne postulaty”, w tym „dążenie do natychmiastowego ograniczenia liczby osób ubiegających się o azyl do zera”.

Czy zatem Królestwo Niderlandów, kraj do tej pory głęboko zakotwiczony w strukturach UE i NATO, postrzegany jako jeden z najbardziej zagorzałych przeciwników putinowskiej Rosji, zmieni teraz kurs o 180 stopni? Czy nowy prawicowy gabinet z udziałem Partii Wolności, który jak wszystko wskazuje jest na najlepszej drodze do objęcia władzy, raczej utrzyma dotychczasowy kierunek? Jak by nie było, należy się spodziewać, że holenderskie wybory wymuszą na unijnych eurokratach zmianę narracji. A Wilders stanie się kierunkowskazem dla obywateli tych państw, które chcą zachować suwerenność i narodową tożsamość.

 

 

Fot.: Dall-e

KRZYSZTOF M. ZAŁUSKI: Teorie spiskowe, czyli prawda najprawdziwsza

W świecie, gdzie fakty i fikcja przeplatają się wzajemnie, tworząc coraz mniej zrozumiały zlepek rzeczywistości medialnej, chyba jedynym elementem, który je spaja są tzw. „teorie spiskowe”. I to nie jakieś wytwory wyznawców „tajnej wiedzy”, wykwity sztucznej inteligencji albo rojenia schizofreników. Nie. Raczej domysły i hipotezy, które po latach wyszydzania znajdują potwierdzenie w najtwardszych dowodach.

Historie, w których jakieś enigmatyczne „stowarzyszenia cieni” manipulują informacjami na skalę wykraczającą daleko poza percepcję przeciętnego człowieka, są w większości przypadków nonsensem lub manipulacją. To nie ulega kwestii… Ale co, jeśli „siły ciemności” istnieją i rzeczywiście coś przed nami ukrywają? Co, jeśli w teoriach spiskowych kryje się choćby ziarno prawdy?

Rzeczywistość za zamkniętymi drzwiami

Teorie spiskowe, im bardziej upiorne, tym większy wywołują niepokój. Im mniej prawdopodobne, tym więcej rodzą pytań – o to, co naprawdę dzieje się za zamkniętymi drzwiami władzy, mediów, laboratoriów… I to jest właśnie ich geneza.

Konspiracjonizm, czyli tendencja do postrzegania spisków i tajnych działań we wszystkich aspektach życia publicznego i prywatnego rodzi się z wiary, że istnieją alternatywne wytłumaczenia mechanizmów rządzących rzeczywistością. Teorie spiskowe dezawuują informacje rozpowszechniane przez główne media. Wszelkie oficjalne, naukowe lub powszechnie akceptowane wyjaśnienia otaczającego nas świata, postrzegane są przez wyznawców teorii spiskowych, jako fałszywe lub mające tzw. „zwykłych ludzi” wprowadzać w błąd. Przy czym, jakiekolwiek próby zaprzeczania istnienia spisku są przez tychże konspiracjonistów interpretowane jako kolejny element zmowy elit.

Propagowanie teorii spiskowych może mieć przeróżne skutki – poczynając od wzmacniania poczucia wspólnoty wśród wierzących w nie osób, po sianie lęków, dezinformacji i podziałów w społeczeństwie. Często teorie te są wykorzystywane do celów politycznych, społecznych i religijnych, mających wpłynąć na określone zachowania obywateli. Teorie spiskowe są więc „antyreligią” opierającą się na przekonaniu o istnieniu ukrytych, tajnych sił kształtujących świat. Ta „świecka wiara” oferuje ludziom sens i porządek rzeczywistości – tak jak każda inna religia.

W świecie, w którym każdy jest zarówno nadawcą jak i odbiorcą informacji, teorie spiskowe stały się też swoistą globalną walutą. Takim bitcoinem kopanym w różnych częściach świata, przez różnych ludzi, z różnych powodów – poczynając od samozwańczych proroków, którzy przekonani są o odkryciu „prawdy prawdziwej”, po „niedocenianych znawców”, dostrzegających w spisku sposób na zwrócenie na siebie uwagi.

Jednak nie tylko wariaci widzą metodę w tym szaleństwie. Również politycy i ideolodzy nie stronią od spiskowych narracji. Wykorzystują je do mobilizowania swoich zwolenników lub dyskredytowania oponentów. Tak samo jak „celebryci” szukający poklasku. Albo zawodowi „trolle”, którzy rzucają w przestrzeń medialną „fakty” mające wywołać zamieszanie i odwrócić uwagę od istotnych problemów. Również media, w pogoni za sensacją i „klikalnością”, dodatkowo podsycają te emocje.

 

Kiedy spiski wychodzą z cienia

 

A jednak niektóre teorie spiskowe okazują się być prawdziwe, choć zdarza się to niezwykle rzadko. Prawda wychodzi na powierzchnię zazwyczaj wtedy, gdy pojawiają się nowe, niepodważalne dowody. Albo gdy utrzymywanie sekretu przestaje być już konieczne. Jednym z przykładów takiej upadłej teorii jest Operacja Northwoods.

 

W 1962 roku agenci CIA wpadli na pomysł, którego nie powstydziłby się sam Ian Fleming, który pisała o przygodach Jamesa Bonda, czyli agenta 007 Jej Królewskiej Mości (wówczas). Aby skłonić amerykańską opinię publiczną do poparcia wojny przeciwko Fidelowi Castro, postanowili przeprowadzić serię ataków terrorystycznych na Florydzie i w Waszyngtonie – oczywiście pod fałszywą flagą. Operacja przewidywała porwania amerykańskich samolotów, zamachy bombowe i preparowanie dowodów.

Northwoods było częścią większego projektu o nazwie Mongoose, mającego na celu odzyskanie kontroli nad Kubą. Plan ten został opracowany przez Kolegium Połączonych Szefów Sztabów USA. Zatwierdził go przewodniczący Kolegium, gen. Lyman Lemnitzer, który po odwołaniu operacji przez prezydenta Johna Kennedy’ego został mianowany naczelnym dowódcą Połączonych Sił Zbrojnych NATO w Europie a następnie Naczelnym Dowódcą NATO. Amerykańskie władze długo zaprzeczały istnieniu planów Operacji Northwoods. Wszystkich, którzy sugerowali, że „coś jest na rzeczy”, wykpiwano. Po latach okazało się, że głupia teoria spiskowa, w rzeczywistości jest prawdą.

Nie była to oczywiście jedyna w historii USA koncepcja, mogąca nawet najbardziej wytrawnego sceptyka przyprawić o zawrót głowy. Weźmy na przykład Tuskegee Syphilis Experiment… Te eksperymenty na ludziach jako żywo przypominały koszmary z powieści Stephena Kinga. Ale niestety były rzeczywistością.

Rząd USA i naukowcy z Uniwersytetu Tuskegee, przez cztery dekady – poczynając od roku 1932 – prowadzili badania na czarnoskórych mężczyznach chorych na kiłę, nie oferując im leczenia, mimo że było dostępne… I również w tym przypadku to, co przez lata wydawało się tylko plotką, okazało się faktem nie do podważenia.

Podobnie było ze szpiegowskim programem PRISM, koordynowanym przez National Security Agency – Amerykańską Wewnętrzną Agencją Wywiadowczą. Program NSA od 2007 służył wywiadowi Stanów Zjednoczonych do gromadzenia danych największych przedsiębiorstw IT na świecie, bez powiadamiania ich o tym fakcie. Przez lata wszyscy mówili, że „wielki brat patrzy”, aż w 2013 roku Edward Snowden udowodnił, że to nie fantazje szaleńców, lecz rzeczywistość.

 

Uwaga, czarna wołga!

 

Skłonności do konspiracjonizmu to oczywiście nie tylko amerykańska przywara. Również u nas teorie spiskowe mają się wyśmienicie. Ich historia sięga średniowiecza. To właśnie w wiekach średnich powstał jeden z najbardziej absurdalnych mitów – tzw. „krwawy mord rytualny”, który zakładał, że Żydzi mordują chrześcijańskie dzieci w ramach religijnego kultu. Według tego przekazu, wyznawcy judaizmu mieli wykorzystywać krew składanych w ofierze dzieci do produkcji macy… Przypadki tego rodzaju oskarżeń pojawiały się wówczas w całej Europie, zwłaszcza w okresach wzrostu antysemickich nastrojów. W ich efekcie doszło w wielu krajach do tragedii – do pogromów, wypędzeń i innych form przemocy wobec Żydów.

Kolejnym mitem, który cieszył się wyjątkową popularnością czasach tzw. Polski Ludowej, była opowieść o „czarnej wołdze”. Legenda przyjęła się zwłaszcza dużych miastach. Według tej narracji, czarna wołga – luksusowy samochód dostępny tylko dla nielicznych – miał być używany przez tajne służby lub nieznane, złowrogie siły do porywania ludzi, najczęściej dzieci. Legenda o „czarnej wołdze” wywoływała powszechny lęk, chociaż nigdy nie potwierdzono istnienia ludzi używających tego demonicznego auta. Również autor tej historii, na zawsze pozostał anonimowy.

Opowieść o Iluminatach i Nowym Porządku Świata popularna jest na całym świecie, również w Polsce. Historycznie rzecz biorąc grupa taka istniała rzeczywiście. Zakon Iluminatów, czyli Oświeconych powstał w Bawarii w roku 1776. Wkrótce został jednak zdelegalizowany i wraz z masonerią i innymi tajnymi stowarzyszeniami, oskarżony o wywołanie rewolucji francuskiej… Według współczesnej teorii spiskowej Iluminaci to tajna, elitarna grupa, która manipuluje wydarzeniami globalnymi. Jej celem jest dominacja nad światem. Z kolei idea Nowego Porządku Świata zakłada, że istnieje grupa ludzi, która dąży do stworzenia jednolitego, autorytarnego rządu światowego.

„Dowody” na istnienie Iluminatów i ich wpływ na światową politykę, gospodarkę i media są więc połączeniem historycznych faktów, domysłów i niepotwierdzonych informacji. Znawcy przedmiotu wymieniają różne wydarzenia, które są domniemanym dziełem „Oświeconych” – od globalnych kryzysów finansowych, po międzynarodowe konflikty. Wszystkie mają być „świadectwem” na ich zbrodnicze manipulacje.

W Polsce, teorie te są najczęściej powiązane z obawami o utratę suwerenności narodowej w obliczu wzrostu znaczenia międzynarodowych instytucji, takich jak Unia Europejska. Teoria spisku Iluminatów i masonów nie ma podobno żadnego potwierdzenia – ani naukowego, ani historycznego. Ma być natomiast przykładem przesądu, który kościół katolicki rzekomo wykorzystuje do manipulowania ludzką naiwnością.

 

Zamach i egzekucja

 

Osobny rozdział w teoriach spiskowych stanowią historie dotyczące tajemniczych śmierci znanych osób – na przykład generała Władysława Sikorskiego, nadinspektora Marka Papały czy szefa Samoobrony Andrzeja Leppera.

Pierwszy z nich zginął nocą z 4 na 5 lipca 1943 r. w wyniku katastrofy lotniczej u wybrzeży Gibraltaru. Dwa tygodnie po tragedii, brytyjska komisja ogłosiła, że jej przyczyną był zablokowany ster. Już wtedy zaczęto zadawać sobie pytanie, dlaczego ster wznoszącego się samolotu uległ „zacięciu” w pozycji wymuszającej lot nurkowy? Zastanawiające jest również i to, czemu nikt – poza niemiecką propagandą – od początku dochodzenia nie rozważał hipotezy o sabotażu. Jedynie gubernator Gibraltaru, Noel Mason-Macfarlane, w rozmowie z wdową po generale, wyraził swoje wątpliwości, mówiąc: „nie wierzę w przypadki…”.

Najpopularniejszym wyjaśnieniem śmierci Naczelnego Wodza jest teoria zamachu zorganizowanego przez aliantów lub inne siły polityczne. Wśród podejrzanych znalazły się tajne służby Związku Sowieckiego, Wielkiej Brytanii a nawet niektóre polskie kręgi polityczne zainteresowane usunięciem Sikorskiego z powodu jego nieprzejednanej postawy wobec zbrodni katyńskiej.

Tak jak w przypadku gen. Sikorskiego, również sprawa komendanta głównego Policji Marka Papały – mimo upływu ćwierćwiecza od jego śmierci – nadal nie doczekała się rozwiązania. Kluczowe dowody w tej sprawie często uważane są za niewystarczające, aby komukolwiek postawić zarzut zabójstwa. Najbardziej prawdopodobne teorie, mówią o zemście członków zorganizowanej grupy przestępczej. Nie wyklucza się jednak także faktu, że szef Policji mógł paść ofiarą rozgrywek toczonych w łonie służb specjalnych. Jeszcze inna hipoteza zakłada, że w egzekucję Papały zaangażowani byli wysoko postawieni politycy. Niejasności potęguje fakt, że przez wiele lat śledztwo stało w zasadzie w miejscu, co może nasuwać przypuszczenia, że komuś zależy na zamieceniu sprawy pod dywan.

 

Najsłynniejszy seryjny samobójca

 

Przedmiotem kontrowersji jest również tragiczna śmierć Andrzeja Leppera, jednej z najbardziej charakterystycznych postaci polskiej sceny politycznej początku XXI wieku… Lepper znany był z szeregu kontrowersyjnych wypowiedzi i zachowań – w 2001 roku oskarżył o korupcję Pawła Piskorskiego, Jerzego Szmajdzińskiego, Donalda Tuska, Andrzeja Olechowskiego i Włodzimierza Cimoszewicza. W tym samym roku stwierdził, że w mazurskiej wsi Klewki wylądowali talibowie… Szef Samoobrony sam stał się też bohaterem skandalu obyczajowego – miał rzekomo oferować kobietom pracę w biurze poselskim w zamian za seks.

5 sierpnia 2011 roku Lepper odebrał sobie życie w swoim biurze w Warszawie. Jednak oficjalna wersja wydarzeń została zakwestionowana przez osoby z jego najbliższego otoczenia. Sławomir Izdebski, współpracownik polityka, wyraził przekonanie, że powodem śmierci było zabójstwo. Podkreślał ponadto, że jego przyjaciel posiadał ważne informacje, które mogłyby zdestabilizować wymiar sprawiedliwości. Zgłaszał również wątpliwości co do przebiegu śledztwa, wskazując na opóźnienia w przeprowadzeniu sekcji zwłok. Z kolei Piotr Tymochowicz, doradca medialny szefa Samoobrony, podkreślał publicznie, że Lepper tuż przed śmiercią wyrażał obawy o swoje życie. Konsultant medialny sugerował, że jego klient został zamordowany. Pomimo tylu wątpliwości, śledztwo w sprawie śmierci Leppera zostało ostatecznie umorzone. Opinie biegłych wykluczyły udział osób trzecich, a prokuratura wskazała jako motyw samobójstwa depresję spowodowaną problemami osobistymi i finansowymi.

Takich i podobnych historii są tysiące… Od ludowych guseł na temat duchów, czarów i demonów, poprzez paranaukowe fantazje na temat UFO, płaskiej ziemi, fikcyjnego lądowanie na Księżycu, chemtrails, tajnych baz nazistów na Antarktydzie, czy incydentu w Roswell, po zupełnie poważne sprawy takie, jak atak pod fałszywą flagą na Word Trade Center, zabójstwa Johna Kennedy’ego i księżnej Diany, kryzys w Zatoce Perskiej jako intryga naftowa, szczepionki jako narzędzie do kontroli populacji, Protokoły Mędrców Syjonu, nieformalny rząd światowy Bilderberg Group czy QAnon i Pizzagate…

I właśnie dzięki takim narracjom kontury pomiędzy teoriami konspiracjonistów a faktami coraz bardziej się zacierają… A to dopiero początek. Bo do gry weszła właśnie sztuczna inteligencja. Z całym spektrum deepfakeów i pospolitych kłamstw, które być może sprawią, że bałagan informacyjny stanie się jeszcze większy. Nie zmieni to jednak faktu, że żadne siły nadprzyrodzone nie istnieją. Tak samo jak nie ma demonicznych lalkarzy, pociągających za sznurki naszego przeznaczenia… Są tylko zupełnie realni ludzie.

 

Zdj.: Zurych Fot.: K.M. Załuski

Co tam Panie u Helwetów? KRZYSZTOF M. ZAŁUSKI: Szwajcaria skręca w prawo

Szwajcarzy wybrali dwuizbowy parlament – Radę Narodu i Radę Kantonów. Zgodnie z przewidywaniami, zwycięzcą po raz szósty z rzędu, okazała się konserwatywna prawica, czyli Szwajcarska Partia Ludowa. Wielkimi przegranymi są natomiast partie lewicowe i proekologiczne. Wybory pokazały, co kolejny europejski naród myśli o swojej suwerenności, o konieczności zwiększenia wydatków na walkę z globalnym ociepleniem, o Unii Europejskiej i otwieraniu granic.

Gdy myślimy o Szwajcarii, najczęściej nasza wyobraźnia podąża ku bajecznym, górskim krajobrazom, czekoladowym smakołykom i luksusowym zegarkom. Jej symbolami są także bernardyny z beczułką rumu i brązowe krowy z dzwonkami pasterskimi na szyi. Jednak tym, co naprawdę wyróżnia tę alpejską krainę, są niezwykły ustrój polityczny, historia i neutralność. Uwagę zwraca także skomplikowana procedura wyborów parlamentarnych i obligatoryjne referenda.

Szwajcaria jest krajem, którego mieszkańcy zdają się rozumieć, że prawdziwa demokracja nie polega tylko na uczestnictwie w wyborach raz na cztery lata, lecz na aktywnym i świadomym udziale obywateli w procesach decyzyjnych. Jest to więc państwo, gdzie „vox populi” jest faktycznie kluczowy, zarówno w parlamencie, jak i podczas referendów. Jest też przykładem pełnej demokracji, a nie jak w wielu tzw. „państwach demokratycznych”, fasadowej pseudodemokracji.

 Europejskość, ale z umiarem

Szwajcaria jest federacją 26 kantonów, będących do połowy XIX wieku samodzielnymi mini-państwami. Dopiero w roku 1848 Helweci z luźnego związku, postanowili przekształcić swoje państwa w federację. Obecnie Konfederacja Szwajcarska ma prawie dziewięć milionów mieszkańców, którzy nadal kultywują swoje odrębne tradycje i używają czterech języków urzędowych: niemieckiego, francuskiego, włoskiego i – w niewielkim stopniu – retoromańskiego.

Państwo to, pomimo położenia w samym sercu Europy, nie należy ani do Unii Europejskiej, ani do Europejskiego Obszaru Gospodarczego. Jego mieszkańcy bowiem, swoją suwerenność traktują z najwyższym szacunkiem. Niepodległość jest tu wartością nadrzędną, co doskonale ilustruje wynik referendum z 2001 roku, w którym Helweci zdecydowanie, bo aż w 77 %, odrzucili koncepcję rozpoczęcia rozmów na temat akcesji do UE. To, co dla wielu państw jest marzeniem, dla Szwajcarów było – i jest nadal – nie do przyjęcia.

Pomimo braku formalnego członkostwa w UE, Szwajcaria utrzymuje jednak specjalne stosunki z Brukselą. Dzięki temu uczestniczy w wybranych (przez siebie) międzynarodowych projektach – jednym z nich jest Układ z Schengen. Szwajcaria angażuje się również finansowo w różne unijne działania – polityczne i gospodarcze np. poprzez partycypowanie w europejskim budżecie. Jest więc najlepszym przykładem tego, że można być poza Unią Europejską i jednocześnie pozostawać integralną częścią europejskiego krajobrazu politycznego – że istnieją sposoby współpracy i osiągania sukcesów, bez konieczności rezygnacji z suwerenności.

Stolicą Szwajcarii jest Berno. To tutaj swoje siedziby ma większość instytucji federalnych i rządowych. Miasto to jest jednak jedynie stolicą funkcjonalną, a nie formalną, jak ma to miejsce w zdecydowanej większości państw świata. Podobnie wyjątkowa jest „stolica” francuskojęzycznej Szwajcarii, nazywana niekiedy „miastem pokoju”. W Genewie działa blisko 240 zagranicznych przedstawicielstw, dziesiątki organizacji międzynarodowych oraz setki organizacji pozarządowych. Swoje siedziby mają tu m.in. agendy ONZ – Rada Praw Człowieka, Światowa Organizacja Zdrowia i Międzynarodowa Organizacja Pracy. Tutaj także mieszczą się centrale Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, Światowej Organizacji Zdrowia, Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych i UNICEF-u.

Atrakcyjność Szwajcarii podnosi jeszcze bardziej fakt, że Genewa, Zurych i Berno są centrami finansowymi Europy. To tu rezydują bankowi giganci: Union des Banques Suisses, Banque Cantonale de Genève, Raiffeisen i, upadły w tym roku, Credit Suisse… Helweci szczycą się również drugim, najwyższym w Europie wskaźnikiem siły nabywczej zarobków na mieszkańca – notabene zaraz po, będącym w unii celnej i monetarnej ze Szwajcarią, Księstwie Liechtenstein.

Nic więc chyba dziwnego, że ta niewielka alpejska republika jawi się światu jako przysłowiowy „raj na ziemi”. I że Szwajcarzy tak bardzo cenią sobie jej odrębność i wszelkie tradycje.

Fenomen demokracji oddolnej

Najważniejszą z tych tradycji jest chyba instytucja referendum – Szwajcarzy udają się do urn wyborczych aż cztery razy w ciągu roku. Podczas głosowania wypowiadają się w sprawach istotnych dla powiatu, kantonu lub całej federacji. Co więcej, wyniki tych ludowych plebiscytów są dla członków parlamentu absolutnie wiążące. Można więc śmiało powiedzieć, że demokracja bezpośrednia jest prawdziwą esencją równości obywateli, i że to właśnie dialog i kompromis pomiędzy ludem a władzą kreują sukcesy państwa.

Na szczycie piramidy szwajcarskiego systemu politycznego stoją parlament i władze kantonalne. Szwajcarski parlament, czyli Zgromadzenie Federalne, to instytucja o długiej tradycji. Składa się ona z dwóch izb: Rady Narodu i Rady Kantonów. Rada Narodu, w której zasiada 200 posłów, zwanymi również „deputowanymi Narodu”, stanowi serce szwajcarskiego ustawodawstwa. To tutaj podejmowane są najważniejsze decyzje dotyczące kraju.

Natomiast izba wyższa, czyli Rada Kantonów, złożona z 46 przedstawicieli, reprezentuje interesy konkretnych kantonów, które są podstawowymi jednostkami administracyjnymi państwa. Ciekawostką jest fakt, że z ogółu 26 kantonów, w sześciu z nich – nazywanych „półkantonami” – obywatele wybierają po jednym reprezentancie, a w pozostałych dwudziestu po dwóch. Ponadto konstytucja Szwajcarii określa czas trwania kadencji tylko posłów do Rady Narodu – wynosi on cztery lata. Co istotne, izba ta nie może zostać rozwiązana przed terminem, co jest gwarancją stabilności i ciągłości procesów ustawodawczych.

Kolejnym szwajcarskim „fenomenem demokracji” jest sam proces podejmowania decyzji politycznych – jest on całkowicie oddolny… W Szwajcarii bowiem, to wola społeczeństwa jest fundamentem, na którym opiera się cały system. Kluczową rolę odgrywa więc wspomniana już demokracja bezpośrednia. To właśnie referenda są przejawem świadomości obywateli i ich odpowiedzialności za dobro wspólne. To one są czynnikiem spajającym ten pozornie niespójny naród.

W szwajcarskim modelu decyzyjnym obowiązuje zasada dialogu, jako źródła kompromisu. Tradycja federalistyczna, stanowiąca integralną część szwajcarskiej tożsamości, nakazuje kantonom zajmować się własnymi problemami. Krytyka działań innych kantonów jest niedopuszczalna. To podejście sprzyja wzajemnemu zrozumieniu różnorodności i pluralizmu, co z kolei jest kluczowe dla tworzenia trwałych rozwiązań systemowych.

 Helweci wybierają tradycję

Wybory do organów legislacyjnych w Szwajcarii odbyły się w niedzielę, 22 października. Aż 90 proc. uprawnionych do głosowania „poszła do urn” już w sobotę – za pośrednictwem internetu. Wyniki ogłoszono w poniedziałek. W środę okazało się jednak, że głosy zostały błędnie policzone.

Z oficjalnego komunikatu Federalnego Urzędu Statystycznego w Neuchâtel wynika, że „święto demokracji” zostało zakłócone przez błąd w oprogramowaniu importującym dane z komisji. Jednocześnie Urząd zapewnił, że nowe wyliczenia nie będą miały wpływu na podział mandatów. I rzeczywiście, po korekcie obliczeń po raz szósty z rzędu wygrała narodowo-konserwatywna Szwajcarska Partia Ludowa.

Ostateczne wyniki wyborów wyglądają następująco: 27,9 proc. uprawnionych do głosowania Helwetów wybrało Szwajcarską Partię Ludową (SVP). Socjaldemokraci (SP) uzyskali 18,3 % głosów, Liberałowie (FDP) 14,3 %, Centrum (DM) 14,1 % głosów, Zieloni 9,8 %, Zieloni Liberałowie (GLP) 7,6 % zaś skrajna lewica w ogóle do parlamentu nie weszła. Frekwencja wyniosła zaledwie 44,6 proc. Czyli mniej niż przed czterema laty, gdy głosowało 45,1 proc. obywateli.

W dziewięciu kantonach konieczna będzie druga tura głosowania, która ma się odbyć 12 lub 19 listopada. Mieszkańcy m.in. Genewy, Fryburga, Valais, Ticino, Schaffhausen i Zurychu wyłonią w niej łącznie 13 członków rad. Jednak już teraz można powiedzieć, że zwycięzcami wyborów są partie prawicowe. Świętować może zwłaszcza SVP, której udało się zdobyć 9 dodatkowych mandatów w Radzie Narodu… To przesuniecie w prawo mogło być jeszcze wyraźniejsze, gdyby nie sojusz pomiędzy partiami lewicy. Ich wyborcze porozumienia ocaliły Partię Zielonych i Zielonych Liberałów przed jeszcze drastyczniejszą katastrofą. Pierwsi stracili tylko pięć mandatów zamiast siedmiu, drudzy – sześć zamiast siedmiu. Na powiązaniu list skorzystali również Socjaldemokraci, którzy dzięki nim zdobyli dodatkowe punkty. Co ważne, powiązania wyborcze są obecnie mocno krytykowane. Część ugrupowań opowiada się wręcz za ich likwidacją, ponieważ wyniki tak przeprowadzanych wyborów nie odzwierciedlają rzeczywistej woli elektoratu.

Zwycięstwo Szwajcarskiej Partii Ludowej dla większości politologów było oczywiste. Część badaczy spodziewała się nawet, że SVP osiągnie jeszcze lepszy wynik. Chociażby dlatego, że w czasach międzynarodowych kryzysów potrzeba stabilności wyborców zwykle wzrasta, a chęć na eksperymenty polityczne maleje.

Według badań przedwyborczych, szczególnie istotne dla Helwetów były trzy zagadnienia: wzrost kosztów ubezpieczeń zdrowotnych, relacje z Unią Europejską, zagrożenie ze strony imigrantów oraz zmiany klimatyczne. 22 października Szwajcarzy pokazali, że nie chcą już zwiększania wydatków na walkę z „globalnym ociepleniem”, ani tym bardziej zbliżenia z Unią. Chcą natomiast, aby politycy zajęli się rozwiązywaniem realnych problemów społecznych, a w szczególności nabrzmiewającej kwestii migrantów… Naprzeciwko tym właśnie postulatom wyszli politycy Szwajcarskiej Partii Ludowej.

 SVP jak AfD?

W Polsce szwajcarskie wybory przeszły w zasadzie bez echa. Sukces prawicy nie podobał się jednak wielu politykom europejskim. Zwłaszcza niemieckim. Lewicowo-liberalne media, komentowały to wydarzenie następująco: „Skrajna prawica na fali wzrostu. Szwajcarzy wybrali Szwajcarską Partię Ludową, która jest inspiracją dla Alternatywy dla Niemiec”.

DPA zastanawiała się także nad tym, „dlaczego ten zwrot na prawo nie wzbudza takiego poruszenia, jak wzrost popularności AfD w Niemczech?” I tłumaczyła ten stan mniej więcej tak: „Szwajcarzy doskonale znają swój nietypowy system polityczny. Dlatego zachowują spokój. Nie ma paniki, ‘zapór ogniowych’ ani histerii z powodu wzrostu siły skrajnej prawicy. To, co wywołałoby sensację w innych krajach, tutaj jest częścią systemu”.

Michael Hermann, politolog i dyrektor Instytutu Sotomo, który prowadził przedwyborcze sondaże, uważa że „Szwajcarska Partia Ludowa i Alternative für Deutschland są podobne, choć w niektórych kwestiach SVP jest jeszcze bardziej prawicowa niż AfD”. Zasadnicza różnica między nimi polega jednak na tym, że SVP jest partią rządzącą, a AfD dopiero aspiruje do władzy.

„Politycy SVP w trakcie kampanii wyborczej prezentują twarde stanowiska i atakują przeciwników, jednak jako przedstawiciele rządu zachowują się inaczej”, dodaje Hermann. „Ta podwójna gra jest ugruntowana historycznie i całkowicie przez Szwajcarów akceptowana”.

Ukazujący się w przygranicznej Konstancji „Südkurier” cytuje z kolei niemieckich politologów, którzy stoją na stanowisku, że „SVP i AfD łączą wspólne prawicowo-populistyczne poglądy, najczęściej sprowadzające się do podsycaniu niechęci wobec imigrantów, a zwłaszcza wyznawców islamu”. Oba ugrupowania, twierdzi gazeta, „sprzeciwiają się sankcjom nałożonym na Rosję przez Unię Europejską, a politycy SVP są szczególnie dumni z faktu, że w latach 90-tych skutecznie przeciwdziałali zbliżeniu Szwajcarii z UE”.

Czy rzeczywiście styl polityczny Szwajcarskiej Partii Ludowej i Alternatywy dla Niemiec ma ze sobą coś wspólnego? Takie pytanie stawia historyk z Uniwersytetu we Fryburgu, Damir Skenderovic. Jego analiza wydaje się wskazywać na pewne podobieństwa między oboma partiami. Ekspert charakteryzuje styl obu ugrupowań jako „promujący proste rozwiązania skomplikowanych problemów”. Podsuwa również klucz do zrozumienia ich retoryki – ma nim być „znajdowanie kozła ofiarnego”. Kiedy pojawiają się problemy społeczne, „SVP i AfD wskazują palcem na grupę, którą uważają za winną całej sytuacji. „To klasyczna taktyka, która pozwala im zyskać poparcie i przekonać wyborców, że wskazani winowajcy są źródłem kryzysu”.

„Ale to nie wszystko”, uważa Skenderovic. „Obie te partie, podobnie jak wiele innych prawicowych ugrupowań populistycznych, operują według podobnego schematu myślowego. Zdaniem historyka, jest to zasada „my kontra oni”. „SVP i AfD przedstawiają się jako głos ludu, reprezentujący interesy ‘dołów społecznych’, czyli ‘zwykłych obywateli’, którzy ‘czują się oszukani i zaniedbani przez skorumpowaną elitę’. Jednocześnie politycy obu partii wytykają palcem innych – obcych, przybyszów z zewnątrz, którzy stanowią zagrożenie dla narodu”.

Co powiedzieli nam Helweci?

Analiza Skenderovica nie jest wcale jednoznaczna i bynajmniej nie potwierdza tezy, jakoby SVP i AfD były partiami skrajnie prawicowymi, czy wręcz neofaszystowskimi. Przypomina natomiast antypisowską propagandę, suflowaną Polakom przez liberalną lewicę.

W rzeczywistości Szwajcarska Partia Ludowa ma korzenie ludowe, wręcz chłopskie. Jej historia sięga roku 1917, kiedy to w Zurychu narodziła się Partia Rolników. W krótkim czasie podobne ugrupowania powstały w innych kantonach. Następnie, te luźno powiązane ugrupowania, zawiązały sojusz, który okazał się na tyle silny, że w 1929 roku jeden z jego liderów, Rudolf Minger, zdobył miejsce w rządzie. Choć formalnie partia działa dopiero od roku 1936 jako Partia Rolników, Kupców i Niezależnych, to do tego czasu zdołała już zbudować solidne fundamenty. W 1971 roku SVP połączyła siły z Partiami Demokratycznymi z kantonów Glarus i Gryzonia, tworząc potężną siłę polityczną.

Ideologia SVP to mieszanka narodowego konserwatyzmu, eurosceptycyzmu i izolacjonizmu. Partia ta rzeczywiście sprzeciwia się członkostwu Szwajcarii w międzynarodowych organizacjach, takich jak Unia Europejska czy ONZ. Opowiada się też za surowszymi regulacjami dotyczącymi imigracji, prawa azylowego i kodeksu karnego. W kwestiach gospodarczych wyznaje zasady wolnorynkowe i jest zwolennikiem liberalizmu gospodarczego. Jej kierownictwo popiera m.in. prawo do posiadania broni, utrzymania neutralności państwa i silnej armii, jako narodowej gwardii. W obrębie SVP istnieje różnorodność poglądów – od frakcji centrystyczno-agrarnej po skrzydło narodowe.

Wszystkie społeczeństwa stają przed coraz trudniejszymi pytaniami. I coraz bardziej złożonymi wyzwaniami, bez względu na to, czy są to mieszkańcy bogatej Szwajcarii, czy średnio rozwiniętej Polski… Uczciwym politykom powinno zależeć na udzieleniu suwerenowi uczciwej i zrównoważonej odpowiedzi. Bo przecież decyzja o wyborze przyszłości należy do obywateli, a nie polityków.

Aby zrozumieć prawdziwe intencje sprawujących w naszym imieniu władzę, powinniśmy uważnie przyglądać się innym i temu, jak podejmują polityczne wybory. Na przykład Helwetom, którzy są pod tym względem chyba najbardziej świadomym narodem w Europie… I nie chodzi o to, żeby zamienić Polskę w drugą Szwajcarię. Lecz o to by znaleźć rozwiązania odpowiadające polskiej historii, tradycji, kulturze i tożsamości. Jednym z takich rozwiązań mogłoby być powszechne referenda. Ich wprowadzenie i upowszechnienie, znacząco wzbogaciłoby polską debatę publiczną. Mogłoby także uczynić bardziej transparentnym proces podejmowania decyzji politycznych – zarówno tych na szczeblu centralnym, jak i samorządowym.

Szwajcarska demokracja bezpośrednia, ze wszystkimi jej unikalnymi narzędziami politycznymi, mogłaby też być inspiracją dla tych polityków unijnych, którzy pragną rzeczywistych reform, a nie tylko ich symulowania.

 

Więcej aktualności na temat krajów niemieckojęzycznych na kanale autora: www.youtube.com/@DACHL

 

Do portalu wraca KRZYSZTOF M. ZAŁUSKI: A Polacy wybrali Barabasza…

Po wyborach w Polsce niemieccy politycy, dziennikarze a nawet mieszkańcy pogranicza odetchnęli z ulgą. „Polacy pokazali, że są po stronie demokracji”, „Powrót do Europy, powrót do demokracji”, „Zwycięstwo opozycji to dobra wiadomość dla Unii Europejskiej”, „Polsce grozi faza niestabilności: PiS nie odda władzy bez walki” – to tylko niektóre, euforyczne tytuły z niemieckich gazet.

Na miesiąc przed wyborami nikt już nawet nie ukrywał o co chodzi. Ani w Polsce ani tym bardziej w Niemczech. Donald Tusk i jego akolici szermowali wprawdzie hasłami najeżonymi „demokracją”, „praworządnością”, „tolerancją” i „miłością”, ale tak naprawdę starali się tylko wszelkimi sposobami przekonać Polaków do tego, że zależność od Niemiec jest lepsza niż życie pod pisowskim butem… No i chyba im się udało.

 Zdeterminowani sąsiedzi

 Jak bardzo Niemcom zależało na zwycięstwie Tuska, widać po wypowiedziach polityków – przewodniczącej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen, kanclerza Niemiec Olafa Scholza, niemieckiej minister spraw zagranicznych Annaleny Baerbock i przewodniczącego Europejskiej Partii Ludowej Manfreda Webera. To oni najgłośniej krzyczeli, że PiS to „wróg demokracji”, „niszczyciel praworządności”, „antyeuropejski wichrzyciel” i w ogóle „chory człowiek Europy”. I dlatego trzeba przeciwko tej partii wznieść „zaporę ogniową”.

Pod koniec czerwca br. Manfred Weber powiedział nawet: „Jesteśmy jedyną siłą, która może zastąpić PiS w Polsce i poprowadzić ten kraj z powrotem do Europy”. Inni eurokraci uzupełniali jego wypowiedź tezami, że trzeba jak najszybciej znieść weto i przekształcić UE w federalne superpaństwo, w którym najważniejsze decyzje podejmowane będą w Brukseli, a nie na poziomie stolic państw członkowskich. A to nad Wisłą zagwarantować może im jedynie Donald Tusk.

Przekaz był czytelny. Wydawało się więc, że przynajmniej racjonalnie myślący Polacy nie dadzą się nabrać na to „szwabskie gadanie”. A jednak górę wzięły nie logika i rozsądek, lecz emocje… Na nic się zdało przywoływanie przez polskie media najbardziej kontrowersyjnych działań liberalno-lewicowej opozycji – od wszczynania awantur ulicznych, poprzez blokowanie należnych Polsce funduszy unijnych, po próbę destabilizację granicy z Białorusią.

Nie pomogło ujawnienie dokumentów, obnażających relacje Tuska z „Rosją jako taką”, ani przypominanie afer liberałów i ich związków z niemieckim kapitałem. Nie poskutkowała nawet perspektywa odebrania Polakom 13. i 14. emerytury, 500 plus, Dobrego Startu i temu podobnych programów społecznych. Nawet tłumaczenie, że jedyną polityczną siłą, która utrzyma suwerenność Polski jest Prawo i Sprawiedliwość, nie okazało się wystarczająco mocnym argumentem. Polacy w większości wprawdzie wybrali PiS, ale uzyskane przez tę partię 194 mandaty, to za mało, żeby utworzyć samodzielnie rząd.

 Co za radość, co za sukces

 Po wyborach w Polsce w niemieckich mediach wybuchła euforia. Pojawiły się artykuły o wszystko mówiących tytułach: „Polacy pokazali, że są po stronie demokracji”, „Powrót do Europy, powrót do demokracji”, „To ważne zwycięstwo Europy i jej wartości”, „Czy Kaczyński dobrowolnie odda władzę?”

Już w powyborczy wtorek ekspert ds. polityki zagranicznej CDU Norbert Röttgen napisał w jednym z serwisów społecznościowych, że „demokratyczna decyzja zaowocuje zwiększeniem współpracy i zmniejszeniem konfrontacji w stosunkach pomiędzy Polską a Niemcami i UE”. Z kolei chadecki premier Bawarii, Markus Söder uznał wyniki polskich wyborów za „dobry sygnał dla Europy”. Dla polityka Partii Zielonych Svena Lehmanna to również „wspaniała wiadomość od naszych sąsiadów”. W mediach społecznościowych napisał nawet, że „Nacjonalistyczna, antykobieca i antyqueerowa partia PiS nie ma już większości”. Na tej samej platformie wtórował mu europoseł Zielonych, Michael Bloss: „Co za radość, co za sukces dla demokracji, dla Europy, dla ochrony klimatu”.

Socjaldemokratyczny premier Brandenburgii, Dietmar Woidke nie komentował bezpośrednio wyników wyborów. Odniósł się jedynie do polskich projektów rozbudowy połączeń transportowych na Odrze, ochrony tej rzeki oraz nielegalnej migracji. „Nie mogę się doczekać dobrej wspólnej pracy” – podkreślił w jednym z wywiadów dla stacji Rundfunk Berlin-Brandenburg. Z kolei Zieloni wyrazili nadzieję na intensyfikację współpracy w dziedzinie ochrony przeciwpowodziowej. Jan-Niclas Gesenhues, poseł do Bundestagu z ramienia tej partii, wyraził przekonanie, że „15 października otworzyły się nowe perspektywy w dziedzinie ochrony środowiska”. Głos zabrała również organizacja proekologiczna Deutscher Naturschutzring, której przedstawiciele wezwali do ponownej oceny wcześniejszych porozumień i „natychmiastowego zawieszenia realizacji” projektów budowlanych na Odrze.

Przyjaciele Polski i praworządność

 Według byłego szefa Deutsch-Polnische Gesellschaft Bundesverband e. V., a obecnie pełnomocnika rządu federalnego ds. niemiecko-polskiej współpracy, Dietmara Nietana, wyniki wyborów pokazują, że „Polacy chcą zmian”. „Jestem bardzo szczęśliwy, że polskie społeczeństwo pokazało, że stoi po stronie demokracji” – powiedział w wywiadzie dla publicznej rozgłośni „Bayerischer Rundfunk”. Nietan podekscytowany był zwłaszcza „rekordową frekwencją” – „coś takiego „nie zdarzyło się nigdy w demokratycznej Polsce od upadku komunizmu”. Były współpracownik Martina Schulza powiedział też, że wierzy „w lepsze stosunki z Polską”.

Nietan nie jest oczywiście osamotniony w nadziei na „normalizację”. Również wicedyrektor Deutsches Polen-Institut, Agnieszka Łada-Konefał jest przekonana, że stosunki polsko-niemieckie mogą poprawić się właśnie dzięki zmianie rządu w Warszawie. Szczególnie w kontekście żądań „narodowo-konserwatywnej partii PiS”, która oczekuje od Niemiec ponad 1,3 biliona euro reparacji wojennych.

Z kolei zdaniem Sonji Priebus, eksperta ds. polityki konstytucyjnej przy Uniwersytecie Europejskim Viadrina we Frankfurcie nad Odrą, zmiana rządu ustabilizowałaby polsko-niemiecką współpracę naukową. „Jak będzie wyglądała ta współpraca, to oczywiście jest dla nas ważne, szczególnie w regionie przygranicznym”. Antyniemieckość PiS w kampanii wyborczej nie wpłynęła jeszcze na współpracę, „ale jeśli coś takiego będzie trwało przez dłuższy czas, to może mieć wpływ”.

Wynik głosowania jest także „ważny dla relacji Polski z Unią Europejską, z którą Polska toczy obecnie wiele konfliktów na tle praworządności” – stwierdziła Priebus. „Lider opozycji, Donald Tusk w trakcie kampanii wyborczej oznajmił, że chce zakończyć te konflikty, bo oznaczają one zamrożenie funduszy unijnych dla Polski.” – podkreśliła Sonja Priebus.

Profesor kulturoznawstwa, również z Viadryny, Anja Hennig, podkreśliła, że „jeśli w Polsce do władzy dojdzie trójstronny sojusz pod rządami Donalda Tuska, to kluczowe będzie przyjęcie wspólnego stanowiska w kwestii praworządności”. „Nie należy lekceważyć szkód, jakie jej brak już wyrządził demokracji w Polsce” – powiedziała w wywiadzie dla rozgłośni Rundfunk Berlin-Brandenburg.

W tym samym czasie państwowa stacja telewizyjna Norddeutscher Rundfunk wyemitowała reportaż ze Świnoujścia. Wynikać miało z niego, że „większość mieszkańców powiatu zdecydowanie opowiada się za zmianą rządu”. „Nie do zniesienia jest dla nich antyeuropejska propaganda narodowo-konserwatywnego PiS. Podżeganie na myślących inaczej, podżeganie na Niemców, naszych sąsiadów, podżeganie na Unię Europejską” – miał mówić przypadkowy przechodzień. „Co to jest? To, co się tutaj dzieje, jest skandaliczne”.

Z kolei napotkana przez reporterów Polka stwierdziła ponoć, że te wybory są dla niej bardzo ważne, ponieważ chce pozostać w UE. „Czuję się Europejką i wielu moich znajomych czuje to samo”. „Mieszkańcy regionu przygranicznego boją się o demokrację w swoim kraju” – skonkludował dziennikarz NDR.

Po co te wybory…

 „Polskiej opozycji udało się wygrać nieuczciwe wybory” – stwierdził na łamach dziennika „Die Tageszeitung” brytyjski historyk Timothy Garton Ash. Na pytanie, czy w Polsce nastąpi płynne przekazanie władzy, odpowiedział: „Będzie z tym problem, bo państwo zostało przejęte przez PiS – część instytucji administracji państwowej, Bank Centralny… Prezydent Andrzej Duda i Trybunał Konstytucyjny będą próbowali stawić opór liberalnej opozycji, która chce przywrócić pierwotny porządek. Musimy więc zachować ostrożność”.

W oficjalnej narracji „bezstronnych”, niemieckich mediów nie znalazły się natomiast komentarze zwykłych Niemców, którzy pytali na różnych forach: „Skąd pomysł, że jedna strona spektrum partyjnego w Polsce jest bardziej ‘demokratyczna’ od drugiej? Takie stwierdzenia są głęboko niedemokratyczne. Przy takim podejściu nie ma już chyba potrzeby organizowania żadnych wyborów. Wystarczy zakazać działalności tym, których uważa się za wrogów demokracji i wtedy pozostaną już tylko ‘fajni i postępowi’ politycy, którzy zawsze mają rację” … Co z punktu widzenia nowoeuropejskich wyznawców ponowoczesności z pewnością jest całkiem „cool”. Bo przecież „Stany Zjednoczone Europy” brzmią dużo lepiej niż jakaś tam Rzeczpospolita Polska… W tej sytuacji nie ma chyba sensu walczyć o „naszą i waszą wolność”. Zwłaszcza, że Niemcy i Francja szykują już kolejną, na wskroś „demokratyczną” zmianę w unijnych traktatach.

Nowe reformy mają na celu ostateczne ograniczenie resztek suwerenności państw członkowskich. Projekt zakłada przekształcenie Unii, która była pomyślana jako stowarzyszenie suwerennych państw, w superpaństwo federalne. W tworze takim rola państw członkowskich byłaby poważnie ograniczona – obecnie Polska ma prawo weta, ale po ewentualnej zmianie rządu, zrezygnowałaby zapewne z tego narzędzia. I to pomimo, że aż 58 proc. Polaków opowiada się przeciwko rezygnacji z weta.

Ostatni bój tęczowych demokratów

 Przy podejmowaniu najważniejszych decyzji Rady Europejskiej – m.in. przy rozstrzygnięciach budżetowych, podatkowych i dotyczących bezpieczeństwa – wymagana dotąd była jednomyślność. Obecnie Francja i Niemcy chcą to zmienić. Paryż i Berlin uznały bowiem, że weto pozwala niektórym państwom „blokować unijne decyzje oraz zastraszać większość wspólnoty”. W nowej, federalnej Unii obowiązywałaby wspólna polityka wewnętrzna i zagraniczna. Superpaństwo miałoby także wspólne wojsko, sądy i system podatkowy.

Politycy Prawa i Sprawiedliwości byli takim rozwiązaniom przeciwni. Co zresztą bezustannie podkreślali. Za to liberalno-lewicowa opozycja z pewnością wykona wolę Berlina bez mrugnięcia okiem… Nawet jeśli likwidacja zasady jednomyślności będzie oznaczać odebranie Polakom suwerenności.

Po likwidacji prawa weta stracilibyśmy ostatecznie zdolność do blokowania niekorzystnych dla nas pomysłów unijnych urzędników i stalibyśmy się państwem całkowicie zależnym od Brukseli i Berlina. Przykładem takiego mechanizmu jest głosowanie nad „Fit for 55” – pomimo braku naszego poparcia, pakiet klimatyczny został przyjęty… Notabene, obecnie Komisja Europejska pracuje nad nową dyrektywą, której celem będzie podwyższenie podatków za korzystanie z „zanieczyszczonych paliw”: węgla, ropy i gazu.

Różnice w interesach Polski i Unii nie kończą się bynajmniej na prawie do weta. Niemcy i Francja chcą, aby państwa członkowskie przekazały władzę w kolejnych kluczowych dziedzinach na rzecz Brukseli. Komisja Europejska dąży do decydowania o kwestiach związanych z lasami, edukacją, zdrowiem, prawem rodzinnym, obroną cywilną i przemysłem. W takim przypadku Polacy zostaliby sprowadzeni do roli klienta, którego Berlin mógłby, ale nie musiał słuchać. Kanclerz Scholz jasno powiedział, że w demokracji liberalnej nie jednomyślność zapewnia największą legitymację, lecz są nią walka o większość i sojusze… Powiedział, a duża cześć polskiego społeczeństwa, chyba bezrefleksyjnie, to zaakceptowała.

No cóż, Izraelici mieli do wyboru Jezusa i Barabasza. My również mieliśmy 15 października wybór – pomiędzy suwerennością i podległością. I też wybraliśmy w najpodlejszy z możliwych sposobów. Ale stało się… I trzeba będzie z tym żyć. Może jednak nie oznacza to dla Polski totalnej katastrofy. Może „zwycięstwo” liberalnych demokratów będzie ich ostateczną kompromitacją. I końcem. Raz na zawsze… Bo przecież koalicja, której jednym spoiwem jest rządza władzy, nie może długo funkcjonować.

 

Więcej aktualności na temat krajów niemieckojęzycznych na kanale autora: https://www.youtube.com/@DACHL