Zamieniłem pióro na karabin – rozmowa z ADAMEM BEDNARCZYKIEM, dziennikarzem wojennym

Dzięki mojej służbie w wojsku chorwackim podczas wojny na Bałkanach powstał prawdziwy reportaż wcieleniowy . W pierwszym wydaniu wspomnień nie pisałem, że byłem żołnierzem – mówi Adam Bednarczyk, autor artykułów i książek o wojnie w Jugosławii, w rozmowie z Tomaszem Plaskotą.

 

Jesienią 1992 r. wyruszyłeś z Krakowa do Bośni jako dziennikarz krakowskiej mutacji dziennika „Nowy Swiat”. Co wpłynęło na twoją decyzję, żeby zostać korespondentem wojennym?

 

W mediach śledziłem obronę Vukovaru. Miasta broniło 1800 lekko uzbrojonych Chorwatów przed 38 tysiącami Serbów dysponujących ciężką artylerią i lotnictwem. Skala porównawcza sił była jak w Powstaniu Warszawskim. Serbowie zamordowali rannych w szpitalu. Chyba to najbardziej mną wstrząsnęło. Wrzuciłem do plecaka rzeczy osobiste i pojechałem do Bośni. Zamierzałem być w Chorwacji tydzień lub dwa, zebrać materiały i napisać kilka reportaży. Trafiłem do regionu Posavina, gdzie toczyły się walki Chorwatów z Serbami. Do kraju nie wysłałem żadnej relacji ani reportażu. Szybko zamieniłem pióro na karabin. Po czterech dniach pobytu założyłem mundur armii chorwackiej.

 

Chorwaci namawiali Cię, żebyś dołączył do ich wojska?

 

Nie było żadnej agitacji. Zdecydowało to, co zobaczyłem na miejscu. Słabo uzbrojeni Chorwaci walczyli przeciwko czwartej armii Europy, JNA, czyli Jugosławiańskiej Armii Ludowej. Wstrząsnął mną też widok pochodów uchodźców wypędzanych ze swoich ziem.

 

Od razu Ci zaufali?

 

Nie. Przez dwa tygodnie oswajali się ze mną. W pewnym sensie miałem sporo szczęścia. Trafiłem do elitarnej jednostki, do plutonu dywersyjno-zwiadowczego. Na ogół obcokrajowcy nie trafiali do batalionów desantowych. Byli przydzielani do służby wartowniczej, rzadko brali udział w akcjach napadowych. Na moją korzyść przemawiało to, że w Polsce odbyłem przeszkolenie wojskowe. Byłem w służbach naziemnych lotnictwa. Po dwóch tygodniach otrzymałem legitymację wojską i zostałem żołnierzem armii chorwackiej. Szybko wtopiłem się w otoczenie.

 

Żołnierzem czy najemnikiem?

 

Nie byłem żadnym najemnikiem! Byłem ochotnikiem. Dostawałem takie same pieniądze, jak koledzy z armii chorwackiej.

 

Wstępując do armii składałeś taką samą przysięgę jak Chorwaci? Pamiętasz ją?

 

Nie jestem w stanie przypomnieć sobie jej słów. Pamiętam, że prawą rękę trzymałem na sercu. Moim plusem było to, że bardzo szybko poznałem język chorwacki. Po miesiącu byłem w stanie porozumieć się z ludźmi, którzy mnie otaczali. Jeżeli nie byłeś w stanie rozmawiać z Chorwatami w ich języku, nie rozumiałeś komend i rozkazów. W pociągu do Bośni poznałem Węgra, Zsolta, który jechał, żeby dołączyć do armii chorwackiej. Nie poszedł na żadną akcję, bo nie mówił po chorwacku. A ja już po miesiącu uczestniczyłem w pierwszej akcji. Odbijaliśmy chorwacką wioskę z rąk Serbów. Akcja była prosta: wybiegaliśmy z okopów i szliśmy do przodu. Najtrudniej było wyskoczyć z okopu. Jak już to zrobiłeś, nie czułeś strachu, bo nie było czasu na lęk. Strzelało się seriami, bez celowania. Na akcję brałem dziesięć magazynków i plecak naboi. Pięćset sztuk amunicji to było minimum. W magazynku było trzydzieści naboi.

 

Z jakiego karabinu strzelałeś?

 

Z Kałasznikowa albo z „argentynki”, czyli z argentyńskiej wersji amerykańskiego karabinu M-16. Kałasznikow był lepszy, nie było problemów z amunicją do niego. Wrogowie też używali takiej broni. Kiedy zdobyliśmy ich pozycje, można było zaopatrzyć się w amunicję, która pasowała do naszych karabinów. Pewnie chciałbyś spytać, czy zabijałem.

 

Tak.

 

Zabijałem. Na wojnie nie ma wyboru. Albo zabijesz wroga albo zginiesz. Nie wiem ile osób zabiłem. Tego nikt nie wie i nikt tego nie powie. Najniebezpieczniejsze było wynoszenie rannych kolegów z pola walki, ponieważ cały czas trwał ostrzał.

 

Zdarzało się wam zostawić rannych na polu walki?

 

Nigdy. Byliśmy i jesteśmy jak rodzina. Cztery lata temu pierwszy raz od wojny pojechałem na tereny, gdzie walczyłem. Odnalazłem dom mojego dowódcy, Krešo. Zadzwoniłem do furtki, wyszła jego żona, powiedziała, że mąż jest na rybach. Pokazałem jej książkę i wspólne zdjęcia z jej mężem, żeby wiedziała kim jestem. Pożegnaliśmy się i poszliśmy wynająć kwaterę w położonym w tej miejscowości gospodarstwie agroturystycznym. Na drugi dzień rano drzwi się otwierają, wchodzi mój dowódca, patrzy na mnie i łzy ciekną mu po twarzy. Też płakałem. Później pojawiło się kilkudziesięciu kolegów z czasów walk. Godnie uczciliśmy nasze spotkanie po latach. Kiedy toczyła się wojna mój dowódca miał pod sobą cztery tysiące ludzi, ale pamiętał mnie. W okolicy byłem jedynym obcokrajowcem. Pojawiło się ich trochę, ale szybko się wykruszali. Było kilku Anglików, przyjechali na miesiąc, dwa. Porobili fotki i wrócili do siebie. W moim plutonie było dwóch Węgrów, kilku Anglików, czterech Hiszpanów, Portugalczyk. Ogólnie z obcokrajowców najwięcej było Niemców.

 

Spotkałeś Polaków walczących ramię w ramię z Chorwatami?

 

Ani jednego. Słyszałem o dwóch walczących w miasteczku obok, ale jak tam się pojawiłem, ich już nie było. Jeden miał na imię Bogdan, a drugi Jerzy. Szacuję, że po stronie chorwackiej mogło walczyć około setki naszych rodaków.

 

Po serbskiej stronie mogło walczyć ich więcej?

 

Nie sądzę. Ale Serbowie zachęcali Polaków do walki w ich szeregach.

 

W ilu akcjach zbrojnych uczestniczyłeś?

 

Szacuje, że około 50. Mniej więcej jedna na tydzień. Ale były okresy, że przez dwa tygodnie nic się nie działo. Była nuda. Graliśmy w karty, oglądaliśmy telewizję, piliśmy piwo. Czasami na akcjach było bardzo ciężko. Nie tylko ze względu na grożące niebezpieczeństwo i czyhającą na nas śmierć. Było mokro, zimno, ciemno, mieliśmy tylko punktowe latarki, żadnego mocniejszego źródła światła nie można było mieć. Pod koniec mojego pobytu w chorwackiej armii brałem udział głównie w drobnych zwiadach. Wróciłem do Polski na Wielkanoc w kwietniu 1993 r. To był szok dla rodziny. Nie mieli o mnie żadnych wiadomości poza jedną kartką, którą wysłałem na początku pobytu w Bośni. Myśleli, że nie żyję.

 

Najbardziej spektakularna akcja opisywana przez Ciebie w „Dobij mnie Europo” to chyba ta z wysadzeniem pięciu serbskich czołgów?

 

Tak. Nikt z nas nie zginął, ani nie był ranny.

 

Z jakiego powodu? Zdecydowała mentalność, temperament?

 

W Polsce mówiono o mnie, że mam chorwacką krew. Chorwaci przenosili na mnie szacunek, jakim darzyli papieża Jana Pawła II. To była wojna religijna, katolików z prawosławnymi. Każdy Chorwat nosił za pagonem albo na szyi różaniec. Serbów poznawało się po prawosławnych krzyżach. Tam, gdzie walczyłem, dwie muzułmańskie brygady biły się po stronie chorwackiej. Składały się głównie z uchodźców z terenów bośniackich zajętych przez Serbów. Nie mieliśmy żadnych konfliktów z muzułmanami. Inaczej było w Mostarze, gdzie Chorwaci walczyli z muzułmanami. W Bośni jest w dalszym ciągu tygiel. Ręczę ci, że Serbowie nigdy nie odpuszczą Kosowego Pola. Dla nich to świętość. Jak dla nas Gniezno czy Jasna Góra.

 

Obserwowałeś wojnę z bliska, byłeś jej uczestnikiem. Jakie miałeś porównanie z filmowymi i książkowymi opisami wojny znanymi ci wcześniej?

 

To całkiem inna opowieść. To, co tam zobaczyłem i przeżyłem nie ma nic wspólnego z serialami wojennymi. Już po dwóch tygodniach oswoiłem się z wojną. Śmierć, ranni, ruiny stały się czymś normalnym i codziennym.

 

Człowiek do wszystkiego może się przyzwyczaić?

 

Tak. Jedną z przyczyn powrotu do kraju była znieczulica. Dwieście metrów ode mnie wybuchła bomba. Nie zareagowałem. Wiedziałem, że czas wracać do kraju.

 

Po powrocie do Polski nie chciałeś napisać żadnego reportażu o tym co przeżyłeś i widziałeś?

 

Nie. Chciałem mieć święty spokój. Ale w końcu kolega namówił mnie, żebym napisał wspomnienia. Pisanie pomogło poukładać niektóre sprawy. Czasami wracam myślami do wojny, ale nie dręczą mnie koszmary.

 

Ale jednak reportaż o wojnie bałkańskiej napisałeś. Pierwsze wydanie twoich wspomnień „Dobij mnie Europo” wyszło w 1997 r.

 

Dzięki mojej służbie w wojsku chorwackim podczas wojny na Bałkanach powstał reportaż wcieleniowy (śmiech). W pierwszym wydaniu wspomnień nie pisałem, że byłem żołnierzem. Mogłem to zrobić dopiero po latach, w drugim wydaniu, które ukazało się w 2015 r.

 

Tajne służby nie ścigały Cię po powrocie? Za walkę w szeregach obcej armii groziło więzienie.

 

Nie. Ale byłem inwigilowany, prawdopodobnie przez Wojskowe Służby Informacyjne. Wypytywano o mnie wśród znajomych. Kiedy wróciłem do Krakowie akurat była afera „Gumisia”, którego oskarżano o podkładanie bomb. Prawdopodobnie mnie też wytypowano jako potencjalnego sprawcę. Dochodziło do absurdalnych sytuacji. Siedzę wieczorem w knajpie, pije piwo, a obok mnie przy sąsiednim stoliku siedzi mężczyzna i pije przez pół godziny herbatę. Poprosiłem kelnerkę, żeby mu przyniosła piwo. Uciekł.

 

Polscy dziennikarzy wiedzieli, że walczysz na Bałkanach? Docierali do Ciebie? Prosili o informacje?

 

Pojawiali się dziennikarze francuscy i włoscy. Za kilka kartonów Marlboro robiliśmy dla nich pozorowane ataki. Biegliśmy z karabinami, a oni nas filmowali i robili zdjęcia. To było śmieszne. Piszę o tym szerzej w moich wspomnieniach pod tytułem „Dobij mnie Europo”. Polscy dziennikarze pojawili się w Chorwacji dopiero po wojnie…

 

Rozmawiał Tomasz Plaskota, dziennikarz portalu wPolityce.pl, fot. warbook.pl

 


 

Adam Bednarczyk

Rocznik 1965 r. autor artykułów o wojnie w Jugosławii, które ukazywały się m.in. w „Czasie Krakowskim”, „Dzienniku Polskim”, „Komandosie” oraz książki wspomnieniowej pod tytułem „Dobij mnie Europo”.

 

Nie ustąpimy ani na krok! – TOMASZ PLASKOTA o tym co polska prasa pisała w przededniu wybuchu II wojny światowej  

Jeszcze ważą się losy pokoju i wojny” – łudził w wydaniu z 30 sierpnia 1939 r. prorządzowy dziennik popołudniowy „Dobry wieczór! Kurier Czerwony” wydawany w Warszawie. Ale te słowa już nic nie znaczyły. Społeczeństwo gotowało się do wojny, która, jak przekonywała rządowa propaganda miał być szybka, łatwa i zwycięska…

 

Tragedia, która zmieniła świat miała rozpocząć się kilkadziesiąt godzin po ukazaniu się tekstu w „czerwoniaku”. „Biała wojna” nerwów, jak międzynarodowe napięcie polityczne w wyjątkowo ciepłym i słonecznym lecie 1939 r. określała polska i zagraniczna prasa kończyła się, a nadciągał najprawdziwsza i najkrwawsza w dziejach wojna.

 

Polska prasa już w lecie 1939 r. żyła zagrażającą nam wojną. Nie ma tu niestety miejsca na przegląd wszystkich polskich dzienników z tamtego okresu. Ograniczyłem się więc jedynie do kilku wybranych tytułów. Omówienie, nawet pobieżne tego co pisały tytuły prasowe w tamtym czasie byłoby rzecz wymagająca wiele miejsca i czasu. W tamtym okresie w Polsce wychodziło około 250 dzienników. Według danych statystycznych z końca 1937 r. w naszym kraju ukazywało się w sumie prawie 2500 czasopism. Już same liczby wskazują, że prasa była u schyłku II RP najsilniejszą gałęzią rynku medialnego. Nie była jednolita. Była zróżnicowana pod względem partyjnym. Duże stronnictwa polityczne, jak Obóz Narodowy, piłsudczycy, socjaliści, ludowcy dysponowali szeregiem dzienników, tygodników i periodyków. Własne czasopisma wydawały również małe organizacje polityczne. To był sposób walki o rząd dusz w społeczeństwie. Były też pisma katolickie, regionalne, lokalne.

 

Najpopularniejszym i największym dziennikiem w Polsce końca lat trzydziestych był wydawany w Krakowie „Ilustrowany Kurier Codzienny” sympatyzujący z sanacyjnym obozem rządowym. Gazeta wydawana przez koncern medialny Mariana Dąbrowskiego 30 sierpnia 1939 r. na stronie tytułowej opublikowała komunikat Polskiej Agencji Telegraficznej dotyczący kłamstw III Rzeszy o rzekomych prześladowaniach mniejszości niemieckiej w naszym kraju. Tekst opatrzono tytułem „Uroczysty protest Polski przeciw niemieckim kłamstwom, oszczerstwom i matactwom”. Poniżej zamieszczono relację z francusko-niemiecko korespondencji dyplomatycznej między premierem Edouardem Daladierem a kanclerzem Adolfem Hitlerem, którą zatytułowano: „Niemcy nie przyjmują ręki wyciągniętej do zgody”. 31 sierpnia, w ostatni dzień pokoju „IkaC” grzmiał z okładki: „Nie ustąpimy ani na krok!” cytując obszerne streszczenie przemówienia brytyjskiego premiera w Izbie Gmin. Szef brytyjskiego rządu zapewniał, że „Anglia niezłomnie i niezachwianie stoi przy Polsce”. Zapewniał, że jego kraj „pozostanie wierny swoim zobowiązaniom”. „Armia i flota Imperium Brytyjskiego stoi gotowa do zadania wrogowi pokoju ciosu decydującego”. Nie minął tydzień, a potwierdziło się szekspirowskie stwierdzenie, że to tylko „słowa, słowa, słowa”.

 

Przed wybuchem wojny nie brakło w prasie złudzeń. Jednym z przykładów jest tekst z 26 sierpnia 1939 r. „Robotnika”, organu prasowego Polskiej Partii Socjalistycznej, którego początki sięgają jeszcze czasów zaborczych.Berlińskie koła polityczne żywiły nadzieję, że sowiecko-niemiecki pakt o nieagresji wbije klin pomiędzy Londyn i Paryż, osłabi decyzję Wielkiej Brytanii i Francji, by stanąć u boku Polski, gdy Polska zostanie napadnięta” – pisał redaktor naczelny Mieczysław Niedziałkowski. Równie ważne dla autora cytowanego tekstu co oświadczenie brytyjskiego premiera Arthura Chamberlaina o wsparciu Polski w razie niemieckiej napaści było stanowisko brytyjskiego i francuskiego ruchu socjalistycznego. „W Berlinie liczono na to, że właśnie lewica brytyjsko-francuska zachwieje się, (…) Rezultat wypadł akurat odwrotny: decyzja walki wśród robotników angielskich i francuskich została jeszcze bardziej wzmocniona” – przekonywał. Marzenia o solidarności klasy robotniczej okazały się mrzonkami. Podobnie jak wiara w naszych sojuszników. Ani Francuzi, ani Brytyjczycy nie chcieli umierać za Gdańsk. Ale to nie była wina autora tego tekstu. Wierzył w to, co pisał. We wrześniu 1939 r. bronił Warszawy. Kilka miesięcy później został zamordowany przez Niemców w Palmirach w czerwcu 1940 r.

 

Złudzeń ani wątpliwości nie miał publicysta konserwatywnego „Czasu” jednego z najstarszych polskich dzienników, ukazującego się od 1848 r. w Krakowie, a od 1935 r. w Warszawie. „Znajdujemy się w chwili pełnego napięcia oczekiwania na rezultat wymiany propozycji czy zdań między kanclerzem Hitlerem i rządem angielskim. Mogą one jeszcze uratować pokój, o ile są realne, rzetelne, rzeczywiście definitywne i owiane duchem porozumienia” – pisał w tekście z 28 sierpnia 1939 r. autor kryjący się pod inicjałami A. G. Co prawda dawał czytelnikom odrobinę nadziei, że wojny da się uniknąć, ale podkreślał: „W Polsce jednak mało kto ma co do tego złudzenia, bo jak wierzyć i zaufać przeciwnikowi, który wysuwa pewne propozycje, a równocześnie koncentruje wojska na granicy, inspiruje i przeprowadza masowe akty agresji na terytorium sąsiada, nakazuje loty samolotów, terroryzuje ludność polską, podstępnie podpala majątki, stosuje najniecniejsze metod propagandy”. Wskazywał, że na porozumienie z Niemcami jest już jednak za późno: Propozycje wysuwane w tych warunkach mogą być tylko próbą przedłużenia bezkrwawej walki, próbą wygrania przeciwnika lub po prostu oszukania”. Autor odrzucał bierność, nie pozostawiał wątpliwości, że na siłę wroga, odpowiemy naszą siłą: Na wpół wyciągniętą szablę wepchniemy jednak z powrotem w pochwę tylko wtedy, jeśli nasz przeciwnik wyrzecze się metod gwałtu i uzna nasze prawa. W przeciwnym razie na bój, na krwawy bój…”

 

Niezwykle ciekawą sprawą i rzeczą, która najprawdpodobniej ani wcześniej, ani później nie miała miejsca było porozumienie wydawców prasy, które nastąpiło kilka miesięcy przed wojną. „W obliczu sytuacji, w jakiej od paru miesięcy znajduje się Państwo Polskie, cała prasa polska zrzeszona w Polskim Związku Wydawców Dzienników i Czasopism, a skupiająca w swych szeregach wszystkie odłamy i kierunki myśli politycznej – karnie podporządkowała się racji stanu Państwa i oddała swe łamy na usługi Państwa, m.in. na rozległą akcję propagandową, na rzecz Pożyczki Obrony Przeciwlotniczej, na cele dozbrojenialotniczego i na Fundusz Obrony Narodowej” – pisał na początku czerwca 1939 r. prezes Zarządu Głównego PZWDiCz Stefan Krzywoszewski do Prezesa Rady Ministrów ofiarując rządowi wsparcie medialne wszystkich organów prasowych. Dla wydawców, szczególnie krytykujących rząd nie była to decyzja łatwa. Nie zapominajmy, że II RP, szczególnie czas rządów sanacyjnych po 1926 r. to okres ostrej cenzury i walki z wolnością prasy.

 

Wrzesień 1939 r. był kresem zaledwie dwudziestoletniego bytu II RP. Był też początkiem strasznych losów naszego narodu którego tragicznymi ofiarami, świadkami i uczestnikami wojennych zdarzeń byli również dziennikarze. Wielu z nich, jak choćby cytowany w artykule redaktor naczelny PPS-owskiego „Robotnika” Mieczysław Niedziałkowski poniosło w tej wojnie największą ofiarę. Ale to już temat na kolejny artykuł.

 

Tomasz Plaskota, portal wPolityce.pl

Druga pensja – TOMASZ PLASKOTA o korupcji wśród dziennikarzy

Dziennikarzy wiele dzieli, ale powinna ich łączyć niechęć do brania łapówek, bo korupcja to zwykłe k……o – mówi Aleksander Majewski z portalu wPolityce.pl. Czy żurnaliści stosują się do tej zasady?

 

– Obawiam się, że mniejsze, większe czy największe zjawiska korupcyjne są czymś powszechnym wśród dziennikarzy. Nastąpiła degeneracja środowiska – ubolewa dziennikarz portalu wPolityce.pl i telewizji wPolsce.pl Aleksander Majewski. – Mówi się o korupcji wśród urzędników czy korupcji wśród policjantów, chociaż w ostatnich latach nie jest to już tak poważny problem jak kiedyś, ale warto zwrócić uwagę na proceder korupcyjny wśród dziennikarzy – podkreśla.

 

Korupcję bez względu na jej rodzaj bardzo trudno udowodnić. Ale ona istnieje, także w środowisku dziennikarskim. Pieniądze za przychylne teksty, albo za pomijanie pewnych tematów są przekazywane w ramach legalnych umów. Dziennikarzom zajmującym się stykiem wielkiego biznesu i polityki proponuje się luksusowe wycieczki zagraniczne czy konto w banku, z którego można sfinansować zakup domu czy samochodu. Propozycje dostosowane są do wymagań konkretnego dziennikarza. – Przez korupcję rozumiemy sytuację, w której dziennikarz za napisanie określonej treści, czasem pozytywnej, a czasem negatywnej dostaje jakąś formę wynagrodzenia – definiuje problem redaktor naczelny tygodnika „Do Rzeczy” Paweł Lisicki.

 

Czasem z propozycjami korupcyjnymi przychodzą znajomi. Wysyłający liczy, że dzięki temu skuteczniej dotrze do adresata i łatwiej go przekona. – Miałem wiele dziwnych propozycji. Najczęściej zgłaszał się ktoś znajomy, bo jak niektórzy mówią, „tylko ch…e nagrywają kolegów”. Nikogo więc nie nagrywałem, mówiłem tylko, że nie interesują mnie żadne propozycje – mówi były dziennikarz „Pulsu Biznesu”, obecnie pisarz Mariusz Zielke.

 

Dziennikarzom najczęściej oferuje się pieniądze.

 

– Jarosław Ziętara zginął, bo odrzucił propozycję przyjęcia pieniędzy. Tak twierdzili świadkowie na procesie. Pieniądze mieli mu zaproponować ludzie, których przemytnicze biznesy tropił i opisywał – wskazuje poznański dziennikarz Krzysztof M. Kaźmierczak, który od 27 lat bada sprawę porwania i zabójstwa dziennikarza Jarosława Ziętary. Dodaje, że nie miał żadnych propozycji korupcyjnych związanych ze sprawą Ziętary, ale otrzymywał groźby i był zastraszany. Z propozycją dodatkowego wsparcia finansowego spotkał się wielokrotnie dziennikarz śledczy Witold Gadowski. Proponowano mu określone pieniądze za napisanie artykułu na dany temat.

 

– Zwykle było to kilka lub kilkanaście tysięcy złotych za tekst – twierdzi wiceprezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i publicysta „Sieci”. – Odrzucałem jednak takie motywacje – podkreśla.

 

Jedna z anegdot ze środowiska dziennikarskiego mówi, że któryś z dziennikarzy zajmujących się ekonomią otrzymał propozycję łapówki. Kiedy usłyszał kwotę oburzony odpowiedział: „Nie będę schylał się po grosze”. Kiedy otrzymał dziesięć razy więcej, pieniądze przyjął. Ale to tylko miejska legenda.

 

Niektóre firmy i korporacje starają się dbać o to, żeby wszystkie teksty, które powstają na ich temat były pozytywne. Dbając o swoje dobre imię i walcząc o kontrakty ogromnej wartości uciekają się do łamania prawa. A dziennikarze chcąc zarobić więcej łamią i prawo, i zasady.

 

– To zdarzyło się w 1999 r. Już w pierwszym dniu pracy, kiedy zacząłem zajmować się branżą informatyczną w „Pulsie Biznesu” zgłosił się do mnie człowiek z międzynarodowej korporacji. Powiedział, że mój poprzednik był u nich na etacie, więc i mi proponuje współpracę. Za każdy tekst, w którym dobrze o nich napiszę, zaproponował mi drugą pensję. Byłem zszokowany. Od razu odmówiłem – wspomina Mariusz Zielke.

 

Propozycje korupcyjne trudno jednak udowodnić, bo wszystko robione jest w białych rękawiczkach. Nikt przecież nie przychodzi i nie mówi, że chce kogoś skorumpować. – Usłyszałem, że mają swoją gazetkę w której będą przedrukowywać moje teksty i za to będą mi wypłacać honorarium. Miałem dostawać drugie tyle co w gazecie. Wydaje mi się, że ta praktyka była powszechnie stosowana w mediach. Nie byłem wyjątkowym dziennikarzem, nikt mnie wtedy nie znał. Nie napisałem jeszcze żadnego tekstu na temat nowej branży – podkreśla autor pierwszego polskiego thillera finansowego zatytułowanego „Wyrok”. Temat korupcji w Polsce Zielke szerzej przedstawi w książce „Lobbysta”, która ukaże się we wrześniu.

 

Czasem pieniądze proponują osoby doprowadzone do ostateczności i pokrzywdzone przez los. Chociażby poszkodowani przez wymiar sprawiedliwości, czy przez banki szukają za wszelką ceną nagłośnienia swojej sprawy i walczą o sprawiedliwość. Nie jest to etyczne, ale trudno ich za to do końca winić.

 

– Osoba pokrzywdzona przez wymiar sprawiedliwości zapytała mnie, ile chciałbym pieniędzy za napisanie tekstu, w którym poruszyłbym jej problem. Zdziwiło mnie to i zapytałem dlaczego składa mi taką propozycję. Okazało się, że dziennikarze z ogólnopolskich redakcji, do których zwracała się z prośbą o pomoc, mówili, że zajmą się jej tematem. Ale mówili, że trzeba zapłacić, bo sprawa wiążę się z dodatkowymi kosztami. W końcu ta osoba trafiła do mnie i opisałem jej sprawę. Była zdziwiona, że zrobiłem swoje i nic za to nie chciałem. Oczekiwanie dodatkowej gratyfikacji jest obrzydliwe – mówi  Aleksander Majewski.

 

Dziennikarz może być urażony przekazaniem mu pieniędzy w kopercie. Może też ten fakt jakimś cudem udokumentować i narobić przychodzącemu z ofertą kłopotów. A przecież nikt ich nie chce. Można też takim zachowaniem „obrazić” dziennikarza. Lepiej więc zaproponować mu tajne konto, na przykład w banku szwajcarskim. – Mój informator, którego oceniam jako oficera polskich służb specjalnych, zaproponował mi w imieniu jednego z największych banków na świecie założenia konta w Szwajcarii. Mógłbym skorzystać z tego konta gdybym chciał sobie kupić dom, samochód czy jechać na luksusową wycieczkę – mówi Mariusz Zielke.

 

Oprócz pieniędzy pojawiają się również dobra materialne chociażby w postaci samochodów.

 

– Pod koniec lat 90. pracowałem w „Rzeczpospolitej”, wtedy jeden z szefów dużej wówczas sieci handlowej zaproponował mi napisanie historii dotyczącej jego konkurencji. Na zakończenie rozmowy powiedział mi: Jak pan to dobrze opisze, wyjedzie pan ode mnie samochodem – wspomina współprowadzący programu „Studio Polska” w TVP Info Jacek Łęski . – Drugie zdarzenie miało miejsce również w tamtym czasie. Firma Banpol kierowana przez Krzysztofa Suskiego sprzedawała różne, często zbędne rzeczy Poczcie Polskiej. Było to możliwe, ponieważ on korumpował szefów regionalnych oddziałów Poczty Polskiej. Podczas rozmowy z Suskim mówię, że jeżeli ktoś potrzebuje dwóch motocykli, a kupuje Renault Megane, to jest to nie w porządku. A on bardzo grzecznie odpowiedział mi: Panie redaktorze, jeżeli potrzebuje pan Renault Megane, nie ma żadnego problemu – śmieje się Łęski i dodaje, że nie skorzystał z propozycji przyjęcia auta. Historia Suskiego ukazała się na pierwszej stronie „Rzeczpospolitej” i od tamtej pory Łęski nie miał już propozycji korupcyjnych.

 

Pieniądze za pozytywne pisanie o nich albo na interesujące ich tematy proponują różne „instytuty”, które gromadzą samozwańczych ekspertów, a w rzeczywistości zajmują się promowaniem środowisk określonych przedsiębiorców. Niektóre z nich działają bardzo ofensywnie. Inspirują kampanie, nie zawsze bezpośrednio związane z ich celem. Służy to uwiarygadnianiu się i zdobywaniu przychylności w społeczeństwie.

 

– Zgłosił się do mnie przedstawiciel pewnego instytutu. Zaproponował pieniądze za napisanie i opublikowanie interesującego ich materiału. Pieniądze miały być przekazane na podstawie umowy o dzieło. Odmówiłem i powiedziałem, że są standardy, których trzeba przestrzegać. Reakcją był śmiech i słowa: o jakich standardach mówisz, przecież takie zachowania są na porządku dziennym. Usłyszałem, że wszyscy dziennikarze w tym kraju są po jakiejś stronie i wykonują czyjeś polecenia. Określenie się po danej stronie to jedno, ale sytuacja, w której dziennikarz podpisuje umowę z innym podmiotem niż własna redakcja czy wydawnictwo z którym współpracuje jest naganne. Propozycję złożyła mi osoba, która przedstawiała się jako dziennikarz i redaktor jednego z mediów. Nie chciałbym jednak wskazywać o kogo chodzi. Zastanawia mnie rola tego człowieka, bo z jednej strony występuje jako przedstawiciel określonego instytutu i konkretnego biznesmena, a jednocześnie, żeby było śmieszniej, przedstawia się jako dziennikarz – mówi Aleksander Majewski i podkreśla: – Mamy pomieszanie z poplątaniem. Ale niestety nikogo to specjalnie nie bulwersuje.

 

Granice w kontaktach z dziennikarzami przekraczają instytucje publiczne. Przykład? Proszę bardzo. Instytucja oferuje dziennikarzowi umowę o dzieło, żeby promował jej pozytywne działania. Efektem takiej umowy są teksty opisujące, jak wspaniale instytucja wypełnia swoją misję. Jeżeli tak jest rzeczywiście to jeszcze pół biedy. A co będzie jeżeli instytucja zacznie fatalnie działać? Dziennikarz związany z nią umową i pieniędzmi dalej będzie chwalił jej działania?

 

Czasami dziennikarza kusi się egzotyczną wycieczką lub darmowym lotem. Wielu korzysta, a później widzimy zdjęcia na portalach społecznościowych i czytamy tekst promocyjny, który nie jest oznaczony stosownym dopiskiem.

 

– Kiedy byłem łódzkim korespondentem „Rzeczpospolitej” zadzwoniła do mnie asystentka wiceprezesa lotniska Lublinek w Łodzi. Otwierano wtedy połączenie duńskiej linii Cimber na trasie Łódź – Kopenhaga. Powiedziała, że jeżeli moja relacja ukaże się na pierwszej stronie dodatku do „Rzeczpospolitej” – „Moje podróże” – to polecę do Kopenhagi. Odpowiedziałem, że nie do mnie taka propozycja – mówi redaktor naczelny portalu sdp.pl Błażej Torański. Na szczęście nie zawsze tak jest. – Byłem raz w Rzymie z łódzkimi dziennikarzami na zaproszenie linii Centralwings, taniego przewoźnika LOT. Poleciałem tylko dlatego, że nie stawiali żadnych warunków. Nie żądali tekstów. Przedsiębiorstwa mają fundusze na dobre relacje z dziennikarzami. Warto mieć dobre relacje z firmą, ale nie znaczy, że dziennikarz ma pisać laurki i teksty pod dyktando. O przyjmowaniu pieniędzy czy prezentów przez dziennikarzy nie może być mowy. To oczywiste – podkreśla Torański.

 

Podobnie widzi problem uczestnictwa w lotach sponsorowanych przez rządy czy przedsiębiorstwa Paweł Lisicki, redaktor naczelny tygodnika „Do Rzeczy”. – Jeżeli państwo albo instytucja organizuje wyjazd dla grupy dziennikarzy pozwalając im dotrzeć do miejsc, do których w inny sposób nie mogą dotrzeć i w warunkach wyjazdu nie ma informacji, że dziennikarz będzie musiał pisać o wyjeździe, albo że będzie zobowiązany do pisania w określony sposób, to nie jest to forma korupcji – ocenia Paweł Lisicki. – Problemem byłoby, gdyby dziennikarz po takim wyjeździe był zobowiązany napisać określone treści. Tylko, że to też nie jest korupcja, ale forma nadużycia – dodaje.

 

Nikt z dziennikarzy, którzy skorzystali z propozycji korupcyjnych w takiej czy innej formie nie przyzna się do tego. Jest również problem z udowodnieniem takich czynów, ale wiadomo, że propozycje korupcyjne trafiały na podatny grunt.

 

– Jest dość znana historia z połowy lat 90. Nie chcę podawać nazwisk, ale znam historię z pierwszej ręki. Dziennikarz pracujący w dużym tygodniku opisywał znanego biznesmena. Pewnego dnia ten dziennikarz zadzwonił do mnie i poprosił o spotkanie. Zobaczyliśmy się. Okazało się, że był już szefem biura prasowego biznesmena, którego jeszcze niedawno opisywał. Biznesmen spotkał się z nim i spytał ile zarabia. Dziennikarz powiedział, że 8-10 tysięcy złotych miesięcznie. Przedsiębiorca zaproponował mu trzy razy tyle. Spotkaliśmy się jeszcze raz, dziennikarz próbował przekonać mnie i Rafała Kasprowa, bo razem pracowaliśmy nad tematem, żebyśmy poruszyli pewien aspekt sprawy ważny dla biznesmena, dla którego zaczął pracować. Ale nas to nie interesowało – mówi Jacek Łęski. Łamanie etyki zawodowej nie zawsze popłaca. Kariera dziennikarza w roli rzecznika firmy nie trwała długo, po trzech miesiącach został zwolniony.

 

Nie wszystkie, krążące w środowisku opowieści o przyjętych przez dziennikarzy łapówkach są prawdziwe. Często służą one zdyskredytowaniu konkurenta czy podważeniu do niego zaufania. – Gdy zająłem się pisaniem o funduszach emerytalnych zaczęto rozpuszczać informacje, że za napisanie tekstu dostałem milion złotych. Później pojawiła się plotka, że dostałem nie milion złotych, ale milion dolarów. Była to kompletna bzdura – mówi Mariusz Zielke.

 

Ciężko jednoznacznie stwierdzić jak szeroki zasięg ma korupcja wśród dziennikarzy. Jeszcze trudniej złapać kogoś za rękę podczas przyjmowania korzyści. Ale fakty wskazują, że ten naganny proceder stanowi problem. Nie należy go bagatelizować. Trzeba z nim walczyć. Nie przy pomocy przepisów prawnych, ale przez trzymanie się zasad etyki. Na korupcję bez względu na jej formę nie powinno być miejsca w dziennikarstwie. – Dziennikarzy wiele dzieli, ale powinna ich łączyć niechęć do brania łapówek, bo korupcja to zwykłe k……o. To zawodowa łobuzeria, do której nie powinno dochodzić – podkreśla Aleksander Majewski.

 

Tomasz Plaskota, portal wPolityce.pl

NASZA SONDA. Poprawność polityczna

Empik odmówił sprzedaży „Gazety Polskiej” z naklejką „Strefa wolna od LGBT”. Co o tym sądzą dziennikarze? Ich wypowiedzi publikujemy alfabetycznie.

 

Fot. Donat Brykczyński

WOJCIECH BIEDROŃ, dziennikarz śledczy, portal wPolityce.pl:

 

Nie podoba mi się dyktat korporacyjny Empiku, ale nie zgadzam się z treścią naklejki.

 

Fot. Jacek Herok

WITOLD GADOWSKI, wiceprezes SDP, dziennikarz śledczy, tygodnik „Sieci”:

 

To tylko pretekst dla kierunku ideologicznego firmy Empik. Sieć promuje książki postkomunistów, takich jak Ryszard Kalisz czy inicjatywy LGBT Roberta Biedronia. Wszystkie książki, które budzą odrazę polskich patriotów są promowane przez Empik. Dlatego programowo nie współpracuję z tą siecią. Książki wydawane przeze mnie, nie znajdą się w ich dystrybucji.

 

PIOTR LIPIŃSKI reporter historyczny, były dziennikarz „Gazety Wyborczej”: 

 

Nie wyobrażam sobie, aby w przestrzeni publicznej – a taką jest też księgarnia – znalazła się wykluczająca część Polaków nalepka „Strefa wolna od LGBT”. Podobnie, jak nie wyobrażam sobie, aby na tramwajach znowu znalazł się napis „Nur für Deutsche”. Wlepka „Gazety Polskiej” nie ma nic wspólnego z wolnością słowa. Nie jest krytyką jakiejkolwiek ideologii ale próbą dyskryminacji ze względu na orientację seksualną.

 

Fot. Donat Brykczyński

PAWEŁ LISICKI, redaktor naczelny tygodnika „Do Rzeczy”:

 

Skandal, ponieważ jest to ingerowanie przez dystrybutora w treść jednego z pism. Empik rozprowadzał pisma o nieporównywalnie większej wyrazistości i kontrowersyjności. Wydaje mi się, że Empik uległ politycznej poprawności i złamał reguły normalnego działania na rynku. Takie rzeczy nie powinny być tolerowane.

 

Fot. Wikimedia

PIOTR PYTLAKOWSKI, dziennikarz śledczy, tygodnik „Polityka”:

 

Bardziej niż do decyzji Empiku wolałbym odnieść się do akcji „Gazety Polskiej”. Gazeta dodając do swojego wydania naklejki z napisem „Strefa wolna od LGBT” powtarza akcje praktykowane przez przedwojennych polskich faszystów. Myślę o gettach ławkowych, czyli strefach na uczelniach zakazanych dla Żydów. Podobne rozwiązania wprowadzili hitlerowcy w Niemczech. Były również tramwaje tylko dla Niemców oraz dzielnice tylko dla Niemców czy tylko dla Żydów. „Strefa zakazana dla LGBT” oznacza mniej więcej to samo. Kiedy mówi się o LGBT, używa się skrótu myślącego mówiącego, że to ideologia. Nie ma ideologii LGBT, są tylko ludzie homoseksualni, którzy żyją wśród osób heteroseksualnych. Ludzie homoseksualni żyją na świecie, tak długo jak on istnieje.

 

Fot. Twitter

TOMASZ SAKIEWICZ, redaktor naczelny „Gazety Polskiej”:

 

Swoją akcją chcieliśmy zaprotestować przeciwko totalitarnym praktykom ideologii LGBT. Okazuje się, że istnieje element totalitarny, jakim jest cenzura, która polega na próbie uniemożliwienia wypowiedzi, zamykaniu ust i zastraszaniu, a wreszcie na uniemożliwieniu sprzedaży gazety. Empik sprzedaje różne obrzydlistwa typu „Nie” Urbana, „Fakty i mity” oraz inne pisma, które dyskryminują i obrażają katolików. Natomiast nam nie wolno krytykować ideologii LGBT. Geneve Sieć zakazując sprzedaży naszego tygodnika złamała wszelkie normy prawne. Jeżeli nie godzimy się na powstanie nowego totalitaryzmu, powinna być powszechna reakcja na to zachowanie.

 

Fot. Polskie Radio

WIKTOR ŚWIETLIK, dyrektor Trzeciego Programu Polskiego Radia i były dyrektor CMWP SDP

 

Zablokowanie przez EMPiK dystrybucji „Gazety Polskiej” z kontrowersyjną wlepką oceniam bardzo negatywnie. Nie jestem – szczerze mówiąc – zachwycony akcją tygodnika, z którego dużą częścią redakcji i naczelnym się w końcu dobrze znam, ani to mądre, ani skuteczne. Nie zmienia to faktu, że EMPiK nie blokował chociażby dystrybucji obrażającego regularnie katolików czasopisma „Fakty i Mity”, nawet wtedy, gdy zbliżył się do niego były morderca księdza Popiełuszki. Nie blokowano tygodnika „Nie” Jerzego Urbana, czy innych agresywnych publikacji. Jak widać jednym w EMPiK-u wolno więcej, innym mniej, a wszystko zależy od strony politycznej i poprawności.   

 

Spisał: Tomasz Plaskota

 

 

Staram się nie ulegać emocjom – rozmowa z TOMASZEM KRZYŻAKIEM, laureatem nagrody „Ślad” im. bpa Jana Chrapka

Piszę o sprawach, które dzieją się na styku Kościoła i państwa. To nie są sprawy łatwe, a jednak się udaje. Niektórzy biskupi twierdzą, że mam jakąś rzadką intuicję w pisaniu nie tylko o Kościele  –  mówi Tomasz Krzyżak, dziennikarz, kierownik działu krajowego „Rzeczpospolitej” w rozmowie z Tomaszem Plaskotą.

 

Gratuluję otrzymania tegorocznej nagrody „Ślad” im. biskupa Jana Chrapka. Czym jest dla pana ta nagroda?

 

Wielkim, niezasłużonym wyróżnieniem, ale jednocześnie zobowiązaniem i motywacją do jeszcze cięższej pracy. Zwłaszcza, że nagroda przyszła do mnie w dość trudnym momencie.

 

Został pan nagrodzony za konkretny tekst czy za całość pracy dziennikarskiej?

 

To wyróżnienie za całą moją dotychczasową pracę. Kapituła w uzasadnieniu napisała, że trafia ona do mnie za „niezależność i odwagę w podejmowaniu tematów trudnych, w tym dotyczących Kościoła i religii, oraz formułowanie opinii w sposób, który nikogo nie obrażając, zmusza do refleksji i debaty publicznej”. W tym uzasadnieniu niejako wyznaczono mi zadania na przyszłość…

 

Pracuje pan jako dziennikarz od dwudziestu pięciu lat. Przez ten czas w dziennikarstwie bardzo wiele się zmieniło.

 

Bardzo dużo. Kiedy zaczynałem pracę wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Dzisiaj każdy może być dziennikarzem. Wystarczy, że ma dostęp do mediów społecznościowych. Podaje informację i w jakimś sensie staje się dziennikarzem. Powiedziałem na początku, że nagroda przychodzi do mnie w trudnym momencie. Wynika to z pewnego namysłu nad kondycją dziennikarstwa w naszym kraju. Podobnie jak w otaczającym nas świecie nieustannie prowadzimy wyścig z czasem, bezrefleksyjnie podajmy informacje w świat, często nawet ich nie weryfikując. Nie godzę się z tym. I byłem już blisko podjęcia decyzji o odłożeniu pióra na bok. Ale Kapituła „Śladu” teraz to zweryfikowała i chyba będę musiał swoje plany zmienić (śmiech). Swój zawód traktuję jako misję i od dawna staram się uprawiać dziennikarstwo rozumiejące albo tłumaczące. Na ile potrafię usiłuję tłumaczyć czytelnikom o co chodzi w otaczającym nas świecie. Przedstawiam ludziom zjawiska, które dzieją się wokół nich. Oczywście, że prezentuję im swój własny punkt widzenia. Zajmuję się tematyką społeczną i kościelną, piszę o sprawach, które dzieją się na styku Kościoła i państwa. To nie są sprawy łatwe, a jednak się udaje. Niektórzy biskupi twierdzą, że mam jakąś rzadką intuicję w pisaniu nie tylko o Kościele.

 

Podczas wręczania nagrody mówił pan, że w swojej pracy kieruje się dobrem wspólnym. Ten termin często pojawia się w wypowiedziach dziennikarzy i polityków. Co pan rozumie pod tym pojęciem?

 

Wszyscy na różne przypadki odmieniają to sformułowanie Ujmowanie tego terminu będzie zróznicowanie w zależności od światopoglądu, wyznawanych wartości, oceny przeszłości i teraźniejszości. Są jednak pewne wspólne elementy, które pozwalają na powstanie pomiędzy nami, członkami tego samego społeczeństwa, szansy na porozumienie. Nawet jeżeli pod terminem dobro wspólne pojmujemy zupełnie inne rzeczy. W ostatnich latach tak mocno się podzieliliśmy, że nie jesteśmy w stanie ze sobą rozmawiać. Dlatego w moim dziennikarstwie staram się zachęcać do podjęcia na nowo dialogu z drugim człowiekiem, do wysłuchania jego argumentów i być może do przyjęcia części jego argumentów i zaczerpnięcia z jego pomysłów. Chciałbym, żebyśmy nie zamykali się od razu przed drugim człowiekiem, dlatego, że jest z partii X albo partii Y, albo dlatego, że jest związany ze środowiskiem Z.

 

Jaki jest pański sposób na opisywanie tematów na styku Kościoła i państwa?

 

Prosty, polega na używaniu wrażliwości, refleksji i kontrolowaniu emocji. Bardzo często włącza mi się mechanizm kontrolny. Nie jestem typem dziennikarza, który komentuje wszystko na gorąco. Staram się tego nie robić. Nie jest to łatwe. Często dopada mnie pokusa żeby coś ocenić na szybko, ale wtedy włącza mi się ten mechanizm kontrolny, który mówi: „zaczekaj chwilę, zastanów się nad problemem i pomyśl czy rzeczywiście jest tak, jak to oceniasz w tym momencie”. Staram się rozpatrywać sytuacje na wielu poziomach, bo nigdy nie jest tak, że coś jest czarno-białe. Zawsze występuje poziom szarości. Opisując jakiś temat należy uwzględnić wszystkie składające się na niego składniki, elementy i aspekty. Teraz głośnym tematem jest wykorzystywanie seksualne małoletnich przez duchownych. Temat bardzo emocjonalny. Nic, nawet pieniądze nie działa tak na ludzi jak krzywda dziecka. Jednak trzeba do tego tematu podchodzić spokojnie, bez ulegania emocjom, chociaż one siłą rzeczy zawsze się pojawiają. Widać to w komentarzach, kiedy stawia się pytanie dlaczego ksiądz, którego 15 lat temu przyłapano na czynach pedofilskich nie został ukarany.

 

To zasadnicze pytanie.

 

Tak, ale trzeba w odpowiedzi na nie uwzględniać obowiązujące wówczas cywilne i kanoniczne prawodawstwo. Trzeba sprawdzić czy rzeczywiście na duchownego nie nałożono żadnej kary. Ale należy również zastanowić się czy po 15 latach jest sens wracania do sprawy? Mam na myśli ocenę na gruncie prawnym. A może ten człowiek został ukarany i nie pełni żadnych funkcji? Co zrobić z takim człowiekiem? Czy wyrzucenie go teraz z kapłaństwa przyniosłoby więcej pożytku czy strat? Nad tym wszystkim należy się zastanawiać i wyważyć racje. Jeśli weźmiemy jakąś sprawę sprzed lat, to musimy wiedzieć, że Kościół nie dysponował wówczas takimi narzędziami jak ma dziś. Był można powiedzieć na początku drogi walki z wykorzystywaniem seksualnym, uczył się. W kontekście pedofilii często przywołuje się sprawę Tylawy. Pojawia się pytanie dlaczego ten ksiądz wciąż jest księdzem? Dziś prawdopodobnie zostałby wyrzucony z szeregów kapłańskich, ale wtedy sprawę rozwiązywano na podstawie wówczas obowiązujących wytycznych. I jak się wydaje, załatwiono ją dobrze. Dzisiaj sprawa jest na nowo odgrzebywana, więc trzeba ludziom ją na nowo tłumaczyć.

 

Pogdybajmy. To nie Tomasz Sekielski, ale Tomasz Krzyżak robi film pod tytułem „Tylko nie mów nikomu”. Co w pańskim filmie się pojawia, a co pan pomija?

 

Zacznę od tego, że jest to film ważny i w każdym seminarium duchownym powinno się go pokazywać. Jest to także dobry materiał szkoleniowy dla delegatów poszczególnych biskupów i prowincji zakonnych, który pokazuje jakich błedów należy unikać. Ja zrobiłbym ten film nieco inaczej. Zabrakło mi w nim pewnego ciągu dalszego pokazanych spraw, bo wiele z nich na długo przed emisją miała swój finał. Rozumiem, że te tłumaczenia rozciągnęłyby film i osłabiłyby jego wymowę, ale… Weźmy przykład księdza, który został wyrzucony ze stanu kapłańskiego i pojawił się w innej diecezji i tam prowadził pracę duszpasterską. Tam prawdopodobnie zadziałała źle pojmowana solidarność między księżmi. Ale z tego co wiem arcybiskup gnieźnieński dowiedział się o tym na długo przed premierą filmu i podjął stosowne kroki. Człowiek ten zniknął z parafii, a wobec winnych wyciągnięto jakieś konsekwencje. Tymczasem z filmu Sekielskich się tego nie dowiadujemy. Widz zostaje z przeświadczeniem, że teoretycznie kapłana wyrzucono ze stanu kapłańskiego, ale biskupi się dogadali i dalej go kryją. Wyrzucono go z diecezji toruńskiej, a znalazł się w diecezji gnieźnieńskiej. Wiemy, że było inaczej. Brakuje mi takich dopowiedzeń w filmie.

 

Czego jeszcze brakuje w dokumencie Tomasza Sekielskiego?

 

Przedstawiono na przykład przypadek księdza z Warszawy, który odsiedział wyrok w więzieniu i ma dożywotni zakaz kontaktów z dziećmi, ale pojechał głosić rekolekcje. Mamy scenę, w której bohater filmu usiłuje dostać się do siedziby metropolity warszawskiego. Ktoś mu wreszcie otwiera i mówi, że kardynał będzie za dwa tygodnie. Widz zostaje z przekazem, że nikt nie chciał wyjaśnić problemu. Scena jest kręcona na dziedzińcu warszawskiej kurii po zapadnięciu zmroku. Przecież każdy przytomny człowiek wie, że o tej porze kuria już nie pracuje. Brakuje mi sceny, w której np. Tomasz Sekielski przychodzi w godzinach urzędowania kurii i przekazuje informacje na temat wspomnianego kapłana. Nie wiem jaka byłaby wówczas reakcja, być może taka sama, ale jestem jej ciekaw.

 

Rozmawiał Tomasz Plaskota

Fot. Rzeczpospolita

 


Tomasz Krzyżak

Dziennikarz, publicysta, kierownik działu krajowego „Rzeczpospolitej”. Pracował m.in. w „Życiu Warszawy”, „Wprost” i „Ozonie”. W 2012 r. otrzymał nagrodę „Feniks” Stowarzyszenia Wydawców Katolickich w kategorii edytorstwo za biografię św. Maksymiliana M. Kolbego. Autor biografii abp. Józefa Michalika „Nie mam nic do stracenia” (2015) oraz „Biografii z charakterem” poświęconej Wandzie Półtawskiej (2017).

Nie chcemy być medium specjalnej troski – rozmowa z BOGDANEM GAMBALEM, redaktorem naczelnym łemkowskiego radia LEM.FM

Obecnie umiejętność czytania i pisania po łemkowsku jest rzadkością. Prowadzimy radio LEM.FM, żeby nasz język nie przepadł – mówi Bogdan Gambal, redaktor naczelny stacji w rozmowie z Tomaszem Plaskotą.

 

Zanim porozmawiamy o łemkowskim radiu LEM.FM chciałbym zapytać kim są Łemkowie, jak liczną są wspólnotą i gdzie żyją?

 

Łemkowie to nazwa własna uznanej w Polsce grupy etnicznej, to etnonim. Oprócz tej jednej własnej nazwy popularnej w Polsce, członkowie grupy mówią o sobie jak o Rusinach, Rusnakach, czy też Rusinach Karpackich. Współcześnie uważa się, że właściwymi kryteriami określania tożsamości grupowej są deklaracje subiektywne członków. Dlatego to wyłącznie dążenia samych Łemków, działalność narodowych „budzicieli” – duchownych greckokatolickich, inteligencji i polityków oraz widoczne od połowy XIX w. zaznaczanie przez Rusinów Karpackich odmienności i dystansowania od innych grup ruskich spowodowało powstanie wspólnoty ideowej, językowej, kulturowej i religijnej na obszarze karpackim i wśród diaspory. Łemkowie podkreślają, że są ludnością autochtoniczną, żyjącą na swoich historycznych ziemiach: w Polsce na Łemkowszczyźnie oraz na historycznych ziemiach korony św. Stefana, na terenie dzisiejszych Węgier (głównie w komitatach Borszod i Sabolcz), na Słowacji w Kraju Preszowskim, w Wojwodinie w Serbii oraz na Ukrainie w Obwodzie Zakarpackim. Mniejsze skupiska Łemków żyją w rumuńskim Maramureszu, w okolicach Vukovaru w Chorwacji i w zachodnich Czechach. Oprócz tego Łemkowie żyją w diasporze w wielu krajach, ale najwięcej w Stanach Zjednoczonych. Zgodnie z wynikami Narodowego Spisu Powszechnego z 2011 r. w Polsce mieszka około 10 tysięcy osób, które zadeklarowały swoją łemkowska przynależność etniczną. Spis określił również pewną marginalna grupa osób pochodzenia łemkowskiego, które określiły swoją narodowość jako Ukraińcy. Grupa ta liczy 283 osoby.

 

LEM.FM to jedna z nielicznych w Polsce stacja radiowa nadająca dla mniejszości etnicznej i jedyne radio łemkowskie w naszym kraju. Często nadajecie? Gdzie można was słuchać?

 

Można nas słuchać 24 godziny na dobę w internecie. Nadajemy program od ośmiu lat, od czerwca 2011 r. Można u nas usłyszeć audycje informacyjne, literackie, korespondencje z zagranicy, programy publicystyczne, komentarze oraz relacje z imprez kulturalnych i patriotycznych. Mamy blok programów religijnych, a nawet słuchowiska teatru radiowego. Większość audycji emitujemy w naszym ojczystym języku – po łemkowsku (rusińsku). Prowadzimy również portal informacyjny www.lem.fm. Można na nim znaleźć informacje, zapowiedzi uroczystości, imprez kulturalnych, zabaw ale i informacje o nowościach wydawniczych. Są komentarze, kącik humoru, teksty dawnej łemkowskiej prasy. Początkowo byliśmy tylko radiem internetowym, ale nazywamy się LEM.FM, więc „FM” zobowiązuje. Od początku te dwie literki były drogowskazem jasno pokazującym nasz strategiczny cel, czyli nadawanie w eterze. Dzięki dotacji ministerstwa spraw wewnętrznych i administracji od sierpnia 2017 r. nasza rozgłośnia nadaje program z dwóch własnych nadajników na falach FM. W Polkowicach (w województwie dolnośląskim), gdzie żyje najwięcej Łemków w Polsce, można nas usłyszeć na falach 103,8 MHz. Główna siedziba stacji i studio radiowe mieści się w Gorlicach, miejscu symbolicznym, które przez wieki było jednym z centrów życia społecznego i oświatowego dawnej Łemkowszczyzny. Tamten rejon to nasza mała ojczyzna, do której stale się odwołujemy. Nawet jeżeli Łemkowie już tam nie mieszkają to i tak czują się związani z „Naszymi Górami’ to jest z Beskidem Niskim i z Beskidem Sądeckim. W Gorlicach i w okolicy można nas słychać na falach 106,6 MHz. We Wrocławiu i w okolicach nadajemy eksperymentalnie w systemie cyfrowym DAB+.

 

Dlaczego nadawanie na tradycyjnych falach radiowych jest dla was takie ważne?

 

Z kilku powodów. Ale jeden z nich, chyba najważniejszy jest taki, że nie chcieliśmy być medium specjalnej troski, medium prowadzonym przez mniejszość, troszkę dziwnym, amatorskim. Zależało nam, żeby nie mówiono o nas na zasadzie pewnego kuriozum czy ciekawostki. Chcieliśmy być normalnym radiem i profesjonalnym środkiem przekazywania informacji.

 

Co pan rozumie pod pojęciem normalności?

 

Prowadzenie pasma informacyjnego i publicystycznego. Nie chcieliśmy nadawać tylko muzyki z automatu. Zależało nam na rozwijaniu żywego języka łemkowskiego. Chcemy to osiągać dzięki tworzeniu własnych treści, które trafią do słuchaczy. Dzięki temu, że powstało radio z własnym przekazem, a nawet zorganizowaliśmy festiwal muzyczny piosenki autorskiej pt. „Młoda Łemkowyna”. Naszym celem było tworzenie nowych treści kulturowych, żeby nie zamknąć się w folklorze, w powielanej setki razy muzyce etnicznej, w dawnych utworach literackich. Zależało nam na tworzeniu nowych form muzycznych i literackich. Nagrywamy programy, których teksty są pisane na zamówienie radia. Nadajemy słuchowiska radiowe, dobranocki dla dzieci. Tożsame z nami grupy etniczne Rusinów Karpackich na Słowacji, na Węgrzech, w Chorwacji i w serbskiej Wojwodinie były zdziwione, że jesteśmy w stanie zrobić własne radio, mimo, że jest nas tak niewielu. Oni mają dostęp do mediów publicznych. Rusińska redakcja radia czechosłowackiego nadaje nieprzerwanie od 1934 r. Ich doświadczenie i zasoby archiwalne są bez porównania większe niż nasze. Ale i my sobie dajemy dobrze radę.

 

Programy radia LEM.FM są nadawane tylko po łemkowsku?

 

Język łemkowski jest dla nas podstawą. Najwięcej programów jest w naszym wariancie języka łemkowskiego, który jest zestandaryzowany i obowiązuje na terytorium Polski. Język łemkowski był używany w mediach już przed I wojną światową. Pierwsza gazeta w języku łemkowskim „Lemko” była wydawana we Lwowie w 1911 r. Po kilku numerach siedziba redakcji przeniosła się do Nowego Sącza, a później do Gorlic. Standard językowy tamtych wydawnictw jest niewiele zmieniony do dziś, co pozwala nam korzystać z tamtych tekstów, ponieważ są nadal zrozumiałe. Anegdoty, publicystyka, listy do redakcji zachowały aktualność. Mieliśmy w naszej historii fantastycznych dziennikarzy, więc mamy skąd czerpać wzorce.

 

Najważniejszym celem misji waszego radia jest zapewne zachowanie języka łemkowskiego?

 

Tak. Byłem przed miesiącem na spotkaniu z ministrem spraw wewnętrznych i administracji. Otrzymałem pytanie: co to znaczy być dziś łemkowskim inteligentem? Odpowiedziałem być może prowokacyjnie, czym może narażę się wielu, że wystarczy umieć pisać i czytać po łemkowsku. Na co minister ze smutkiem odpowiedział: to bardzo niewiele, niski ten próg. Niestety takich czasów dożyliśmy. Obecnie umiejętność czytania i pisania po łemkowsku jest rzadkością. Nie jest to optymistyczne, ale nie poddajemy się i walczymy o nasz język. Prowadzimy radio LEM.FM, żeby nasz język nie przepadł i żebyśmy mogli powiedzieć to, co mamy do przekazania.

 

Młodzi Łemkowie słuchają radia LEM.FM?

 

Mam nadzieję, że tak. Nie mamy niestety badań słuchalności, jakie mają wielkie rozgłośnie radiowe. Ale planujemy je przeprowadzić.

 

Datki osób prywatnych, zbiórki publiczne, granty od instytucji państwowych, subwencje od organizacji pozarządowych? Z czego utrzymujecie radio?

 

 

Funkcjonujemy głównie dzięki corocznym grantom otrzymywanym od ministra spraw wewnętrznych i administracji. Dotację są możliwe dzięki zapisom ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych z 2005 r. Ustawa zapewnia m.in. pomoc organów państwa na rzecz podtrzymania i rozwoju tożsamości kulturowej mniejszości. Łemkowie na mocy ustawy Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej z 2005 r. po raz pierwszy zostali uznani za grupę etniczną i otrzymali podmiotowość prawną.

Czy z tych grantów w całości pokrywają koszty działalności radia LEM.FM? Czy też stowarzyszenie „Ruska Bursa” musi zabiegać o dodatkowe środki?

 

Jesteśmy w stanie pokryć koszty naszej działalności, ale aplikujemy również o inne środki. Udało nam się uzyskać grant wyszehradzki. Otrzymaliśmy również wsparcie z Urzędu Marszałkowskiego Województwa Małopolskiego.

 

Skąd w ogóle wziął się pomysł na założenie łemkowskiego radia?

 

Wspomniana ustawa o mniejszościach oprócz przydzielania grantów i przepisów dotyczących używania języków mniejszości powoływała ciało kolegialne, czyli komisję wspólną rządu oraz mniejszości narodowych i etnicznych. Nigdy nie byłem członkiem tej komisji, ale często pojawiałem się na jej posiedzeniach oraz na posiedzeniach sejmowej komisji mniejszości narodowych i przysłuchiwałem toczącym się na nich dyskusjom. Najczęściej mniejszości narzekały, że dzieje im się krzywda, a szereg spraw jest źle rozwiązywanych. Głosy o niewystarczającym dofinansowaniu tzw. organizacji mniejszościowych były i są powszechnie rozpowszechniane. Wydało mi się to trochę dziwne i nie odpowiadające rzeczywistości. Uznałem, że być może przedstawiciele mniejszości etnicznych i religijnych próbują opowiadając o swoich prawdziwych i domniemanych krzywdach wywrzeć nacisk na reprezentantów rządu i ważnych urzędów, np. na przedstawiciela MSZ, MEN, IPN, GUS. Kiedy toczyła się dyskusja na tematów mediów prowadzonych przez mniejszości etniczne i narodowe ich przedstawiciele narzekali, że nie ma odpowiednich środków na rozwój własnych mediów. Wskazywali też, że nie mają dostępu do mediów publicznych. Jedna z mniejszości narzekała, że jeżeli ma dostęp do mediów publicznych to jej program jest nadawany w porze, która jej nie odpowiada.

 

Łemkowie mieli dostęp do mediów publicznych?

 

Nie ma programów nadawanych przez media publiczne w języku łemkowskim. Postanowiliśmy więc wypełnić tę lukę. Mogliśmy, jak i inne mniejszości robić jeden program radiowy czy telewizyjny emitowany cyklicznie co tydzień czy dwa. Pojawiła się jednak myśl, że nie jest to dobry pomysł. I zrobiliśmy media, które działają 24 godziny na dobę. Być może wskazaliśmy innym mniejszościom etnicznym w Polsce jak rozwijać własne media. Ale muszę wspomnieć że przed Łemkami swoje radio założyli Kaszubi. Niektóre mniejszości twierdzą, że ich trudności w rozwijaniu własnych mediów wynikają z zaszłości historycznych. Mniejszość ukraińska podnosiła skutki operacji „Wisła”. Wskazała, że przez to jej przedstawiciele żyją w rozproszeniu, nigdzie właściwie nie stanowią większości i dlatego ma problem z medialnym dotarciem do większości grupy. Żyjemy w XXI wieku i jest środek komunikacyjny, dla którego to, że mniejszość żyje w rozproszeniu, nie ma najmniejszego znaczenia. Tym środkiem przekazu jest oczywiście internet. Nasze radio rozpoczęło więc nadawanie w sieci, żeby docierać wszędzie.

 

Na kimś się wzorowaliście?

 

Inspiracją i pewnym wzorem było Radio Kaszëbë, które nadaje z wielu nadajników w województwie pomorskim. Szacuje się, że są najpopularniejszą lokalną stacją radiową na Pomorzu. Pomagali nam dobrą radą, życzliwie zwracali uwagę na błędy i śmieli się, że w początkach swojej działalności popełniali identyczne wpadki. Podchodzą do nas z wielką sympatią. mamy z nimi stały kontakt. Mają inny profil działalności niż my, są radiem ściśle komercyjnym, mają wiele wpływów z reklam. My natomiast staramy się realizować naszą misję. Mówić i grać muzykę po łemkowsku. Na tym nie można zarobić, ale można odczuwać wielką satysfakcję.

 

Kiedy myślę o muzyce jakiejś grupy etnicznej na myśl przychodzą mi utwory ludowe albo folkowe.

 

To zbytnie uproszczenie. Gramy różną muzykę. Oczywiście emitujemy dużo etnicznej muzyki z całego świata. Ale gramy również łemkowski jazz oraz muzykę poważną. W niedziele mamy blok muzyki cerkiewnej. Staramy się zapełnić playlistę najprzeróżniejszą muzyką, żeby każdy słuchacz znalazł coś odpowiedniego dla siebie.

 

Polacy też słuchają radia LEM.FM?

 

Tak. Wciąż nam pomagają. Robią to nie tylko słuchacze, ale i urzędnicy. Kiedy staraliśmy się o otrzymanie koncesji w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji wszędzie spotykaliśmy się z objawami sympatii i ponadstandardowej pomocy. Nie wiem z jakich przyczyn to wynikało, ale było bardzo miłe. Zdarzają się sympatyczne sytuacje. Pisze do nas słuchacz polskojęzyczny i prosi o podanie tytułu piosenki, która leciała na naszej antenie np. w czwartek po 11. Z przyjemnością odpowiadamy naszym słuchaczom.

 

Oprócz radia prowadzicie też portal.

 

Na naszym codziennie aktualizowanym portalu pojawiają się interesujące nas wiadomości. Najwięcej, co jest zrozumiałe, jest wiadomości od Łemków (Rusinów) ze Słowacji z Preszowszczyzny. Dlaczego właśnie od nich? Bo wyłącznie na Słowacji Łemkowie (Rusini) mają własne profesjonalne instytucje kultury: teatr im. Aleksandra Duchnowicza, zespół artystyczny PULS, Muzeum Rusińskiej Kultury, które jest częścią Słowackiego Muzeum Narodowego oraz Instytut Języka i Kultury Rusińskiej na Uniwersytecie Preszowskim. Są też newsy z innych krajów. Informujemy o wydarzeniach politycznych, imprezach kulturalnych, sportowych i festiwalach.

 

Ilu dziennikarzy zatrudniacie?

 

Z naszym radiem i portalem współpracuje kilkunastu dziennikarzy. Przygotowują programy, robią relacje albo piszą teksty na portal. Na stronie pojawiają się po szczegółowej korekcie językowej krótsze lub dłuższe materiały dziennikarskie, które są przygotowane w sposób profesjonalny. Staramy się utrzymać odpowiednio wysoki poziom. Nie chcemy sprawiać wrażenia medium amatorskiego. Mamy też korespondentów zagranicznych. Codziennie występuje na antenie i pisze do nas dziennikarz ze słowackiego Preszowa, który używa najbliższego nam standardu językowego. W ich języku występuje niewiele osobliwości słownych, które mogłyby być niezrozumiałe dla Łemków mieszkających w Polsce. Są stałe korespondencje i audycje z Ukrainy od reporterki mieszkającej na stałe w Iwanofrankowsku, czyli w Stanisławowie. Dociera do Łemków, którzy w latach 40. XX wieku przenieśli się do Sowietów. Tworzą tam diasporę, ale najczęściej są już bardzo mocno zasymilowani. Żyją wśród nich jeszcze starsze osoby, które pamiętają czas, kiedy żyli przed wojną w Polsce, na Łemkowszczyźnie. W Polsce chodzili do szkoły. Pamiętają język polski i mają dobre wspomnienia o Polsce. Często zadają sobie pytanie dlaczego ich rodzice i dziadkowie dali się oszukać komunistycznej propagandzie i przeprowadzili się do Sowietów? Później już nie było szansy, żeby wrócili do Polski. Dostajemy od naszych rodaków żyjących na całym świecie informacje, relacje, zdjęcia, wspomnienia, które wykorzystujemy w audycjach i artykułach. Kiedy rozpoczęliśmy działalność radiową napisał do nas po hiszpańsku pewien pan z Ameryki Południowej. Przesłał nam zdjęcia jego prapraprzodków pochodzących z Galicji. Fotografia przedstawiała Łemków na parowcu płynącym z Hamburga do Urugwaju. Wyruszyli za chlebem i już zostali w Ameryce Południowej na zawsze.

 

Co jest najtrudniejsze w waszej działalności? Jakie największe bariery stoją przed radiem, które nadaje dla mniejszości etnicznej?

 

Dziś to wysokie koszty nadawania. Dzięki Bogu, od kilku lat sprzęt radiowy, który kiedyś kosztował krocie, miksery, porządne słuchawki, mikrofony, gwałtownie staniał. Zaczęło nas być na niego stać. Mamy kilkunastu dziennikarzy, ale problem z dziennikarzami znającymi język łemkowski jest niezmiennie największy. W naszym gronie nie ma zawodowych dziennikarzy ani absolwentów studiów dziennikarskich. Ale są wśród nich profesjonaliści w zakresie języka łemkowskiego, absolwenci filologii łemkowskiej na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. Niestety, od kilku lat już nie jest już prowadzony nowy nabór na filologię łemkowską. Ale jest kilkunastu, może kilkudziesięciu absolwentów tej filologii, którzy są na tyle kompetentni, żeby pracować w łemkowskojęzycznych mediach.

 

Rozmawiał Tomasz Plaskota

 


Bogdan Gambal

Absolwent etnologii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zaczął publikować po łemkowsku pod koniec osiemdziesiątych lat w jednodniówce „Hołos Watry”. Był jednym ze współzałożycieli Stowarzyszenia Łemków (1989 r.) oraz inicjatorem reaktywowania i długoletnim przewodniczącym zarządu Stowarzyszenia Ruska Bursa w Gorlicach (1991 r.). Był współzałożycielem łemkowskiego radia Lem.fm. Prowadzi codzienne audycje radiowe oraz publikuje na portalu www.lem.fm, almanachu „Rocznik Ruskiej Bursy”, dwumiesięczniku „Besida” organie prasowym Stowarzyszenia Łemków i w dwutygodniku „Info Rusin” organie prasowym Rusińskiej Obrody na Słowacji.

 

Fot. YouTube

Motywuje mnie chęć dotarcia do prawdy – rozmowa z WOJCIECHEM BIEDRONIEM, laureatem Głównej Nagrody Wolności Słowa SDP

 

Jestem klasycznym dziennikarzem, który wszystko co pisze, stara się opierać na „kwitach” – mówi Wojciech Biedroń w rozmowie z Tomaszem Plaskotą.

 

Gratuluję Głównej Nagrody Wolności Słowa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich za artykuł o mafii reprywatyzacyjnej w Warszawie. Dlaczego zająłeś się tym tematem?

 

Sprawa reprywatyzacji warszawskiej jest jednym z najbardziej bulwersujących tematów, którymi zajmuję się jako dziennikarz. Od wielu lat zbierałem materiały na ten temat. Próbowałem dotrzeć do osób, które zajmują się reprywatyzacją. Bardzo zależało mi na tym, aby dotrzeć do zeznań dwóch, moim zdaniem głównych rozgrywających w procederze reprywatyzacyjnym, do mecenasa Roberta Nowaczyka i do jego biznesowego partnera, Janusza P. Moim i prokuratury zdaniem ci dwaj panowie stali za gigantyczną operacją korupcyjną, która pozwoliła oszustom reprywatyzacyjnym przejąć Biuro Gospodarowania Nieruchomościami warszawskiego ratusza. Bez udziału urzędników reprywatyzacja nie byłaby możliwa. Dlatego po zatrzymaniu mecenasa Nowaczyka i Janusza P. walczyłem o dotarcie do wyjaśnień składanych przez nich przed prokuratorem. Po dość trudnej i karkołomnej operacji udało mi się to. Kiedy czytałem część tych wyjaśnień włosy jeżyły mi się na głowie. Pokazali w nich korupcyjny proceder od kuchni. Wyjaśnili, jak to robiono, gdzie się spotykano, jak ukrywano sprawy i jakie pieniądze wchodziły w grę. A były to ogromne kwoty.

 

Inny mocny temat, który opisałeś w ubiegłym roku na portalu wPolityce.pl i w tygodniku „Sieci” to sprawa kamienicy przy ul. Noakowskiego 16 w Warszawie, którą mąż Hanny Gronkiewicz-Waltz otrzymał w spadku po wujku, Romanie Kępskim. Korzenie sprawy sięgają II wojny światowej.

 

To historia na film historyczno-sensacyjny. Roman Kępski, wujek Andrzeja Waltza, małżonka Hanny Gronkiewicz-Waltz współpracował z okupantem niemieckim w czasie II wojny światowej. Była to współpraca biznesowa, ale i towarzyska. Uczestniczył w libacjach alkoholowych z gestapowcami i oficerami SS. Opisy z tych imprez są porażające. Ten człowiek pracował również dla niemieckiego Wehrmachtu. Budował tajemnicze baraki w obozach.

 

Jakich?

 

Do tej informacji nie dotarłem. Dokumentacja znajdująca się w IPN ma bardzo poważne luki. Komuś zależało na tym, żeby sprawę ukryć. Nie chciano, aby część informacji dotyczących pana Kępskiego wyszła na jaw. Możemy się tylko domyślać kto przez lata ukrywał te dokumenty. Materiały zgromadzone w IPN na temat pana Kępskiego pokazują najstraszniejszą twarz kolaboracji z Niemcami. Przedstawiają człowieka, który dla pieniędzy i wygody zrobiłby wszystko. W tle jest słynna kamienica przy ul. Noakowskiego 16 w Warszawie, która została bezprawnie przejęta po tym, jak zabito jej żydowskich właścicieli. Ta sprawa omal nie utopiła politycznie prezydent Warszawy. A na pewno zaszkodziła jej wizerunkowo.

 

Czym jest dla Ciebie nagroda SDP?

 

Wielką radością i wielkim wyróżnieniem przypadającym w dość symbolicznym dla mnie momencie dwudziestolecia pracy dziennikarskiej. To również wielki wyraz uznania dla portalu wPolityce.pl i tygodnika „Sieci”, dla redaktor naczelnej portalu wPolityce.pl Marzeny Nykiel, dla braci Karnowskich i dla wszystkich, którzy wspierali mnie w pracy. Przy przygotowaniu materiałów i pisaniu niezwykle pomogła mi redaktor naczelna telewizji wPolsce.pl Agata Rowińska. Bardzo dziękuję tym wszystkim osobom oraz kapitule nagrody.

 

Najgłośniejszym Twoim tekstem w ubiegłym rok nie był tekst o mafii reprywatyzacyjnej czy o Romanie Kępskim, ale artykuł o kulisach urodzin Adolfa Hitlera przedstawionych w reportażu TVN. Jak wpadłeś na pomysł, żeby napisać o tym?

 

Kiedy w styczniu ubiegłego roku zobaczyłem reportaż w TVN zdałem sobie sprawę, że z tym materiałem jest coś nie tak. Główni bohaterowie reportażu zachowywali się bardzo teatralnie. Miałem wrażenie, że doszło do maskarady. Niestety ta maskarada uderzyła w coś najważniejszego, w dobre imię Polski. Nie mówię oczywiście o tej części reportażu dziennikarzy „Superwizjera” TVN z Festiwalu Orle Gniazdo. Tamten materiał ewidentnie był zrobiony pod przykryciem i został bardzo rzetelnie zebrany. Natomiast część z Wodzisławia Śląskiego budziła wiele kontrowersji. Już na pierwszy rzut oka było widać, że coś tu nie gra. W listopadzie dotarłem do wyjaśnień składanych przez organizatora „urodzin” Hitlera. Stwierdził, że wręczono mu pieniądze za zorganizowanie imprezy. Zdziwiło mnie to, a jednocześnie potwierdziło, że mamy do czynienia z ustawką i maskaradą zorganizowaną przez kogoś kto zapłacił za zorganizowanie urodzin 20 tysięcy złotych. Moje ustalenia potwierdziłem w kilku źródłach.

 

Udało się ustalić kto płacił i skąd były pieniądze?

 

Nie, ale dziś jestem znacznie bliżej chwili, w której odpowiedziałem na to pytanie. Ciągle jest wiele pytań i wątpliwości. Szkoda, że TVN nigdy nie chciał odpowiedzieć na pytania dotyczącego rzeczywistego udziału dziennikarzy ich stacji, w tym co stało się w Wodzisławiu Śląskim. Nigdy nie twierdziłem, że za wręczeniem pieniędzy oraz za ustawką i manipulacją stoją dziennikarze TVN. Nie twierdziłem tak, ponieważ nie ma na to dowodów. Zastanawiające jest jednak to, że kiedy Prokuratura Krajowa wystąpiła do TVN z prośbą o tzw. surówkę materiału to najpierw była zwodzona, a później TVN stwierdziła, że nie posiada surówki. Tak ważny materiał i nie pozostawiono surówki? Przecież każdy przygotowując taki materiał liczy się z tym, że sprawa trafi do prokuratury i będzie objęta postępowaniem dowodowym. To jest bardzo ważne również dla misji dziennikarskiej. Publikowanie takich materiałów czemuś ma służyć. Nie chce mi się wierzyć, że reportaż miał służyć tylko uderzeniu w dobre imię Polski. Chcę wierzyć, że ten materiał miał pokazać takie patologie. Organizowanie takich imprez nawet za czyjeś pieniądze, nawet jeżeli to jest maskarada, jest czymś potwornym. Szczególnie w Polsce, w kraju, który tyle wycierpiał od niemieckiego nazizmu.

 

Co było najtrudniejsze w pisaniu tego tekstu?

 

Miałem z nim problem, bo wiedziałem, że pisząc go narażę się na ogromną krytykę, głównie ze strony dziennikarzy tzw. salonu mediów III RP. Byłem świadomy, że ja i moja redakcja zostaniemy zaatakowani. Dlatego napisałem ten materiał nie w swoim stylu. Mam dość ostry, czasem wręcz tabloidowy styl pisania. Nie wstydzę się tego. Wiele lat pracowałem w tabloidach. Ale wiedziałem, że ten tekst muszę napisać bardzo spokojnie, ponieważ będzie mniej oparty na ustaleniach, a bardziej na zadawaniu pytań. Nie spodziewałem się, że publikacja wywoła aż taką reakcję i będzie tematem tak gorących dyskusji.  Kiedy pisałem tekst zależało mi na tym, aby TVN wyjaśnił jak doszło do zorganizowania „urodzin” Hitlera. Liczyłem, że kolejny reportaż TVN wyjaśni jak ci ludzie wpadli na pomysł, żeby organizować taką imprezę.

 

Ciągle jest wiele znaków zapytania pod adresem materiału TVN.

 

Przede wszystkim znaki zapytania dotyczą ekipy, która robiła reportaż. Dlaczego młoda, kompletnie niedoświadczona dziennikarka zostaje wysłana do niebezpiecznego nazistowskiego komanda? Czemu miało służyć uczestnictwo dziennikarzy w tych ohydnych, haniebnych scenach? Po co było hajlowanie? Dlaczego jeden ze współautorów materiału namawiał uczestnika urodzin Hitlera do przygotowywania działań wobec uchodźców? Czemu to miało służyć? Na czym polegała ta prowokacja?  Dlaczego dziennikarze pili z tymi ludźmi alkohol? Po co się z nimi aż tak spoufalali? Chciałbym też wiedzieć, dlaczego dziennikarze TVN nie sprawdzali informacji, że ktoś zapłacił organizatorowi za zorganizowanie „urodzin”? Nie mogę tego przesądzić, że ktoś mu zapłacił, ale jest to bardzo prawdopodobne. Wiele dowodów na to wskazuje, m. in. jego wyjaśnienia. Ważna jest również odpowiedź na pytanie, dlaczego „urodziny” Hitlera zorganizowano miesiąc po faktycznej dacie narodzin zbrodniarza? Telewizja TVN nigdy nie wyjaśniła jakimi motywami kierowali się ludzi, którzy zorganizowali „urodziny” Hitlera. Nie dowiedzieliśmy się z reportażu, że główny organizator imprezy uczestniczy w pracach grupy rekonstrukcyjnej Waffen SS i posiada mundury nazistowskie.

 

Dziennikarze TVN nie wiedzieli, że organizatorowi „urodzin” Hitlera zapłacono?

 

Biorę pod uwagę, że mogli o tym nie wiedzieć. Najważniejszą sprawą w moim tekście jest to, że nie jest wymierzony w stację TVN. Seria artykułów, które pisałem na ten temat nie była wymierzona w tę stację telewizyjną. Zupełnie nie o to mi chodziło.

 

A o co chodziło?

O wyjaśnienie, jak doszło do gigantycznej afery wizerunkowej źle świadczącej o Polsce. Ciągle nie ma odpowiedzi na to pytanie.

 

Dlaczego doszło do tej afery? Masz jakieś hipotezy?

 

Biorę pod uwagę wiele rzeczy. Polska lub zagraniczna organizacja mogła zapłacić temu człowiekowi, bo potrzebowała takiej wpadki wizerunkowej Polski. Są sygnały, że mogło to być działanie obcych służb, których celem było zdyskredytowanie Polski. Ten materiał został wykorzystany przez media i polityków do pokazania naszego kraju w złym świetle również w kontekście stosunków polsko-żydowskich. Istotne jest przypisywanie tej sprawy do Marszu Niepodległości. Reportaż wykorzystano politycznie. Za całą operacją stał ktoś, kto chciał szkalować Polskę. Ewidentnie to widać. Nie wierzę w to, że organizator sam to wymyślił, sam zaprosił grono przyjaciół, w tym kompletnie nieznaną sobie dziennikarkę TVN, która oczywiście występowała pod fałszywym nazwiskiem. Dlaczego ją zaprosił skoro jej nie znał? Mnóstwo pytań, mało odpowiedzi. Na szczęście powstała seria materiałów portalu wPolityce.pl, która nieco odczarowała tę historię. Pokazała, że nie chodzi tylko o grupę polskich neonazistów. Wskazał, że ktoś za tym jeszcze może stać.

 

Kto?

 

Mam nadzieję, że wyjaśni to prokuratura. Jestem tylko dziennikarzem. Mogę wskazywać na pewne tropy, niektóre rzeczy ujawniać, ale nie zrobię pracy śledczej. Dziennikarze nie są od tego. Dziś jestem znacznie bliżej wyjaśnienia tej sprawy.

 

Na czym polega twój warsztat dziennikarski?

 

Pracuję kompulsywnie i nerwowo. Opieram się głównie na dokumentach. Jestem klasycznym dziennikarzem, który wszystko co pisze, stara się opierać na „kwitach”. W redakcji ciągle siedzę otoczony mnóstwem papierów i informacji, często niejawnych. Informacje pozyskuję od informatorów, od ludzi, których znam od lat. Mogę im wierzyć, a oni mogą mi ufać. Zasada lojalności jest podstawą. Nigdy nie zawiodłem się na tych informatorach. Nigdy nie zrobiłem im krzywdy. Mam kilka spraw o ujawnienie tajemnicy śledztwa. To sprawia, że mam świadomość ciążącej na mnie odpowiedzialności za przygotowanie tego materiału. Mam wrażenie, że w TVN zabrakło poczucia odpowiedzialności, kiedy stacja przygotowywała materiał o „urodzinach” Hitlera.

 

Co cię motywuje w pracy?

 

Motywuje mnie adrenalina, chęć dotarcia do prawdy, ciekawość, walka z manipulacją i z narzuconą z góry narracją. Napędza mnie również ciągła chęć poznawania świata i rzeczywistości, w której żyjemy. Mimo, że od dwudziestu lat pracuję jako dziennikarz codziennie coś mnie zaskakuje w życiu politycznym czy kryminalnym. Bo to sfery, które najbardziej mnie interesują.

 

Rozmawiał Tomasz Plaskota

 


Wojciech Biedroń

Rocznik 1977. Studiował na Wydziale Prawa i Administracji oraz na Wydziale Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pracował w „Super Expressie” i „Fakcie” Od stycznia 2015 roku współtworzył projekt tygodnika ABC – wydawnictwo Fratria, a w kwietniu 2015 został jego wicenaczelnym. Od lipca 2016 publikuje w tygodniku Sieci oraz w portalu wPolityce.pl.