Jastrzębowski: Pamiętam dziennikarzy śledczych, których redakcje się pozbywały fot. archiwum HB

SŁAWOMIR JASTRZĘBOWSKI: Rusza proces, dziennikarz z „Polityki” rozstany* albo przypadkowy przypadek

Niesamowita koincydencja. Kto by pomyślał, kto by się spodziewał? Niemniej jest to tylko koincydencja i o tym pamiętać trzeba. Skąd wiemy, że to wyłącznie zbieg okoliczności? Przecież nam powiedziano! Nikt nie mijałby się z prawdą, bo i po co?

Pressserwis donosi, że w najbliższy piątek rusza proces, w którym pozwani zostali tygodnik „Polityka” i jego dziennikarz Grzegorz Rzeczkowski. „Rosyjska firma paliwowa KTK uważa, że naruszono jej dobra w tekstach o jej biznesowych relacjach z Markiem Falentą.” – czytamy. Delikatnie sprostujmy albo uściślijmy: w zasadzie były dziennikarz „Polityki” Grzegorz Rzeczkowski, bo redakcja akurat teraz, właśnie tak wypadło, postanowiła się z dziennikarzem rozstać. Niesamowita koincydencja.

– Sprawa jest bezprecedensowa, ponieważ mnie i „Politykę” pozywa firma należąca do kremlowskiego oligarchy, przyjaciela białoruskiego dyktatora Aleksandra Łukaszenki – powiedział  Presserwisowi sam Rzeczkowski, który jest dziennikarzem śledczym, a z takimi tylko kłopoty. Oczywiście to sól dziennikarstwa, ale to sól kłopotliwa, ciągle procesy, a to kosztuje. Tak tylko to piszę, ale to nie ma oczywiście nic wspólnego z tym, że redakcja się rozstaje z Rzeczkowskim. A firma KTK należy do bardzo bogatego Ruskiego (przepraszam, Rosjanina oczywiście) Michaiła Gutsieriewa i ma spółkę córkę w Polsce, ale pod nazwą KTK.

Międzynarodowa organizacja dziennikarska MFRR z troską popatrzyła na los dziennikarza, którego „Polityka” się pozbywa, sugerując nawet, że to może być powiązane właśnie z procesami, które po tekstach śledczych niestety nierzadko mają miejsce. Niemniej szefostwo „Polityki” zaprzeczyło tym podłym sugestiom i podało powód, dla którego z Rzeczkowskim się rozstają. A przepraszam, tutaj akurat wkradła się z mojej strony drobna nieścisłość o charakterze grubym (znaczy skłamałem podle), a mianowicie jednak redakcja nie podała powodu, bo nie musiała. Niemniej na pewno jakiś powód musi być, ale przecież nie procesy, bo jakby procesy, to by przecież redakcja powiedziała.

Sytuacja redaktora, któremu zakomunikowano, że za porozumieniem stron nie jest jakoś tam najlepsza. Oczywiście „Polityka” deklaruje, że pełną obsługę prawną w związku z procesami, w których pozwany jest prawie już były redaktor bierze na siebie i ja w to wierzę. Nie wiem czy dobrze robię, bo pamiętam dziennikarzy śledczych, których redakcję się pozbywały i niby, że też gwarantowały, że będą ponosić koszty, a potem różnie.

Na przykład taki redaktor Cezary Gmyz mógłby na ten temat coś powiedzieć, gdyby chciał, bo ma dużą wiedzę i duże doświadczenie między innymi w tym, że wielu rzeczy doświadczył w tym nie zawsze przyjemnych od redakcji pewnej, która okazała się dalece niepewna. Ale to inna redakcja. Tak mi się tylko zasocjowało.

Niemniej, proszę Państwa nie chciałbym, żeby ktoś pomyślał, że ja tu głupiuteńko cwaniakuję, i że piszę sobie, że niby nie sugeruję, a podprogowo sugeruję. Otóż zaprzeczam, Wysoki Sądzie, nic nie sugeruję. Tekst ten powstał wyłącznie, żeby zniechęcić ewentualnych kandydatów na dziennikarzy, bo los ich niepewny, oj niepewny i napisać, że jest zapotrzebowanie na kierowców Ubera. Serdecznie Państwa pozdrawiam.

*Wiem, że nie ma takiego słowa jak „rozstany”, natomiast chyba jednak jest, bo jest przecież w tytule.

Fot. Pixabay

SŁAWOMIR JASTRZĘBOWSKI: Dziennikarz rozdarty Rutkowskim

To konflikt między prawami boskimi a ludzkimi. Między wysokimi zasadami nakazującymi promocję nieskazitelnych wzorców a przyziemnością żądającą przetrwania, czy też przetrwania na tłusto. Problem jest nierozwiązywalny, choć trzeba twierdzić inaczej. Jedyne co możemy, to kluczyć zawierając mądre kompromisy na naszych zasadach. A teraz egzemplifikacja.

Sprawa nieco zabawna, choć z bynajmniej niezabawnym kontekstem. Przypomniała mi się w związku z 10. rocznicą zamordowania Madzi z Sosnowca, ale nie o dzieciobójstwo tu chodzi, nie o kontekst społeczny, tylko o zachowania dziennikarzy na jednym przykładzie. Na przykładzie Krzysztofa Rutkowskiego, postaci co najmniej kontrowersyjnej, niemniej obiektywnie rzecz biorąc z sukcesami żeglującej w mediach i życiu.

Sprawa sprzed 10 lat. Studio TVN24, program prowadzi redaktor Katarzyna Kolenda-Zalewska. Jej gośćmi są ówczesny rzecznik komendanta głównego policji Mariusz Sokołowski i detektyw Krzysztof Rutkowski. Redaktor Kolenda-Zalewska od początku nie kryje swojego negatywnego nastawienia do detektywa. Traktuje go z wyższością i lekką kpiną. Rutkowski jak to Rutkowski przychodzi w okularach przeciwsłonecznych. Redaktor rozmowę zaczyna ze zjadliwym uśmieszkiem, K-Z: „Coś ze wzrokiem pan ma, chory?”. Na to Rutkowski: „Nie, dlaczego?”. K-Z: „Ciemne okulary pan ma?” R: „Jak widzę taką gwiazdę, mogę być oślepiony.” K-Z: „Rozumiem, że to taka stylistyka, Miami Vice, tak? Na kogo pan się kreuje?” R: „Na Rutkowskiego”. Ta wymiana zdań na samym początku pokazuje, co i jak myśli dziennikarka o swoim gościu. Mamy więc tego Rutkowskiego, którego prestiżowa dziennikarka, w prestiżowej stacji TVN24 dbającej o standardy traktuje z lekką pogardą. Ale…

Ale na antenie TVN24 obserwowaliśmy jednak na żywo konferencje prasowe Krzysztofa Rutkowskiego, których zorganizował w tej sprawie kilka. Najdłuższa trwała grubo ponad godzinę i każda minuta, każda sekunda darmowego dla niego czasu antenowego była bezczelnie wykorzystywana do promocji biura Rutkowski. Za perorującym detektywem stało dwóch zamaskowanych, umundurowanych bysiorów w kominiarkach i z wielkimi napisami na kamizelkach „Rutkowski”. Wartość reklamowa czasu, który za darmo dostawał niekochany przesadnie przez TVN24 Rutkowski to co najmniej kilka milionów za jedną konferencję. Pytanie jest proste, jeśli Rutkowski nie był i chyba nie jest wzorcem dla TVN24 czemu dawano mu za darmo cholernie drogie prezenty? Odpowiedź jest jeszcze prostsza, niestety. Ponieważ menedżerowie tej stacji mają głowy na karku. Zauważyli, że pokazywanie Rutkowskiego, który dostarcza informacji w sprawie małej Madzi powoduje eksplozje słupków oglądalności. Eksplozję. I co zrobisz? Nic nie zrobisz. Rosnąca oglądalność przekłada się wprost na wartość reklam, które w przyszłości będą w tej stacji zamieszczane. „O rozpaczy najczarniejsza redaktora” – pisał Andrzej Bursa w wierszu „Depesza”.

Reasumując: proste ścieżki naszego dziennikarskiego, redaktorskiego, menedżerskiego życia pełne są meandrów. Trzeba bardzo uważnie stawiać kroki, a posadzki nie zawsze marmurowe…

Fot. Pixabay

SŁAWOMIR JASTRZĘBOWSKI: Obejrzałbym transmisję z egzekucji Breivika

To nie jest siła norweskiego państwa. To słabość. Wyeliminowanie kary śmierci również odbieram jako słabość. Powinna wisieć mieczem Damoklesa nad niektórymi zbrodniarzami. Niektórymi. Rzadko, naprawdę rzadko powinna być wykonywana. Breivik.

43-letni dziś Andreas Breivik znów stał się gwiazdą mediów. W 2011 roku zamordował 77 osób. W zdecydowanej większości strzelał do młodych, bezbronnych ludzi, jak do kaczek. Akcję starannie zaplanował. Zimny i systematyczny. Proces zbrodniarza stał się okazją do prezentowania przez niego rasistowskich, nazistowskich poglądów. Chore i głupie. Dostał najsurowszą w Norwegii karę, 21 lat więzienia z opcjami: 1. Wcześniejsze wyjście po 10 latach, 2. Przedłużenie wyroku, jeśli uznano by go za zagrożenie dla społeczeństwa. Skarżył się na warunki odbywania kary, które można by porównać do pobytu w trzygwiazdkowym hotelu. Nawet się o to procesował.

Teraz postanowił ubiegać się o wcześniejsze zwolnienie. I tu dochodzimy do sedna. Sąd pozwolił na telewizyjną transmisję jego przemówienia. Resocjalizacja nie przebiegła jednak pomyślnie. W świat poszły zdjęcia, na których Breivik hajluje przed sądem, na których pokazuje kartki z rasistowskimi przekazami, z tymi samymi, które w 2011 roku miały uzasadniać jego zbrodnie. Dziennikarze zastrzegali się, że transmisja będzie z 1-minutowym opóźnieniem, tak, żeby można było wyciąć ewentualne, jakieś kontrowersyjne treści. Tyle, że tam były same kontrowersyjne treści. Pełen nienawiści bełkot mordercy. Opowiadał, że „przez następne 50 lat będzie walczył w nordyckim ruchu oporu”, albo że po wyjściu z więzienia „założy niewojowniczy ruch nacjonalistyczny w Europie”. Mówił też, że jest kandydatem do norweskiego parlamentu z ramienia partii nazistowskiej. Nic nieznaczące brednie? Niby tak, ale jednak chyba nie.

Zbrodnie i wystąpienia Breivika zainspirowały wielu terrorystów, którzy strzelali do niewinnych ludzi dopisując do tego ideologiczne przesłanie prezentowane przez Norwega w swoim manifeście. 18-letni David Ali Sonboly dokładnie w piątą rocznicę zamachów Breivika, 22 lipca 2016 roku zastrzelił w galerii handlowej w Monachium 10 osób, a ranił prawie 40. Fascynował go Breivik. Ten sam, któremu Norwegowie pozwalają teraz w czasie transmisji prawie na żywo w zasadzie pielęgnować swoją zbrodnię i pamięć o niej. Uczucia rodzin ofiar? Pamięć o ofiarach? Ktoś o tym pamięta?

W Stanach Zjednoczonych na egzekucje morderców zapraszane są rodziny ofiar. Mogą skorzystać, mogą nie skorzystać. Ktoś powie, że to zbyt okrutny spektakl, ktoś powie, że to elementarna sprawiedliwość. Elementarna sprawiedliwość. W zasadzie odchodzi się od bolesnego zadawania śmierci skazańcom. Ostatnią egzekucje na krześle elektrycznym wykonano w lutym 2020. Może to i dobrze.

Stoję na stanowisku, że lepiej dla świata byłoby przeprowadzić transmisję z egzekucji Breivika niż z ubiegania się przez niego o przedterminowe zwolnienie. Obejrzałbym. Elementarna sprawiedliwość. Ten spektakl ze zbrodniarzem podnoszącym rękę w geście hitlerowskiego pozdrowienia, to nie był pokaz siły norweskiego państwa.

Nowotwór złośliwy, rak. Wyciąć, żeby nie było przerzutów.

Fot. Pixabay

SŁAWOMIR JASTRZĘBOWSKI: Sprawdzać siano w głowie i szkolić

Ja tu wypisuję te słowa na portalu między innymi przede wszystkim dla dziennikarzy, co mam świadomość, że się dziennikarzom może trochę nie spodobać, bo przecież wiemy dobrze, że każde faux pas osobników z sianem, o których sygnalizuję poniżej, to jest temat chwytliwy. A temat dla dziennikarza rzecz jakże pożądana… Tyle tytułem tajemniczego wstępu, a teraz trochę mniej chaotycznie.

Mam taki pomysł dla rządu, całkowicie za darmo: dyplomatów czy osoby reprezentujące Polskę można by wcześniej jakoś tam sprawdzać, w sensie czy na przykład nie mają w głowach siana. Znaczy nie wiem, czy otwierać im czaszkę, czy sprawdzać rozmową wielotematyczną bez otwierania. Szczegóły trzeba by jakoś tam dograć, jakby co pomogę za darmo. Ewentualnie, gdyby okazało się, że siana nie ma, ale jakby jakieś źdźbła kiełkują pod tą czachą, albo że jest niebezpieczeństwo, że zakiełkują, to można by przeprowadzić szkolenie. Że Polska, że dyplomaci i pełnomocnicy reprezentują jednak interes Polski formułowany przez rząd i tego się trzeba trzymać, a jak się by ktoś nie chciał trzymać, to niech sobie nie wsiada na posadę, albo wysiądzie bez hałasu i do widzenia, szczęścia zdrowia, powodzenia.

Czasy mamy oryginalne. Co do zasady zgodzimy się zapewne, że ambasador jest osobą, która na terenie obcego państwa ma prezentować stanowisko rządu swojego państwa. Chyba nie ma tu wątpliwości. Nie, że „powinna” tylko „ma”. Ma mówić językiem, interesem określnym przez rząd. Jest od tego jak aktor od grania, a to drugie nie będę pisać. Co do zasady pełnomocnik rządu jest osobą, która ma pełnomocnictwa rządu do prezentowania i reprezentowania stanowiska rządu w jakichś gronach, sytuacjach, sprawach. Chyba nie ma tu wątpliwości. Jest od tego, jak aktor od grania…

Ambasador Polski w Republice Czech Mirosław Jasiński został odwołany (w zasadzie rozpoczęto procedurę odwołania) po jego wypowiedzi dla niemieckich mediów. Jasiński zajmował się sprawą sensytywną, elektrowni Turów, która to sprawa jest w trakcie międzyrządowych negocjacji. Tenże ambasador pytany o powody sporu polsko-czeskiego był łaskaw powiedzieć Niemcom w czasie wywiadu między innymi: „to był brak empatii, brak zrozumienia i brak chęci podjęcia dialogu, i to w pierwszym rzędzie z polskiej strony”. Upsss. Negocjacje trwają, a tu ambasador obwieszcza światu, że generalnie wina leży po polskiej stronie. Geniusz. Pełna stodoła siana, proszę Państwa, aż normalnie puchnie i pęcznieje. Nie będę tu dociekał skąd się ten pan wziął, ale niech się odweźmie, do widzenia.

Pełnomocnik ministra spraw zagranicznych do spraw kontaktów z diasporą żydowską, Jarosław Nowak udzielił z kolei wywiadu brytyjskiej gazecie „Jewish News”. Tak, tak, brytyjskiej. Dziennikarze z „Jewish News” byli oczywiście zainteresowani sprawą wykoncypowaną przez tęgie głowy, czyli tak zwanego zwrotu mienia bezspadkowego.

Stanowisko polskiego rządu jest jasne, proste i tak zostało wyartykułowane przez premiera Mateusza Morawieckiego: „Tak długo, jak ja będę premierem, Polska na pewno nie będzie płaciła za niemieckie zbrodnie; ani złotówki, ani euro, ani dolara”. Nie mamy za co płacić, nie mamy komu, więc nie będziemy. W związku tym pan Nowak powiedział w wywiadzie: „Myślę, że w pewnym momencie Polska naprawdę będzie musiała dojść do wniosku, że musimy coś z tym zrobić”, czyli, że premier tak sobie tylko mówi, że my zapłacimy, ale jeszcze nie teraz. Niezły pełnomocnik. Do jego złotych myśli dodać możemy słowa: „Przede wszystkim trzeba zdać sobie sprawę, że problem polega na tym, że my Polacy, a nie rząd, nie wiemy dokładnie, co jest dobre, a co złe”. Ciekawe, my Polacy nie wiemy, co jest dobre, a co złe. I co? Czekamy, żeby nam Żydzi powiedzieli? Dramat. Facet został odwołany, ale szkód już niestety narobił.

Tak, wiem, wiem, dał mi też temat do pisania. Jednak w sumie chętnie znalazłbym inny… Kończąc ponawiam swoją propozycję: przed zatrudnieniem sprawdzać kandydatom siano w głowie. I szkolić.

 

Panie! Ale czy to jest skandal? – felieton SŁAWOMIRA JASTRZĘBOWSKIEGO

Zdradzę Państwu jak czasem działają niektóre media. Zastrzegam, że jestem już w takim wieku, że raczej się uśmiecham, niż potępiam, ale nie bardzo potępiam, jak ktoś sobie potępia. Do rzeczy: jest materiał i redakcja ma do zagadnienia określony stosunek. Obojętnie jaki materiał, chodzi o mechanizm. Załóżmy, że redakcja uważa, że określona jakaś tam sprawa to skandal. Wysyła się reportera, którego zadaniem jest znaleźć człowieka, który powie, że to skandal. I błąka się taki reporter po świecie i pyta różnych ludzi o zagadnienie. No i on włącza kamerę, a rozmówca odpowiadając na zagadnienie dokonuje analizy wnioskując niestety niejednoznacznie. Nasz reporter idzie do kilku innych rozmówców na świecie i uzyskuje podobne odpowiedzi. Wraca dumny do redakcji i pokazuje szefowi. Szef ogląda, łapie się za twarzoczaszkę głośno artykułując opr: „Czyś ty przypadkiem młody reporterze nie pił płynu do dezynfekcji rąk? Cóżeś śmiał mi przynieść? Skąd ci biedni ludzie mają wiedzieć, że to jest skandal? Wywalaj mi z tym!”. Młodziak stremowany, ale trochę bezczelny pyta: „Ale skąd mam wziąć kogoś kto powie, że skandal, jak to żaden tam skandal?” Bogaty w życie redaktor świdrując oczami młodziaka cedzi: „Do Romualda Augustyniaka pójdziesz na ulicę Okrzeszei 187, weź puder, bo Romuald miewa twarz zanadto czerwoną. Następnie zadasz mu pytanie: „Panie, czy to skandal?” i żebyś miał włączoną kamerę”.

 

Uważam, że zagadnienie, czy jest w Polsce wolność prasy, jest zagadnieniem ważnym. Rozmawiam z ludźmi prywatnie między innymi na ten temat i oni mi mówią niejednoznacznie, „no wiesz, są różne stacje i różne gazety i one mają różne punkty widzenia i w swoich przekazach dziennikarze często są nieobiektywni, albo nawet nieuczciwi w tę stronę, albo w drugą stronę i jak sobie człowiek chce wyrobić pogląd to musi i tych przeczytać i tamtych obejrzeć. A generalnie to po nazwisku już właściwie wiadomo, co kto powie”. A ja ich pytam: „Ale wolno im tak mówić, że co chcą?”. A społeczeństwo mi na to: „No wiesz, w jednych miejscach to im wolno mówić tylko jedno, a w innych miejscach to tylko coś innego, ale w sumie, każdy gada co chce”.

 

Reporterzy bez Granic to taka międzynarodowa organizacja. Co roku robi Ranking Wolności Prasy. Polska od czasów rządów PiS spada w tych rankingach i aktualnie, jak opublikowano, jest na 62, czyli niskiej, pozycji. Rankingi przeprowadza się rozsyłając ankiety do dziennikarzy, dodać trzeba wybranych dziennikarzy. Podobno od jakiegoś czasu duża ich część trafia do Romualda Augustyniaka z ulicy Okrzei 187. Nie uważam tego wcale za skandal. Uważam, że jest to element wolnego świata z zabawnie błyszczącym pluralizmem.

 

Sławomir Jastrzębowski 

 

Protest CMWP SDP przeciwko nierzetelnej ocenie stanu wolności mediów w Polsce w raporcie organizacji „Reporterzy bez Granic” (RSF)

 

Martwię się o paparazzi – felieton SŁAWOMIRA JASTRZĘBOWSKIEGO

Już się martwiłem o paparazzi wielokrotnie. Czasem w środku nocy budzono mnie, bo trzeba było wyciągać jakiegoś z policyjnej izby zatrzymań, czasem inny brał udział w szarpaninie z różnym skutkiem, czasem jeszcze innemu zniszczono sprzęt czy uszkodzono samochód, czasem grożono. Różnie. Dziś moje zmartwienie ma inny charakter. Że znikają nam paparazzi. A są potrzebni. Niestety, są nam, społeczeństwu bardzo potrzebni.

 

Ja wiem, wiem, wiem, przecież widziałem filmy. Paparazzi są odpowiedzialni za połowę zła na świecie, a na przykład w symptomatycznym filmie „Paparazzi” nawet za tragedię i z myśliwych przeistaczają się w zwierzynę. Ja wiem, wiem, wiem, scenarzyści tak prowadzą widza, żeby emocje były zawsze przeciw paparazzi. Wszystko rozumiem. Wiem nawet, że generalnie paparazzi dzielili mi się na artystów, którzy zawsze przestrzegając najwyższych standardów chcieli mieć coś absolutnie wyjątkowego i na barbarzyńców, którzy mając nadmiar dynamiki nie pielęgnowali skrupułów. Chciałem mieć obie kategorie.

 

Redaktor naczelny tabloidu oglądając ich zdumiewający urobek stawał przed dwoma pytaniami. Po pierwsze, przed amerykańskim: jeśli ja coś wiem i widzę, to dlaczego mój czytelnik ma tego nie zobaczyć? Dlaczego mam być cenzorem, dlaczego mam się stawiać ponad czytelnikiem? I przed drugim, bardziej europejskim: jaki jest interes społeczny w opublikowaniu zdjęcia, które zdecydowanie wkracza w prywatność? A tak na marginesie, sądzą Państwo, że dziś ktokolwiek opublikowałby jedno z najsłynniejszych i jedno z najbardziej przerażających w historii zdjęć autorstwa Nicka Uta z 1972 roku? Nagą krzyczącą z bólu dziewczynkę poparzoną napalmem? Nie wiem. Chyba nie. Interes społeczny kontra dobra osobiste.

 

Wróćmy do paparazzi. Wydaje się, że najlepsze ekonomicznie czasy mają za sobą. Jeszcze kilka lat temu popyt na zdjęcia paparazzi był tak duży, że najlepsi mogli liczyć na kilka średnich krajowych za jedną udaną sesję z politykiem lub celebrytą. Ceny przyhamowała konkurencja, która rosła jak na drożdżach, ale także kształtowana poprzez rozpoznanie bojem linia orzecznicza polskich sądów w procesach o naruszenia dóbr osobistych. Powiedzmy szczerze, polskie sądy i polskie prawo nie byli gotowi do takich procesów. Do dziś katalog dóbr osobistych jest katalogiem otwartym i to sędziowie decydują o tym czy publikacja była w interesie publicznym czy nie. Czy zdjęcie pijanego aktora leżącego na ulicy, a na co dzień chętnie moralizującego na tematy różne może być opublikowane czy nie? Czy w interesie publicznym leży ujawnienie prawdziwych zachowań naszego świętoszka czy też pielęgnujemy wyłącznie jego fałszywy, ale pożądany przez niego wizerunek? Czy opalająca się toples w hotelu na tysiąc osób gwiazda może powiedzieć, że nie życzy sobie, żeby ktoś oglądał jej piersi, skoro zdjęcia robią i rozpowszechniają turyści przebywający w tym samym hotelu?

 

Powiedzmy szczerze, sądy nie kochały paparazzi i tabloidów, bo burzyły zastany świat, zdobywały władzę, a władzą sędziowie nie chcieli się dzielić. Ciekawe pytania, ale z nie najciekawszej sfery. Ciekawsza i gatunkowo cięższa jest sfera polityków. Polityk łamiący prawo, zachowujący się amoralnie może być sfotografowany przez paparazzi, a jego zdjęcia mogą być opublikowane? Twierdzę, że w zasadzie tak. Twierdzę, że fakt, iż gdzieś w mroku mogą czaić się paparazzi dyscyplinował i dyscyplinuje polityków. Dzięki paparazzi mogli naprawdę bać się opinii publicznej. Dziś? No cóż. Chyba coraz mniej. Niestety. Martwię się, że znikają, a są, choć ta opinia jest nieco wyświechtana, watchdogami pilnującymi demokratycznych mechanizmów. Są demokracji potrzebni.

 

Sławomir Jastrzębowski

Bywa tak, że winni ponoszą winę  – felieton SŁAWOMIRA JASTRZĘBOWSKIEGO

Dowiedziałem, że zakończono współpracę z dziennikarzem Romanem Praszyńskim, ponieważ przeprowadził wywiad. Ten wywiad, według ogólnie dostępnych informacji został autoryzowany, to znaczy – bo parę osób jednak sobie z pewnością nie uświadamia, co znaczy autoryzacja – że osoba udzielająca wywiadu przeczytała to, co odpowiedziała i zaakceptowała to do publikacji? Powtórzyć? Dobrze! Przeczytała, zgodziła się, zaakceptowała. Powtórzyć? Nie? Dobrze.

 

Dziennikarz przeprowadził wywiad z aktorką Anną Marią Sieklucką, która jest śliczna i pełnoletnia. Ze znanych mi informacji wynika, że nie jest też ubezwłasnowolniona. Z ogólnie dostępnych informacji wynika, że zagrała w filmie, który reklamowany jest jako zmysłowy, erotyczny a nawet jako polska wersja „50 twarzy Graya”. Dobrze. Ten dziennikarz pyta ją czy lubi seks, czy miała na sobie bieliznę w czasie castingu. I podobno to było dyskwalifikujące dla dziennikarza i za to się go pozbyli. Po pierwsze to o co miał pytać panią grającą w filmie erotycznym? O zalety starości przedstawione przez Platona w dialogu między Sokratesem a Kefalosem? Może o tym jednak w następnym wywiadzie? Ponieważ pamiętam co działo się i co zdarzyło się z główną aktorką „Szamana” to raczej w sprawie filmu „365 dni” chciałbym przeczytać wywiad o filmie. Platona sobie poczytam z innej okazji. Poza tym, czy w wydawnictwach nie ma jakichś reguł, które objaśniane są pracownikom, dziennikarzom? Czy w wydawnictwach nie ma kogoś kto pilnuje, żeby wydawnicza ortodoksja nie została przekroczona? To dziennikarz Praszyński ma nad tym czuwać, czy dziennikarz Praszyński ma przynosić „mięso” do redakcji? Nad „mięsem” można oczywiście deliberować: „Ano wicie, rozumicie, obywatelu Praszyński, dla naszej redakcji to za krwiste i za żylaste. My to lubimy dobrze wysmażone albo w panierce”. I taki Praszyński (nie znam człowieka, ale za numer z Witkacym lubię) zrozumie. Albo podgotuje, albo ze swoim mięsem pójdzie do innej restauracji. Amen.

 

I niech będzie, że to inny temat. Ogólniejszy. Nazywam to biznesowym kajaniem się. W dużym skrócie mechanizm wygląda tak: z jakiegoś powodu człowiek, organizacja, struktura X zrobili coś, co nie spodobało się albo nie spodoba człowiekowi, organizacji, strukturze Y. Te X niekoniecznie myślą, że zrobiły coś złego, ale wiedzą, bo są mądrzy, że Y kręcą nosem i mogą wycofać pieniądze. Kręcenie nosem jest nieważne, pieniądze są ważne. I właśnie wówczas dochodzi do intencjonalnego biznesowego kajania się, co jest raczej praktycznym cynizmem, a mniej uznaniem winy i korekcją zachowań.

 

Elementem kajania jest na kolana padnięcie, w pierś się trzaśnięcie, ale bywa nim także kozioł ofiarny Typuje się (nie napiszę frajera, bo nie lubię używać takich słów) osobę, na którą zrzuca się winę. Sposoby obejścia się z frajerem (przepraszam, oczywiście z kozłem ofiarnym) są dwa. Po pierwsze można mu brutalnie ściąć głowę (bo co nam zrobisz, he, he, he?), co jest jednak niebezpieczne, bo często ta ucięta głowa chodzi i nadaje rzeczy straszne; albo można tej głowie nieściętej jeszcze powiedzieć na różne sposoby: „Wiesz my cię niby zetniemy, tak pod publikę, ale na twoim karku złote zawisną łańcuchy”, co jest wyjściem lepszym, polecam. Po rytuale z frajerem (przepraszam, no znowu) z kozłem ofiarnym i po biznesowym pokajaniu się udrażnia się zatkany strumień gotówki. I oto chodzi. A jeśli chodzi o tytuł, to dodam, że rzadko.

 

Sławomir Jastrzębowski

Samorząd? Niby jak i po co? – opinia SŁAWOMIRA JASTRZĘBOWSKIEGO

Władza chce polubić dziennikarzy, dlatego wymyśla dla nich samorząd. Żeby ich ugłaskać, pazurki spiłować, ząbki za kagańce schować. To się może udać. Ale na jakiś czas.

 

Władza to lubi mieć porządek. Prawie zawsze tak jest. Są władze specyficzne, które bardziej lubią napawać się władzą niż porządkiem zabezpieczać przyszłą władzę, ale to inny temat. My fokusujemy się tu na władzę obecną, całkiem pracowitą mniej haratającą w gałę.

 

Ta pracowitość to różne posiada odcienie, należy dodać. Pamiętam odcienie pracowitości marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego. Marszałek zdawał się prezentować linię prostą, że dziennikarze to utrapienie i należy ich pacyfikować na różne sposoby artykułując to nie jako żadną tam pacyfikacje czy usuwanie z Sejmu, ale porządkowanie właśnie. Nie do końca wiadomo czy była to linia personalna marszałka, frakcyjna, czy też był to pilot linii partyjnej.

 

Walka z dziennikarzami zakończyła się tym, że Kuchciński za loty wyleciał, ale broniono go długo. I tu ważne dla głównego wątku, do którego zaraz przejdziemy. Broniono go tak długo, aż się PiS zorientował, że dziennikarze to prezentują opinię publiczną, a ta akurat wbrew władzy zaczęła niebezpiecznie pomrukiwać w niebezpiecznym czasie przedwyborczym. Zrobiono więc racjonalną kalkulację, że bardziej się opłaca pozbawić marszałka stanowiska niż ryzykować wyborczy wynik. Bezczelnie pozwalam sobie twierdzić, że gdyby nie okres przedwyborczy Marek Kuchciński dalej miłościwie by nam marszałkował.

 

A teraz do rzeczy. Obecna władza zdaje się nosić z pomysłem utworzenia samorządu dziennikarskiego, który porządkowałby sprawy środowiska. Szczegółów nie podano, ale zasugerowano, że miałoby to być coś na wzór samorządów funkcjonujących u lekarzy czy adwokatów. Jest to pomysł zły ze wszystkich powodów, których mogę wymienić kilka tysięcy, ale władza nie podzieli ani jednego mojego argumentu i ja to rozumiem. Optyka władzy w czasie rewolucji jest bowiem inna niż optyka władzy w czasie pokoju, czyli ugruntowanej demokracji. Żyjemy w czasie rewolucji, pora zdać sobie z tego sprawę. Ciągoty władzy, której marzy się takie, albo inne weryfikowanie dziennikarzy raczej pośrednio, niż bezpośrednio są absurdalne, czyli zrozumiałe. Przywołajmy tu kwestię Maurera z „Psów”: „Czasy się zmieniają, ale pan zawsze jest w komisjach”. No właśnie? Kto będzie w tej ewentualnej komisji czy na czele tego samorządu? Przecież tak jak nam rozeszła się Polska, tak rozeszli się dziennikarze. Kiedy władzę w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich przejęli dziennikarze kojarzeni z prawą stroną i konserwatyzmem, strona lewa czy postępowa utworzyła sobie konkurencyjne „Towarzystwo Dziennikarskie” z Sewerynem Blumsztajnem na czele. Źle czy dobrze? To zależy. W czasie rewolucji źle, w czasie ugruntowanej demokracji – a grupujcie się i zrzeszajcie jak wam się podoba, czyli dobrze. I niby kto będzie stał na czele komisji uznającej, że ktoś dziennikarzem jest, albo nie jest, że przewiną zawinił, albo że właśnie, że nie? Seweryn Blumsztajn? Wolne żarty! Już widzę jego bezstronne podejście i obiektywne. Nie wyjdzie mu choćby chciał i naprawdę się starał. No nie da po prostu rady. Za duży ma bagaż doświadczeń, który raczej ciąży a mniej w takich sytuacjach unosi. Więc może Krzysztof Skowroński? Wolne żarty. Przy całym wielkim szacunku także dla niego i jego dokonań, też swój bagaż dźwiga i swoją podświadomość posiada. Obiektywna komisja i samorząd jeden jedyny, nie jest w naszym dziennikarstwie możliwy. I dobrze. Właśnie tu upatruję wartość. W sporze, w prezentowaniu kontrargumentów, w konieczności zmierzenia się z inną optyką, światopoglądem i danymi. To jest wartość. To jednak wartość czasów porewolucyjnych, do których wszyscy we wszystkim powinniśmy w Polsce zmierzać.

 

Ja oczywiście, jak już wspominałem, rozumiem każdą władzę, która dziennikarzy lubi, to znaczy tych, którzy ją lubią. I ta władza, każda władza, chce dziennikarzy teraz polubić samorządem. Żeby ich ugłaskać, pazurki spiłować, ząbki za kagańce schować. To się może udać. Ale na jakiś czas. Potem wahadło przemieści tak, jak ma w swoim zwyczaju. Byłe dziennikarskie pieszczochy zostaną niezłomnymi, a byli niezłomni – pieszczochami. Pisząc to nie chcę nikogo broń Boże urazić, zdaje sobie przecież sprawę, że takich czysto sprzedajnych dziennikarzy to jest garstka, a część ma po prostu takie poglądy, że uznała, że bardziej trzeba teraz władzy pomagać niż patrzeć jej na ręce, bo jest rewolucja. Ja to rozumiem, co wcale nie znaczy, że mi się to podoba. Nikogo pouczać nie zamierzam, bo nie mam sumienia lepszego od innych, tylko lepiej widzę. A ponieważ lepiej widzę, to pozwolę sobie zauważyć, że bardzo krótkowzroczne jest myślenie władzy, której przychodzi do głowy, że my teraz z dziennikarzami zrobimy samorząd, w znaczeniu porządek. Dziennikarze nie są od wychwalania rąk, są od patrzenia na ręce. Tym od władzy, obojętnie jakiej władze zawsze to trudno zrozumieć.

 

Sławomir Jastrzębowski