Wojna, tato! Wojna!… – fragment książki  SERHIJA KULIDY „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji” 

Wciąż oszołomiony tą wiadomością, w końcu zrozumiałem: odtąd ja, moja rodzina, Ukraina, ostatecznie cały świat znaleźliśmy się w nowej i nieodwracalnej rzeczywistości. Odtąd nasze życie zmieni się radykalnie… Czy w ogóle uda się przetrwać?… O tym, że wojna będzie okrutna i krwawa, nie miałem najmniejszych wątpliwości… – publikujemy fragment książki Serhija Kulidy „Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”.

„Bucza. Wiosenny strzał. Krótka kronika okupacji”  – tak się nazywa wydana w Kijowie książka pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy (z udziałem kierownika Wydziału Archiwum Rady Miejskiej Buczy Ihora Bartkiva), poświęcona piekielnym wydarzeniom na przedmieściach stolicy Ukrainy. Właściwie jest to pierwsza publikacja opowiadająca o zbrodniach armii rosyjskiej w tej małej miejscowości.

 Książka ta jest kroniką wydarzeń (dzień po dniu), których świadkami są mieszkańcy Buczy, a także – pamiętnikiem autora, który trzy tygodnie spędził w piwnicy swojego domu chroniąc się przed ostrzałem. Znajdziemy w niej też  eseje o mieszkańcach miasteczka zabijanych i torturowanych przez Rosjan.

 „W społeczeństwach posttotalitarnych często panuje zwyczaj wyciszania tragedii i wypierania ich z pamięci” – pisze we wstępie do książki burmistrz Buczy Anatolij Fedoruk. „Milczą o nich lub mówią niechętnie (mówię to jako absolwent Wydziału Historycznego). Nadszedł czas, aby przełamać tę trudną dziedziczność i zmusić pamięć do przemówienia, aby wydobyć na światło dzienne najstraszniejsze epizody terroru. Ujawnienie ludziom – szczególnie na Zachodzie – prawdy, której kontemplacja może być bolesna i traumatyczna.

Temu celowi służy nowa książka znanego pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy „Bucha. Wiosenny strzał”. Książka ta stanowi imponujący dokumentalny dowód zbrodni wojennych i terroru Rosjan w Buczu. Ukazuje ludzki wymiar brutalnej wojny rosyjsko ukraińskiej. Tragedia Buczy jest osobistym bólem dla Serhieja Kulidy: on sam jest Buczą

Książka zawiera szczegółową – czasem godzinną – rekonstrukcję przebiegu tragedii Buczy. To nie tylko skrupulatna kronika strasznych wydarzeń, ale pełnokrwista, żywa historia – wypowiedziana głosami kilkudziesięciu naocznych świadków, których przywołuje Serhiej Kulida. Książka ma zatem głębokie, wielostronne brzmienie.

Dlaczego ta książka jest tak ważna?

Ponieważ nie pozwoli, aby tragedia Buczy zaginęła w zgiełku ery cyfrowej. Sstanie się punktem wyjścia do przyszłych badań, ponieważ zawiera bogaty materiał dokumentalny i umiejętnie ukazuje różnorodność doświadczeń. Książka przyczyni się do tego, że tragedia Buczy będzie obecna w przestrzeni kulturalnej: jako symbol niezłomności ukraińskiego humanizmu w obliczu rosyjskiego terroru.”

Z kolei klasyk literatury ukraińskiej, pisarz, Ambasador Nadzwyczajny i Pełnomocny Ukrainy oraz Przewodniczący Rady Forum Niezależnych Mediów Jurij Szczerbak zauważa, że ​​„wojna rosyjsko ukraińska, która nabiera cech globalnego konfliktu XXI wieku, stała się pierwszym krwawym wydarzeniem światowym ery informacji. Dokumentują to miliony zdjęć z telefonów komórkowych, niezliczone sieci społecznościowe, komentarze i artykuły analityczne, których liczba przewyższa ilość informacji z epoki przedinternetowej.

Wśród takich materiałów znalazła się książka 'Bucha. Wiosenny strzał’ znanego ukraińskiego pisarza i dziennikarza Serhija Kulidy. Tekst ten, w którym autor przytacza liczne relacje naocznych świadków (na podstawie materiałów różnych publikacji), przyciąga głęboką dramatycznością, szczerością, wieloma prawdziwymi szczegółami oraz powszechnym patosem pogardy i nienawiści do brutalnych zabójców, którzy najechali Ukrainę niczym horda mongolska. Wnikliwym pisarskim okiem autor wyodrębnia dowody świadczące o stanie psychicznym ludzi, którzy przeżywają traumatyczny stres wywołany szokiem wojny: poczucie radykalnej zmiany świata, utratę dawnych, przedwojennych wartości, egzystencję jak w piekielnym śnie, w wirtualnej rzeczywistości hollywoodzkiego filmu katastroficznego.

Chciałbym, żeby tę gorzką i prawdziwą książkę przeczytało jak najwięcej Ukraińców i cudzoziemców, aby wiedzieli, jakie śmiertelne zagrożenie dla ludzi stanowi rosyjski wróg”.

 

Publikujemy fragment książki.

 

Godz. 6.10. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, lokal nr NN. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Telefon komórkowy nagle zaczął szaleć, a ja wciąż nie mogłem otworzyć oczu. W końcu żona Tamara odepchnęła mnie na bok i powiedziała sennym głosem: – Odbieraj telefon… Kto dzwoni tak wcześnie?… Nie dają mi spać…

I odwracając się na drugi bok, zasnęła słodko, pewnie oglądając jakiś serial wyreżyserowany przez studio filmowe Morfeusz.

Szczerze mówiąc, coraz bardziej przyzwyczajam się do wieczornych rozmów, powiedzmy, online. To wtedy niemal o północy jeden z autorów „Literackiej Ukrainy” zastanawia się, czy jego arcydzieło zostało wreszcie przeczytane. A tu, jak napisał klasyk, „trzeci kogut jeszcze nie zapiał”… Jest 10 minut po szóstej –zauważyłem, zerkając na wiszący na ścianie zegar.

Wstałem z łóżka i szczerze zazdroszcząc żonie, podszedłem do biurku, na którym nie zatrzymywał się mobilny sadysta podskakujący z niecierpliwości.

– Co mogę zrobić… – mruknąłem do słuchawki.

– Tato, śpisz?! – usłyszałem podekscytowany głos córki.

Wzruszyłam ze zdziwienia ramionami, choć Nina nie widziała moich, że tak powiem, gimnastycznych ruchów.

– Dlaczego milczysz?! Wojna!..

– Co powiedziałeś?! – świadomość nie chciała przetrawić tego, co usłyszałem.

Ale córka nie mogła już powstrzymać łez:

– Wojna, tato! Wojna!… Dziś wcześnie rano Rosjanie zbombardowali Kijów… Nie słyszałeś tego?…

Zaskoczony tą wiadomością wymamrotałem coś w stylu „nie może być” i nacisnąłem przycisk „odbiór”. W mojej głowie, jak wysłużona płyta gramofonowa, raz po raz rozbrzmiewały dawno zapomniane wersety, zapisane jeszcze w 1941 roku: „Dwudziestego drugiego czerwca dokładnie o czwartej rano Kijów został zbombardowany powiedziano nam, że wojna się zaczęła…”

Tuż za oknem, gdzie beztroskie słońce uśmiechało się życzliwie, wstał kolejny dzień – 24 lutego 2022 roku. Data, która stanie się tragicznym kamieniem milowym w życiu wszystkich Ukraińców… Dzień, który położy kres nadziejom i przyszłości…

Wciąż nie mogąc się otrząsnąć z szokującej wiadomości, zgodnie ze swoim dawnym zwyczajem „automatycznie” wykonałem ustaloną poranną procedurę: nalałem wody do czajnika, zaczerpnąłem z pojemnika hojną łyżkę kawy i wsypałem do mojego ulubionego czerwonego kubka z napisem Nescafe. Czekając, aż pachnący napój wystygnie wyjąłem papierosa z paczki i wyszedł na loggię, z której roztaczał się widok na miasto. Międzynarodowa autostrada była całkowicie wypełniona samochodami, które powoli, w dwóch rzędach, posuwały się w kierunku zachodnim, w stronę odległej granicy ukraińsko-polskiej.

I dopiero teraz, wciąż oszołomiony tą wiadomością, w końcu zrozumiałem: odtąd ja, moja rodzina, Ukraina, ostatecznie cały świat znaleźliśmy się w nowej i nieodwracalnej rzeczywistości. Odtąd nasze życie zmieni się radykalnie… Jeśli wcale nie zamieni się w nędzną egzystencję… Czy w ogóle uda się przetrwać?… O tym, że wojna będzie okrutna i krwawa, nie miałem najmniejszych wątpliwości…

Godz. 7.40. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, lokal nr NN. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Jakoś odzyskując spokój, włączyłem laptopa, aby sprawdzić wiadomości z wczorajszego wieczoru. Okazały się, delikatnie mówiąc, rozczarowujące. Około czwartej nad ranem czasu kijowskiego moskiewski dyktator w swoim cynicznym „Urbi et Orbi” oświadczył: „Okoliczności wymagają od nas zdecydowanych i natychmiastowych działań. Ludowe Republiki Donbasu zwróciły się o pomoc do Rosji. W związku z tym, zgodnie z art. 51 części 7 Karty Narodów Zjednoczonych, za zgodą Rady Federacji i wykonując ratyfikowane przez Zgromadzenie Federalne umowy o przyjaźni i wzajemnej pomocy z DPR i LPR, zdecydowałem się przeprowadzić specjalna operacja wojskowa. Jej celem jest ochrona osób, które przez osiem lat były ofiarami przemocy i ludobójstwa ze strony reżimu kijowskiego. I w tym celu będziemy dążyć do demilitaryzacji i denazyfikacji Ukrainy. A także stawianie przed sądem tych, którzy dopuścili się licznych krwawych zbrodni na ludności cywilnej, w tym na obywatelach Federacji Rosyjskiej”.

Następnie, nie przejmując się szczególnie casus belli, Rosjanie rzucili na Ukrainę wszystkie swoje siły zbrojne, które wcześniej manewrowały w pobliżu naszej granicy.

Jak podają źródła informacyjne i użytkownicy portali społecznościowych, potężne eksplozje słychać było w Charkowie, Mariupolu, Żytomierzu, Dnieprze, Odessie, Iwano-Frankowsku, Łucku, Sumach, Czernihowie, Berdiańsku, Mikołajowie, Kramatorsku, Kijowie i na linii demarkacyjnej. Rozpoczęła się operacja desantowa na Morzu Czarnym i Azowskim… W stolicy nieprzyjaciel ostrzelał obwody Nywki, Wynogradar, Holosijewski, Peczerski i Obołoński. Zaatakowano także obiekty wojskowe i cywilne na terenie obwodu kijowskiego – w Wasylkowie, Boryspolu, Irpieniu i Browarach…

Godz. 8.30 – 12.00. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, lokal nr NN. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Po uświadomieniu sobie skali inwazji i ponownym obejrzeniu materiałów informacyjnych odważyłem się w końcu obudzić żonę, wiedząc doskonale, że sprawię jej teraz nieopisany ból. Nie będę szczegółowo opisywał reakcji Tamary na tragiczną wiadomość, była ona do przewidzenia: szok i przerażenie. W końcu, oswoiwszy emocje i trochę się uspokoiwszy (jeśli w tych okolicznościach można użyć tego nieodpowiedniego czasownika), ustaliliśmy – konieczne jest pilne wykonanie przynajmniej minimalnego zapasu żywności. Zrobiwszy listę niezbędnych rzeczy udałem się na bazar.

Na ulicach panował niepokój. Przed sklepami spożywczymi, aptekami i bankami ustawiały się ogromne kolejki. Twarze ludzi wyrażały skrajne skupienie i zaabsorbowanie. Niektóre kobiety płakały. Nie zaobserwowałem jednak paniki i chaosu. A niektórzy, rozweselając znajomych, próbowali żartować i opowiadać dowcipy o najeźdźcach.

W pobliżu rady miejskiej Buczy stały grupy byłych „Afgańczyków” i bojowników samoobrony, którzy będąc (przynajmniej na zewnątrz) w podniosłym i podekscytowanym nastroju, dyskutowali o tym, co się wydarzyło. Chodziło także o miejsce i czas przywiezienia broni strzeleckiej dla ochotników, o ustawienie blokad drogowych w mieście…

Po dokonaniu niezbędnych zakupów – soli, zapałek, świec, kilograma płatków śniadaniowych, smalcu, mięsa, konserw i – oczywiście – paczki papierosów, wróciłem do domu, gdzie Tamara z oczami czerwonymi oczami od łez oglądała w telewizji przemówienia Putina do swoich współobywateli, w którym wyraźnie kpiąc i ciesząc się z własnej ważności, arogancko głosił kretyńskie cele i zadania „operacji specjalnej”. Teraz, gdy moskiewski władca zdarł maskę hipokryzji i oszustwa, światu ukazała się jego prawdziwa (chciałem napisać „twarz”) natura. A raczej straszne oblicze wilkołaka. W tym momencie wstręt do naszych północnych „braci i sióstr”, prawdziwa cena „przyjaznej Rosji” stała się zupełnie oczywista. Jednak świadomość nadal stawiała opór, nie chciała wierzyć w podłość i zdradę tych, którzy jeszcze wczoraj mówili o hipotetycznej wojnie między naszymi krajami jako o absurdzie, nazywając uporczywe pogłoski o konflikcie zbrojnym fałszem złoczyńców, odnosząc się do USA.

Po przetrawieniu i zrozumieniu tego co usłyszała, Tamara z bolesnym westchnieniem wstała z krzesła.

– Poważnie, wyjdźmy na świeże powietrze – powiedziała z wyobcowaniem moja żona. – Nie mam siły…

Promenada wzdłuż bulwaru Bohdana Chmielnickiego, przy którym mieszkamy, została przerwana przez intensywne eksplozje.

– Wygląda na to, że lotnisko w Gostomelu jest bombardowane – podsumowałem kanonadę, którą usłyszałem.

Oczywistość tego faktu potwierdził także rosyjski samolot szturmowy, który nagle przeleciał nad naszymi głowami ostrym jak brzytwa lotem.

Przestraszeni odgłosami wybuchów postanowiliśmy ukryć się w kościele św. Andrzeja Apostoła, który powstał nie tak dawno temu naprzeciw naszego domu i stał się prawdziwą perełką architektury Buczy.

Pomimo wszystkiego w świątyni panowały cisza i spokój. Powoli, moja żona i ja, pogrążaliśmy się w tej atmosferze. Co więcej, jak się nam wydawało, święci męczennicy patrzyli na nas oczami pełnymi nadziei i pokoju…

Tak zaczęła się dla naszej rodziny ta przeklęta wojna…

Godz. 13.15. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, piwnica. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Już w połowie dnia stało się jasne, że przebywanie w mieszkaniu staje się śmiertelnie niebezpieczne. To był rodzaj gry w „rosyjską ruletkę”. Artyleria nie zatrzymała się ani na minutę, okna i drzwi trzęsły się od nalotów… To było przerażające. A u nas w bloku było mnóstwo dzieci, jak w całej Buczy. Nasz sąsiad Oleksandr, swego rodzaju „fachowiec od wszystkiego”, który zawsze bezinteresownie pomagał mieszkańcom naszego bloku w urządzaniu mieszkań („komu założyć zamek”, „komu naprawić prąd”, „a komu wbić gwóźdź”), zgromadziwszy mieszkańców przy wejściu, zaproponował zorganizowanie schronienia w piwnicy. Decyzja była jednomyślna.

Wkrótce na terenie zaimprowizowanego schronu przeciwbombowego zawrzało od pracy. Sąsiedzi, którzy jeszcze wczoraj ledwo się znali, nagle poczuli się jak członkowie tej samej zaprzyjaźnionej rodziny. Wspólnie napełniali pojemniki wodą, zapalali światła, przygotowywali miejsca do spania, przywozili zapasy żywności – ziemniaki, buraki, kaszę gryczaną, cukier, sól, ciasteczka itp. Jednym słowem, kto co miał…

Moja żona i ja mieliśmy własną komórkę w piwnicy – celę 2×2 metry kwadratowe. Tam przechowywałem swoje archiwum literackie, książki, segregatory czasopisma i gazety. Ze względu na okoliczności konieczne było jednak wyniesienie części zebranego materiału do pustej przestrzeni piwnicy.

Póki co jest gaz, prąd, woda i co najważniejsze nie odłączono internetu oraz telewizji. Mogę przewijać wiadomości, ponieważ informacje te są teraz życiodajne. Dosłownie! Jednak wiadomość była rozczarowująca…

Godz. 20. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, piwnica. Z pamiętnika Serhija Kulidy

Nasz najstarszy wnuk Roman przyjechał swoim niedawno zakupionym volkswagenem. (…) W jego dość małej walizce, z którą zwykle latał do Izraela do swojej mamy (naszej najstarszej córki), znalazło się tylko kilka par dżinsów, koszule, kurtka i tenisówki. No i dokumenty. Mówi, że zabrał tylko najpotrzebniejsze…

Tomoczka, włączając tryb „reżyserski” (tak nazywam zachowanie żony, gdy intuicyjnie, na poziomie podświadomości, w najważniejszych momentach opiera się na swoim życiowym doświadczeniu jako menadżer), zaaranżowała naszą kabinę w „lochu”, próbując nadać mu mniej lub bardziej przytulny wygląd. Dywan od Coco Chanel, który zdobił nasz salon, bezlitośnie kazała przybić do betonowej ściany spiżarni, a zaimprowizowane łóżka przykryła puchowymi kołdrami, kocami i poduszkami – „jest o wiele cieplej”.

Próbowałem jakoś włączyć się w ten proces, ale Tamara kategorycznie nakazała: – Nie dajcie się zwariować… Lepiej idźcie do mieszkania i zabierzcie ze sobą świece, kuchenkę elektryczną, jakieś naczynia, parę patelni, łyżki i widelce. Nie zapomnij naładować telefonu komórkowego…

Kiedy po załatwieniu sprawy wróciłem do schronu, zobaczyłem, że było tam ciasno, ale funkcjonalnie.

– Dobrze? – Tamara uśmiechnęła się. – Możesz tu żyć?

– Doskonale! – odpowiedziałem, ledwo powstrzymując łzy. Przytuliłem ukochaną połówkę i dodałem: – Długo będziemy żyć…

Po czym odeszliśmy w stronę patosu: – Pokonamy tę gnidę!. Nie wątpię…

– I nie może być inaczej! Ale za jaką cenę…

Następnie udaliśmy się do mieszkania, gdzie pod drzwiami z niecierpliwością czekał na nas sześcioletni pies Jakow, buldog francuski. Nasz zwierzak został nazwany na cześć mojego pradziadka. Podczas I wojny światowej był ordynariuszem generała Brusyłowa i podczas krwawych walk w Karpatach otrzymał straszliwą ranę w nogę. Wracając do rodzinnej Felicyaliwki, zwanej dziś Zdwiżiwką, ożenił się z dziewczyną starszą od siebie, nieco przesadnie dojrzałą. Korzystając ze znacznego posagu żony, rozpoczął handel węglem drzewnym na Jewbazie w Kijowie.

Pewnego razu, gdy miałem dziesięć lat, dziadek Jakow pokazał mi swoją dużą sakiewkę i kręcąc wąsy, z których był bardzo dumny, uśmiechnął się i powiedział nostalgicznie, ale entuzjastycznie:

– Och, jakie pieniądze widział ten portfel!…

Z opowieści pradziadka wynikało, że biznes pozwolił mu nie tylko przetrwać kolektywizacja, dwie klęski głodu (w 1933 i 1947 r.), wojnę, ale także pozwolił odbudować dom po wojnie, kupić konia i i wysłać mojego ojca na studia w instytucie medycznym. Swoją drogą, ostatnią monetę z jego portfela – dziesiątkę Mikołaja – widziałem, gdy moi rodzice zamierzali wstawić złote zęby. To było wtedy niezwykle modne…

Jednak odpuszczę. Wziąwszy Jakowa, który niemal tańczył z niecierpliwości, dalej na smyczy, wyszłam na bulwar. Zwykle o tej porze było tu dużo ludzi – ktoś robił wieczorne ćwiczenia, niektórzy spieszyli się do domu z minibusa, a wielu sąsiadów, podobnie jak ja, szliśmy z naszymi „mniejszymi braćmi”. Nawiasem mówiąc, Jakow czekał na ten moment spotkania z „braćmi” z pewną niecierpliwością. Mając dość, powiedzmy, skomplikowany charakter, na widok innych czworonogów zwykle machał przyjacielsko i radośnie ogonem, uśpiwszy w ten sposób ich czujność nagle rzucał się do ataku, celując w nos przeciwnika. Ale ja, znając tę ​​jego zdradę, byłem czujny i zawsze udawało mi się zapobiec skandalowi i bójce…

Dziś ulica była słabo zaludniona. Zaniepokojeni mieszkańcy Buczy biegali, a nie spacerowli. Zawsze zatłoczony pasaż był praktycznie pusty… I nagle w Gostomelu (czyli jakieś trzy kilometry od nas) rozległy się głośne eksplozje. Jakow nadstawił uszu i przerażony pociągnął mnie siłą do naszych drzwi.

Tymczasem eksplozje nie ustały, wręcz przeciwnie, stały się znacznie głośniejsze…

Tamara natomiast zaimponowała swojemu wnukowi (zdecydowanie ostentacyjnym) spokojem. Jak gdyby nic szczególnego się nie wydarzyło, skuliła się w kuchni, przygotowując obiad. A ja, żeby się jakoś pocieszyć, zaczęłam pisać notatki…

Godz. 22.30. Bucza, Bulwar Bohdana Chmielnickiego nr N, piwnica. Z pamiętnika Serhija Kulidy

 Niewygodnie jest przebywać w mieszkaniu… Wybuchy… Straszne… Wygląda na to, że jakiś „głupiec” zaraz uderzy w dom… Być może przez analogię pojawiła się w głowie powieść Kurta Vonneguta „Rzeźnia nr 5”. O tym, jak Amerykanie zbombardowali Drezno pod koniec wojny… Biorąc pod uwagę sytuację, obraz jest rozczarowujący… Co zaskakujące, moje nie wpadają w panikę. Widzę, że włączył się mechanizm samozachowawczy i Tamara kategorycznie deklaruje:

– Nocujemy w piwnicy… Bóg chroni chronionych…

Zszedłem do lochu. Na „drugim piętrze”, gdzie moja żona pościeliła nam łóżko, stoją solidne regały z książkami. Wdychając zapach starych książek, uspokajam się. Czuję się jak w towarzystwie starych znajomych z dzieciństwa. Tak właśnie jest. Oto D’Artagnan i jego trójka przyjaciół-muszkieterów, obok Robinsona Crusoe i Friday, a także Sherlock Holmes i doktor John Watson… Dalej – jak mogłem o nich zapomnieć! – „gangsterzy, nie chłopcy”: Pavlusha Zavhorodniy i Java Ren, torreadorzy znani w całej Wasiukiwce…

Patrzę na grzbiety książek i boli mnie serce. Nigdy (co za okropne słowo!) nie będę przewracać moich ulubionych stron. Nie przeżyję rozdzierających serce przygód z bohaterami tych historii, nie przeżyję emocji, których nie da się porównać z niczym… To wszystko było, było, było… Życie minęło… A jednak wydaje się, jakby to było wczoraj – szkoła, uczelnia, pierwsze dziennikarskie kroki… Było i błysnęło…

I jakby na pamiątkę nieuniknionego, coś głośno zagrzmiało na ulicy. Na chwilę zgasło światło… Zaczęło się…

Wciąż próbuję coś zapisać, ale moje myśli są mętne… Nie mogę pisać…

– Wszystko będzie dobrze, Sierioża… Słyszysz, wszystko będzie dobrze…

– Moje słońce, muszę cię uspokoić – wstydzę się własnej słabości. – Oczywiście, że wszystko będzie dobrze!..

– Chodźmy spać. Jak powiedział dzielny żołnierz Szwejk: „Nigdy tak nie było, żeby jakoś się nie stało”. My, Ukraina, zwyciężymy… Bez względu na to, jak będzie nam ciężko…

 

Fot. Policjanci w lobby centrali TVP; A group of police officers are seen in the lobby of the headquarters of Polish Public TV in Warsaw | Wojtek Radwanski/AFP - podpis pod zdjęciem - IFJ/EFJ

Międzynarodowe organizacje dziennikarskie: Rząd w Polsce postawił media publiczne w stan likwidacji

Międzynarodowe i Europejskie Federacje Dziennikarzy (IFJ-EFJ) są zaniepokojone polityczną batalią pomiędzy większością a partiami opozycyjnymi w Polsce o kontrolę nad mediami publicznymi. IFJ i EFJ ponawiają swój apel do decydentów politycznych o przeprowadzenie reform mediów publicznych przy poszanowaniu ich niezależności redakcyjnej i utrzymaniu zasobów finansowych, ludzkich i technicznych niezbędnych do zagwarantowania jakości, niezależności i pluralizmu tych mediów.

27 grudnia, w związku z decyzją Prezydenta RP Andrzeja Dudy, sojusznika poprzedniego konserwatywnego rządu, o zawieszeniu finansowania mediów publicznych, nowy Minister Kultury Bartłomiej Sienkiewicz podjął decyzję o postawieniu w stan likwidacji spółek Telewizja Polska SA, Polskie Radio SA i Polska Agencja Prasowa SA, które zarządzają odpowiednio kanałem telewizji publicznej TVP, radiem ogólnopolskim i agencją prasową PAP. Nowy prounijny rząd stwierdził, że taki status likwidacyjny zapewni większą ochronę przed sporem politycznym TVP, ogólnopolskiego radia i agencji informacyjnej oraz ich pracowników, zabezpieczając ich miejsca pracy pomimo braku środków finansowych i umożliwiając restrukturyzację.
IFJ i EFJ żałują, że polski rząd podjął tak radykalną decyzję w czasie, gdy od 20 grudnia polskie społeczeństwo zostało pozbawione dostępu do kilku programów informacyjnych TVP. Kanały informacyjne TVP Info, TVP Świat i TVP3 przestały nadawać. A jak podaje Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich (SDP), które potępia brutalną ingerencję polityków w funkcjonowanie tych mediów, „setki dziennikarzy w całym kraju zostało już pozbawionych pracy w mediach publicznych”.
Po raz kolejny IFJ i EFJ nie kwestionują konieczności przeprowadzenia reform zapewniających niezależność i pluralizm mediów publicznych w Polsce, uważają jednak, że reformy te należy przeprowadzić z poszanowaniem praw dziennikarzy, bez ingerencji politycznej, oraz w kontekście gwarantującym obywatelom dostęp do niezależnych i wiarygodnych informacji.
Zarówno odmowa Prezydenta Dudy zatwierdzenia finansowania polskich mediów publicznych, jak i decyzja rządu o postawieniu tych mediów w stan likwidacji wydają nam się sprzeczne z interesem publicznym. IFJ i EFJ wzywają polskich decydentów do ustanowienia jasnych i solidnych zabezpieczeń chroniących media publiczne przed wszelkimi formami nacisków politycznych lub gospodarczych.

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Immunologiczna dywersja doktora Łazowskiego

Polacy współpracowali z Niemcami w Holocauście? A może przeciwnie. Ratowali. Z pewnością wielu Żydów i Polaków ocalił jeden człowiek – Eugeniusz Łazowski. Tysiące istnień ludzkich uniknęło wywózki i śmierci dzięki jednemu zastrzykowi. Niemcy omijali okoliczne wsie i miasteczka w obawie przed zarazą…

Po 60 latach przyjechał z USA – gdzie zamieszkał wraz z rodziną – do Rozwadowa razem z amerykańską ekipą filmową, która kręciła film o jego niebywałych wyczynach w czasie wojny. Na uprzątniętym specjalnie z okazji jego wizyty rynku podszedł do niego człowiek i dziękował za cudowne wyleczenie: – Jak pan to zrobił, że kuracja trwała tylko cztery dni?

– Miał pan szczęście. Przebieg choroby był wyjątkowo łagodny – odpowiedział z kamienną twarzą Łazowski.

W wojennej historii Rozwadowa, Stalowej Woli i okolic jest mowa o wielu przypadkach tyfusu.

– To była epidemia – potwierdzał Łazowski.

Przez trzy lata swojej prywatnej wojny kilka razy śniło mu się, że Niemcy odkryli tajemnicę tyfusu: – Do mózgu wbijali mi metalowy pręt zakończony gałką. Wiercili nim i pytali, kto mi w tej akcji pomaga.

Lata Dwudzieste
Lata Trzydzieste

Zdjęcie cudem przetrwało wojenną i powojenną zawieruchę. Widać na nim najbliższych kolegów Łazowskiego z liceum im. Adama Mickiewicza w Warszawie: Zdzisława Jeziorańskiego (późniejszego Jana Nowaka – kuriera z Warszawy i dyrektora polskiej sekcji Radia Wolna Europa), Jana Kotta i Ryszarda Matuszewskiego (znanych krytyków literackich) oraz syna wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego – Jana Kwiatkowskiego (w pierwszych dniach wojny wracał do swojej jednostki na zdobycznym motorze niemieckim i dostał kulę prosto w serce). W 3. Warszawskiej Drużynie Harcerskiej Łazowski spotkał też Stanisława Broniewskiego „Orszę” i Stanisława Sosabowskiego „Stasinka”.

Eugeniusz Łazowski, wnuk powstańca styczniowego zesłanego na Sybir, syn Peowiaka, ochotnika 1920 r., chciał połączyć dwa swoje zamiłowania – wojsko i medycynę. W 1933 r. wstąpił do Szkoły Podchorążych Sanitarnych (SPS), która mieściła się w Zamku Ujazdowskim.

W oddziale Ojca Jana

We wrześniu 1939 r. Łazowski dostał swój pierwszy lekarski przydział – do szpitala w Brześciu nad Bugiem. Stamtąd razem z rannymi pojechał pociągiem sanitarnym nr 95 do Baranowicz, a potem na południe, do Równego. Przeżył wszystkie niemieckie naloty.

W Radoszczynie kapitulował przed Sowietami. Potem trzy razy udało mu się uciec: z idącego na Wschód sowieckiego transportu (w 1943 r. na liście katyńskiej odnalazł nazwiska towarzyszy podróży), a po przekroczeniu Bugu z kontrolowanego przez Niemców szpitala w Chełmie i z obozu jenieckiego w Lublinie. Po długiej tułaczce wrócił do okupowanej Warszawy, gdzie zdał dwa brakujące egzaminy lekarskie. A potem do Rozwadowa. Tam został żołnierzem Narodowej Organizacji Wojskowej, która weszła następnie w skład Armii Krajowej. Partyzantów ze stacjonującego w okolicznych lasach oddziału Franciszka Przysiężniaka (ze względu na swój ojcowski stosunek do miejscowej ludności był nazywany „Ojcem Janem”) zaopatrywał w lekarstwa i opatrunki, a „spalonym” pomagał w znalezieniu bezpiecznej kryjówki. Jego poczekalnia stała się miejscem spotkań łączników podziemia i kolporterów tajnej prasy.

W 1946 r. Franciszek Przysiężniak został skazany na karę śmierci zamienioną na dożywocie, na wolność wyszedł w 1956 r. Jego żonę zastrzelili ubecy, gdy była w siódmym miesiącu ciąży.

Zaszczepieni

Ratowanie ludzi było możliwe dzięki światowemu odkryciu dr Stanisława Matulewicza. Na czym polegało?

– Stasiek mieszkał w niewielkim drewnianym domku w Zbydniowie. W komórce za mieszkaniem opracował metodę badania krwi na odczyn Weila-Feliksa, co pozwalało ustalić, czy pacjent jest chory na tyfus plamisty. Zaproponowałem, aby nastraszyć Niemców i wywołać u zdrowych ludzi sztuczną epidemię tyfusu – opowiadał mi 89-letni Eugeniusz Łazowski podczas swojej wizyty w Polsce kilkanaście lat temu.

Jakie były wyniki?

– Po zastrzyku nie tylko nie było żadnego zakażenia, ale nawet zaczerwienienia w miejscu wstrzyknięcia. Jeszcze przez kilka dni odczyn Weila-Feliksa był dodatni. Pobieraliśmy krew i wysyłaliśmy ją do badania w laboratorium w Tarnobrzegu. Podstawową zasadą było milczenie, nawet pacjenci nie wiedzieli, że zostali „zaszczepieni”.

O odczynniki do reakcji Weila-Feliksa nie było łatwo. Kiedy skończyły się możliwości zdobycia ich w okolicy, Łazowski jeździł po nie do Warszawy. Zdarzały się też prawdziwe zachorowania na tyfus.

– Ponieważ zbyt duża liczba zachorowań na tę samą chorobę u jednego lekarza mogła wzbudzać podejrzenia, podrzuciłem kilka przypadków innemu lekarzowi. Zimą 1942/43 „zaszczepiliśmy” więcej ludzi niż poprzednio.

„Achtung, Fleckfieber!”

Sztuczna epidemia zaburzyła niemiecki porządek. Kilka okolicznych gmin niemieckie władze uznały za obszar objęty epidemią tyfusu. Na domach „chorych” pojawiły się napisy: „Achtung, Fleckfieber!” („Uwaga, tyfus plamisty!”), a na granicy gmin i wsi: „Achtung, Seuchengebiet!” („Uwaga, obszar zajęty zarazą!”).

– Kiedy w celu dokonania jakichś formalności poproszono mnie na posterunek Bahnschutzu, w środku zobaczyłem wycelowany prosto w drzwi karabin maszynowy. Pomyślałem: boją się nas.

Bał się również Oberleiter Fuldner. Któregoś dnia wezwał dr. Łazowskiego do swojego chorego syna.

– Kiedy gorączka syna opadła, Fuldner spytał mnie o tyfus. Potwierdziłem, że mamy do czynienia z epidemią, ale razem z dr. Matulewiczem robimy wszystko, aby opanować sytuację. Radziłem jednak, żeby omijać miejscowości objęte zarazą.

Martin Fuldner został potem zastrzelony z wyroku Sądu Podziemnego RP za wydanie rozkazu wymordowania mieszkańców dworu Horodyńskich w pobliskim Zbydniowie.

Immunologiczna dywersja dr. Eugeniusza Łazowskiego trwała z powodzeniem przez ponad dwa lata. Dopiero latem 1944 r. Niemcy odkryli tajemnicę tyfusu. Po wybawcę wielu Polaków i Żydów przyjechało Gestapo. Musiał uciekać i się ukrywać.

Eugeniusz Łazowski zmarł 16 grudnia 2006 r. w Stanach Zjednoczonych.

 

Wigilia na Syberii, Jacek Malczewski, 1892 r.

WALTER ALTERMANN: Nasze bawarsko-hollywoodzkie święta Bożego Narodzenia

I jak co roku mamy wielkie, tradycyjne, arcy polskie święta Bożego narodzenia. Teoretycznie tak właśnie jest, ale w praktyce z roku na rok nasze Boże Narodzenia staje się coraz bardziej kosmopolityczne, a właściwie coraz bardziej bawarskie i hollywoodzkie.

Oczywiście żyjemy teraz w globalnej wiosce, w której następuje unifikacja wszystkiego, także obyczajów i zwyczajów. Jednak z tym świętami to już przesada. Oczywiście wiem, że choinka w polskich domach pojawiła się w XIX wieku, że przyszła do nas z Niemiec. Podobnie jak najbardziej znana z kolęd „Cicha noc” to utwór austriacki, z początku XIX wieku, który w swojej ojczyźnie nazywa się „Stille Nacht”.

 Choinki i kolędy

W Polsce choinka wyparła stroiki bożonarodzeniowe, najczęściej ze słomy, w formie pająków, zawieszanych u powały chałupy, lub u sufitu pańskich i mieszczańskich mieszkań. I to jest w porządku, bo mamy przecież piękne staropolskie jeszcze kolędy, które śpiewamy – obok „Cichej nocy”. A choinki są piękne i metafizyczne.

 Takie krążenie, zapożyczanie motywów kulturowych jest odwieczne i nie to mnie niepokoi. Martwi mnie to, że obecnie te polskie święta stają się coraz bardziej amerykańskie. Wystarczy zobaczyć reklamy zachęcające do kupowania prezentów, lub świątecznego jedzenia, a zobaczymy tam tłustego starca z długą białą brodą, w czerwonej czapce, obszytej białym futerkiem, czerwonej kurtce i czerwonych spodniach, przepasanego na brzuchu szerokim pasem z wielka klamrą. Ten kulturowy twór jest dziełem amerykańskiej „Coca coli”, która stworzyła go na wzór i podobieństwo bawarskiego Świętego Mikołaja.

Amerykanizacja polskich tradycji

Ale nie tylko na Boże Narodzenie jesteśmy amerykanizowani. Doszło przecież do tego, że protestancki, amerykański Halloween stał się u nas świętem. Dlaczego tak się dzieje? Ano dlatego, że światowe koncerny chcą więcej produkować, a przede wszystkim więcej sprzedawać. A kto jest najłatwiejszym klientem, wszelkiego badziewia? Oczywiście dzieci i młodzież.

Wróćmy jednak do nadchodzących świąt. We wszystkich super i hipermarketach przed świętami jesteśmy ogłuszani amerykańskimi obrazkami, kojarzącymi się ze świętami. Na każdym produkcie świątecznym mamy obrazki, które pojawiają się w tym samym czasie na całym Zachodzie, z USA włącznie. To jest terror wizualny, ikonograficzny. A w dodatku w tych marketach z głośników płynie nieustannie „Merry Christmas”.

Polak ma czuć się, jakby był właśnie w Nowym Jorku, Londynie, Berlinie czy Paryżu. A jeżeli ktoś, czytając co piszę, pomyśli, że służy to również propagowaniu, szerzeniu świadomości, że oto rodzi się Chrystus, nasz odkupiciel – jeżeli ktoś tak pomyślał to jest w przykrym błędzie. Bo właśnie na zachodzi likwiduje się wiarę i religię w miejscach publicznych. Dzisiaj na Zachodzie Boże Narodzenie jest zupełnie oderwane od religii, bo religia chrześcijańska przeszkadzałaby tylko w „maksymalizacji obrotów i zysków”.

Znikanie polskich Świąt 

Zaważę jeszcze, że poznikały z naszej ikonograficznej świadomości najmniejsze choćby odniesienia do polskości. Przyjęto, że Santa Claus, jako produkt amerykański jest w porządku, ale już nawiązanie do tradycji polskie kultury ludowej jest niewskazane. Bo to co lokalne gorzej się sprzedaje. A handlarzom i producentom chodzi o wywarcie efektu jedności światowego handlu i kupujących – tylko w imię zysku.

Przecież pamiętam, że nawet za komuny, którą odsądza się teraz we wszystkim od czci i wiary, bardzo wiele firm produkujących artykuły spożywcze  – mimo biedy poligraficznej – sięgało do polskiej tradycji i ozdabiało swe wytwory obrazkami krakusów, łowiczan i oczywiście górali. A nawiązywano wtedy do osiągnięć polskich artystów plastyków, głównie do malarstwa i grafiki Zofii Stryjeńskiej oraz do ojca polskiego drzeworytu Władysława Skoczylasa. Oboje ci wielcy artyści, nawiązując do polskiej ludowej tradycji, właściwie stworzyli polską obrazkową kulturę ludową. I chwała im za to.

Ale przecież nie tylko o spuściznę ludową mi chodzi. Polska to także wielkie, historyczne budowle, jak Zamek Królewski na Wawelu, Kościół Mariacki w Krakowie oraz wiele innych obiektów rozrzuconych po całym kraju. One również są ikonami naszej polskiej autoidentyfikacji. I ich obrazy, przedstawienia graficzne, malarskie powinny być propagowane – jako znaki, ikony  wspólnej tożsamości. Polska to nie tylko bohaterskie powstania, którym należy się szacunek, Polska to również piękne budowle. A polskość, to trwanie przy swoich ikonach, obrazach historii.

Może Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego powinno zacząć rozpisywać cykliczne konkursy na malarstwo i grafikę, nawiązującą do polskiej tradycji? I przyznawać granty polskim firmom, które potem sięgną po owoce tych konkursów, żeby ozdobić nimi polskie produkty. Coś trzeba w końcu robić z tym naszym odwracaniem się od największej polskiej tradycji – tradycji historycznego i ludowego przedstawiania naszych świąt.

Inaczej pozostanie po nas szczerbaty uśmiech pustej dyni, ze świeczką w środku.

 

 

Fot. mat.pras.

MARIA GIEDZ: Po co nam Centralny Port Komunikacyjny?

Znaczny procent Polaków niemal wszystko kupuje w Internecie i bardzo się denerwuje, jeśli zakupionego produktu nie otrzyma niemal natychmiast. Tylko, że to wymaga rozbudowy sieci komunikacyjnej: drogi, tory kolejowe, lotniska, a nawet porty. I tu zaczyna się problem.

Kiedy w czasach PRL-u udawało mi się wyjechać na Zachód spotkanych tam osoby, które prosiły abym opowiedziała o życiu w Polsce. Zdarzało się, że mi nie wierzono, miano wątpliwości co do rzetelności moich opowieści, tłumacząc, że są nielogiczne. Wówczas proponowałam, aby stanęli na głowie i spojrzeli na świat do góry nogami. Nadal nie rozumieli, dlaczego nie potrafimy naszego życia uporządkować, zaplanować i po kolei wszystko realizować. Bo na przykład w takiej Holandii czy Belgii wiadomo było, że kiedy się człowiek urodzi, to w takim a takim wieku pójdzie do przedszkola, szkoły, rozpocznie pracę… a nawet przewidywano datę jego śmierci. Każdemu człowiekowi niemal zaprogramowywano czas na odpoczynek, jedzenie, zamążpójście (ostatnio małżeństwo przestało być modne) – aż do znudzenia, żadnej spontaniczności. Ale to gwarantowało spokój, rozwój, dobrobyt. A w Polsce życie toczyło się na żywioł i było uzależnione od kaprysu „wielkiego brata” lub jego służb. Większość osób nie wyjeżdżała daleko, a jeśli już to byli przekonani, że podróż musi trwać długo, być męcząca i bardzo kosztowna, żeby było co sąsiadom, dzieciom, a nawet wnukom opowiadać. Moje podróże, a raczej „rajdy autostopem” po Europie, zarówno jedni jak i drudzy uznawali za fanaberie i niepoważne, więc trudno takiej wierzyć.

Czasy się jednak zmieniły i co prawda nie jesteśmy jeszcze tak zaprogramowani, jak m.in. wspomniani wyżej dawniej Holendrzy, ale podróże stały się normalnością. Wyjeżdżamy coraz częściej i to coraz dalej. Jednocześnie mamy coraz mniej czasu na to podróżowanie. Chętnie więc korzystamy z najszybszych środków lokomocji jakimi są samoloty, rezygnując z poczciwych koni, a nawet pociągów, bo zależy nam na jak najszybszym dotarciu do celu. Często też podróże łączymy z biznesem i nie delektujemy się samym podróżowaniem. A jeśli nawet nie mamy czasu na owo podróżowanie, bo jakoś dziwnie się dzieje, że doba co prawda nadal ma 24 godziny, ale stała się zdecydowanie krótsza, to chcemy, aby najróżniejsze towary absolutnie niezbędne do naszego funkcjonowania, docierały do nas jak najszybciej. I w tym cały ambaras, że w naszym kraju nie mamy zbyt dobrze rozwiniętej sieci komunikacyjnej. Lotniska są małe i pękają w szwach, bo i pasażerów jest coraz więcej, nie mówiąc o przesyłkach cargo. I tu nie chodzi tylko o przewóz węgla, stali, samochodów, maszyn… Przecież znaczny procent Polaków niemal wszystko kupuje w Internecie i bardzo się denerwuje, jeśli zakupionego produktu nie otrzyma niemal natychmiast. Tylko, że to wymaga rozbudowy sieci komunikacyjnej: drogi, tory kolejowe, lotniska, a nawet porty. I tu zaczyna się problem.

Pomysł na zbudowanie Centralnego Portu Komunikacyjnego nie wszystkim się podoba. Zwłaszcza, że w niedalekim Berlinie, a nawet nieco dalszym Frankfurcie czy Monachium „mamy” duże lotniska. Po co więc wydawać pieniądze, które można przeznaczyć na podwyżki dla nauczycieli, powiększanie przedszkoli, budowę żłobków, domów dziecka, placówek zdrowia dla niepełnosprawnych… Na dodatek trzeba wywłaszczyć rolników i zniszczyć urodzajną ziemię. Niech robią to Niemcy, a my między pomidorami, ziemniakami, zbożem i innymi warzywo-owocami postawimy wiatraki i więcej na tym zyskamy. Na dodatek znów będzie można było sobie popodróżować, a tak, jeśli się uprzemy i będziemy wydawać pieniądze na niepotrzebne CPK, to ci z Zachodu obrażą się na nas i zamkną granice. To byłaby tragedia, powrót do życia za „żelazną kurtyną”!!!

Osobiście kilkakrotnie latałam z Berlina i jakoś nie ciągnie mnie do kolejnych przesiadek w tamtym porcie. Z Gdańska autobusem jedzie się długo i niezbyt wygodnie, chociaż ma to i dobrą stronę, bo jak się jest zmęczonym, to można się wyspać. Pociągiem podróżuje się wygodniej, tylko, że z przesiadką. Z Gdyni mam bezpośredni pociąg do Berlina. Jednak muszę dojechać do Gdyni, czyli najpierw autobus, potem SKM-ka. Dalekobieżny z Gdyni nie dojeżdża do lotniska, więc też muszę się przesiąść. Lepiej wybrać „dolot”, jednak należy pamiętać o odebraniu bagażu w Berlinie, gdyż z małego lotniska na duże, mimo zapewnień pracowników w Rębiechowie, bagaż nie zawsze trafia. Kiedyś tak spędziłam dwa tygodnie w Regionie Kurdystanu podczas Ramadanu przy czterdziestoparostopniowym upale w dżinsach, butach trekkingowych, koszuli flanelowej i polarze. Była to autentyczna pokuta postna, tylko nie moja, więc nie wiem, dlaczego tak pokutowałam. No ale jaka chwała dla Allacha? Gdyby nie kurdyjscy przyjaciele to pewnie bym się ugotowała. Na dodatek mój plecak miał sporo „szczęścia”, gdyż odwiedził więcej portów lotniczych niż ja, no i dotarł na lotnisko w Sulajmaniji, a nie do Erbilu, dokąd miałam bilet docelowy. Dzień przed Świętem Ramadanu musiałam więc pokonać 200 km, aby odzyskać swój bagaż. Dzięki kurdyjskim przyjaciołom „pognaliśmy” na skróty, czyli przez Kirkuk, ja przy okazji nielegalnie – nie miałam irackiej wizy – zwiedziłam ważne dla Kurdów miasto. Na sulejmanijskie lotnisko dotarliśmy w ostatniej chwili przed trzydniowymi uroczystościami. Uf!, udało mi się odzyskać moje letnie ubrania, kosmetyki, prezenty…

Co do Berlina, to mam jeszcze inne spostrzeżenia. Otóż lotniska są dwa, leżą obok siebie i niby są połączone, ale przemieszczenie się z jednego na drugie zajmuje nieco czasu. Idzie się wzdłuż ulicy, ciągnie się za sobą bagaż, bo nie ma zwyczaju pożyczania wózka na jednym lotnisku i oddawania na drugim. Są po drodze schody, ale też można skorzystać z podjazdów dla niepełnosprawnych. Kiedy już się dotrze na to duże, międzynarodowe lotnisko, to nie jest tak źle. Tanie jedzenie, głównie słynne niemieckie kiełbaski, można kupić w budach na zewnątrz i skonsumować na stojąco. Co prawda wewnątrz hali znajduje się kilka restauracji, ale są drogie i trudno wpychać się do nich z bagażem. Poza tym kilkugodzinny czas oczekiwania na samolot warto wypełnić jakimiś czynnościami, gdyż nie da się długo siedzieć na chłodnej posadzce albo niewygodnym krześle, no chyba że weźmie się ze sobą karimatę, ale kto by o niej pamiętał! Warto też dodać, że lotnisko berlińskie obsługuje przede wszystkim ruch pasażerski. Nie ma tam zbyt dużo miejsca na towary, inaczej mówiąc nie jest lotniskiem hubowym, a to huby przynoszą gros dochodów portom lotniczym. Lotniska hubowe znajdują się we Frankfurcie i Monachium, a to trochę daleko dla takich państw jak Rumunia, Mołdawia, kraje nadbałtyckie… W Polsce byłoby im wygodniej przeładowywać towary, ale dlaczego mają zarabiać Polacy?

Frankfurt i Monachium to też duże lotniska pasażerskie. Polacy często z nich korzystają, zwłaszcza jeśli wybierają przewoźników niemieckich. Kiedyś też tak latałam, ale ostatnio, o ile to możliwe, wybieram polskie linie, bo wcale nie są takie drogie, zwłaszcza na dalekich trasach. Niestety nie do wszystkich miejsc można tymi liniami dotrzeć, gdyż Okęcie jest zbyt małe i nie jest w stanie uruchomić więcej połączeń. Nic dziwnego, że lata się „Niemcem”. I tak niedawno ktoś z moich znajomych postanowił odwiedzić baskijskie miasto Bilbao, aby zapoznać się z tamtejszym fenomenem społeczno-ekonomiczno-kulturowym, czyli rewitalizacją upadającego miast, które odżyło dzięki budowie supernowoczesnego muzeum sztuki współczesnej (Muzeum Guggenheima projektu Franka O. Gehry’ego). Był to wypad na weekend, ale został przedłużony na koszt niemieckiego lotniczego przewoźnika prawie o tydzień. Tylko się cieszyć, bo gdyby osoba ta poleciała rejsem bezpośrednim z centrum Polski musiała by wracać po trzech dniach do domu i nie odczułaby satysfakcji z długiego podróżowania. Dlaczego? Otóż w trasie podróży znajdowała się przesiadka na lotnisku w Monachium, które, jak się okazało, nie jest przygotowane na duże opady śniegów. A jesień tegoroczna przerodziła się w zimę, która zaskoczyła Niemców. Dawno nie mieli u siebie tyle śniegu, więc nie potrafili odśnieżyć lotniska nie tylko w kilka godzin, w jeden dzień, ale nawet w trzy dni. W Polsce taka sytuacja może się zdarzyć, ale trwałaby dość krótko. No cóż, Niemcy, to Niemcy, na nich można polegać!

Wróćmy jednak do spornego politycznie pomysłu budowy CPK w centrum Polski. Poprzednia ekipa rządowa wymyśliła, że pomiędzy Warszawą a Łodzią, w odległości ok. 40 km na zachód od centrum Warszawy, w gminie Baranów powstanie duża inwestycja łącząca transport lotniczy, kolejowy i drogowy nazwana Centralnym Portem Komunikacyjnym. Zakończenie owej budowy zaplanowano na rok 2028. Co prawda oficjalnej uroczystości otwarcia jeszcze nie było, ale prace już trwają i pojawili się inwestorzy. No, ale… wokół całej inwestycji toczy się ożywiona dyskusja wzbudzająca sporo kontrowersji, a właściwie trwa spór, w którym twierdzenie, że CPK to ogromna szansa dla rozwoju gospodarczego Polski nowej władzy, czyli członków „rządu 13 grudnia” nie przekonuje. Padają jedynie stwierdzenia, że CPK nie będzie i koniec. No czasem dodają, że województwo mazowieckie, a zwłaszcza ziemie położone pomiędzy Warszawą a Łodzia, to grunty orne i szkoda ich pod budowę dużej inwestycji. Ponadto tereny te zamieszkuje ludność zasiedziała od pokoleń. Trudno jest ich więc przesiedlać. Jedynie, co na tym terenie można z „nowoczesnych” inwestycji zrobić, to postawić wiatraki sprawdzane już w Niemczech, co najmniej przez cztery lata. Roślinom to nie przeszkadza, a i w każdej zagrodzie będzie prąd. Pasażerowie, jeśli nie znajdzie się dla nich miejsce na Okęciu, to mogą pojechać do Modlina albo do Radomia – i ile radochy będzie z takiego podróżowania? Przecież CPK to polska megalomania wynikająca z naszych kompleksów.

– CPK jest projektem zsynchronizowanym i idealnie komplementarnym z planami narodowego przewoźnika, niezbędnym wręcz dla niego, bo polskie linie lotnicze LOT nie będą miały szansy się rozwinąć, jeżeli nie będą miały lotniska, gdzie mogą zaoferować dużą siatkę połączeń – mówił poseł Marcin Horała, były już Pełnomocnik Rządu do spraw CPK podczas panelu III Forum Morskiego w Radio Gdańsk.

Oczywiście z CPK łączy się konieczność przebudowy całego systemu transportowego Polski, no ale po co nam to? Przez niemal 200 lat społeczeństwa niemal na całym świecie uważały, że do rozwoju danego kraju przyczynia się budowa kolei i że to pociągi przewożące najróżniejsze towary, również ludzi są drogą do cywilizacji przyszłości. Niestety w Polsce po transformacji politycznej odkryto, że kolej to przeżytek i zaczęto „zwijać tory”. Towary przekładano na samochody, bo te są bardziej mobilne, wszędzie dojadą, a że zapychają drogi – kto by się tym przejmował? Dopiero kilka lat temu odkryto, że kolej jest tańsza, wygodniejsza. A CPK to – jak zapewniał Ireneusz Merchel, prezes zarządu PKP, również podczas III Forum Morskiego RG – blisko 2 tys. nowych projektowanych linii i ponad 4600 kilometrów tzw. inwestycji towarzyszących. I tu nie chodzi tylko o ruch pasażerski, a przede wszystkim towarowy. Wreszcie byłaby szansa zrealizowania wieloletnie akcji „tiry na tory”. Odbudowa torów jest niezbędna do rozwoju polskich portów, tylko po co? I tak kółko się zamyka. Skoro CPK nie będzie, to nie będzie nowych dróg, nowych linii kolejowych i nie będzie dużych portów. Za to wszystko będzie po staremu i o to chodzi.

 

Fot. Google Maps

Sejmowa uchwała ws. mediów publicznych. Zarząd PAP broni dobrego imienia spółki

Zarząd Polskiej Agencji Prasowej, w związku z projektem sejmowej uchwały dotyczącej mediów publicznych, wystosował wezwanie do zaprzestania naruszeń dóbr osobistych spółki. Pismo w tej sprawie zostało wysłane do Sejmu, Kancelarii Prezydenta, Ministerstwa Kultury oraz Rady Mediów Narodowych.

We wtorek w Sejm zajmował się projektem uchwały w sprawie przywrócenia ładu prawnego oraz bezstronności i rzetelności mediów publicznych oraz PAP (pisaliśmy o tym TUTAJ).

W reakcji na projekt uchwały sejmowej zarząd PAP wysłał pismo wzywające do zaprzestania naruszeń dóbr osobistych spółki.

„Działając w imieniu Polskiej Agencji Prasowej S.A., niniejszym wzywam autorów wyżej wymienionej uchwały do zaprzestania naruszeń dóbr osobistych Polskiej Agencji Prasowej w postaci dobrego imienia i renomy, poprzez wprowadzanie obywateli w błąd i publikowanie nieprawdziwych oraz niczym niepotwierdzonych informacji na temat rzekomych nieprawidłowości w działaniu Spółki, a w szczególności braku ładu prawnego oraz braku bezstronności i rzetelności” – czytamy w wezwaniu.

Podkreślono, że projekt uchwały „zawiera nieprawdziwe, szykanujące informacje, naruszające dobra osobiste Polskiej Agencji Prasowej S.A.”.

Zwrócono uwagę, iż PAP jest „podmiotem niezależnym politycznie”, a „Spółka nie prowadzi propagandy i nie wspiera konkretnych partii politycznych. Przekaz informacyjny PAP S.A. stanowi jedynie fakty dotyczące każdego ze środowisk politycznych, społecznych, gospodarczych, ekonomicznych czy kulturowych” – napisano w piśmie.

opr. jka, źródło: pap.pl

Rys. Cezary Krysztopa

CEZARY KRYSZTOPA: O czym mamy się nie dowiedzieć?

Mam dojmujące uczucie deja vu. Nie wiem, jakiego konkretnie błędu Matrixa jest to efektem, ale gwałtownie wracają co mnie wszystkie odczucia jakie wywoływała obserwacja polityki w latach 2007-2014. Kto to również robił w tamtych latach pamięta metody prowadzenia polityki zakulisowej. Czego mieliśmy nie dostrzegać? Likwidacji projektu amerykańskiej tarczy antyrakietowej i resetu z Rosją (jeszcze później, konsekwencji i śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej, ale to się akurat nie udało).

Naszą uwagę miały odwracać, a to rzekome „kastrowanie pedofilów”, a to wycie obłąkanego bydła wokół ludzi broniących Krzyża na Krakowskim Przedmieściu, a to wybryki zakały polskiego parlamentaryzmu „świńskiego ryja” Janusza Palikota. Podczas gdy rozmontowywano podstawy polskiego bezpieczeństwa, obowiązywała narracja miłości (brzmi znajomo?) i obowiązująca „zaprzyjaźnione media” zasada, że „co złego to nie Donald”, ostatecznie o niczym nie wiedział, ale „teraz się wściekł i wszystko będzie dobrze”.

Zbiegi okoliczności

W ostatnich dniach pierwszy flashback miałem po małpim zachowaniu posła Platformy Jakuba Rutnickiego, który na oczach Marszałka Sejmu Szymona Hołowni, zarzekającego się, że niczego nie widzi, szarpał posła Suwerennej Polski Jacka Ozdobę. Chwilę później „zaprzyjaźnione media” zaczęły mnie zapewniać, że „Donald się wściekł” z powodu Afery Wiatrakowej. No i teraz ten Braun.

Ja nie mam oczywiście żadnych dowodów, nic mi nie wiadomo o tym, żeby jego wybryk polegający na zgaszeniu chanukowej menory gaśnicą w Sejmie, miał być z kimkolwiek uzgadniany, ale trudno mi się opędzić od wrażenia, jaki to fortunny dla Donalda Tuska zbieg okoliczności. Nikt już nie mówi o Aferze Wiatrakowej, nikt nie chce zadawać pytań o puste jak bęben Rolling Stones’ów, expose, nikt właściwie nie pamięta, co tam orzekł Sąd Najwyższy w sprawie odpowiedzialnego za lot do smoleńska koleżki Donalda Tuska Tomasza Arabskiego.

To, że przy okazji jest to zbiegiem okoliczności niesłychanie fortunnym dla niemieckiej propagandy, która boryka się z realnym wzrostem antysemityzmu w Niemczech, rosyjskiej propagandy poszukującej argumentów do „denazyfikacji” Polski i na dokładkę propagandy środowisk żydowskich usiłujących ściągnąć z Polaków nienależny haracz, to już doprawdy, w tej sytuacji, didaskalia.

Co ma nam umknąć?

Najistotniejszym pytaniem, nie jest bowiem pytanie o to, co widać, niezależnie od tego jak bardzo są w rzeczywistości powiązane powyższe elementy. Najistotniejszym pytaniem wydaje się raczej pytanie o to, czego nie widać? Pytanie o to, na co nie mamy zwrócić uwagi.

Tak więc, Donaldzie Tusku, przebywający obecnie na szczycie UE w Brukseli, na którym być może zdecyduje się przyszłość polskiej suwerenności, o czym tak naprawdę mamy się nie dowiedzieć? Co ma nam umknąć?

Fot. Wikipedia

TADEUSZ PŁUŻAŃSKI: Jaruzelski nie zniszczył „Solidarności”

13 grudnia 1981 r. towarzysz Jaruzelski wprowadził stan wojenny. Chciał rozbić „Solidarność”. To mu się jednak nie udało, czego dowodem jest raport, zatytułowany „Ocena działalności struktur nielegalnych”, przygotowany przez Biuro Studiów SB z 15 października 1987 r. Materiał, niegdyś ściśle tajny, wymienia 284 takie struktury.

Biuro Studiów SB, które zostało powołane jeszcze w stanie wojennym – w 1982 r. do rozpracowywania opozycji, było elitarną jednostką specjalną, posiadającą status samodzielnego departamentu MSW. Przy opracowaniu dokumentu Służba Bezpieczeństwa miała jednak kłopot:

„Niniejszy raport zawiera po raz pierwszy dokładne dane na temat stopnia operacyjnej kontroli i rozpracowania struktur nielegalnych. Z tego powodu nie jest możliwe porównanie tych danych z analogicznymi wcześniejszymi informacjami”.

Wzrost poparcia

„Ustalono, że w 11 województwach – warszawskim, wrocławskim, gdańskim, krakowskim, katowickim, szczecińskim, poznańskim, łódzkim, toruńskim, bydgoskim i lubelskim – funkcjonują całkowicie zorganizowane struktury nielegalne. (…) Najbardziej zagrożonymi przez działalność nielegalną ośrodkami są wciąż Warszawa i Wrocław z 30 strukturami, Kraków i Szczecin z 19 oraz Gdańsk z 17. W tych kluczowych punktach działało 41 % wszystkich istniejących struktur nielegalnych”.

Według raportu większość, tj. 100 „nielegalnych struktur” (35 % wszystkich rozpoznanych) podlega Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej (TKK NSZZ Solidarność została powołana 22.IV.1982, jako struktura skupiająca ukrywających się przedstawicieli czterech najważniejszych Regionów: Mazowsza, Dolnego Śląska, Gdańska i Małopolski), 44 (16 %) – „deklarują swe związki z ugrupowaniami o charakterze partii politycznych, organizacji społecznych i ośrodków duszpasterskich”, 25 (9 %) „identyfikuje się z ‘Solidarnością Walczącą’ (organizacją kierował, skonfliktowany z głównymi politykami „S”, Kornel Morawiecki. Po 1986 r. „SW” była najbardziej inwigilowaną, ale najmniej rozpracowaną strukturą podziemnej Solidarności).

„Wewnątrz tego systemu kierowniczego TKK inspirowała nurt działalności konspiracyjnej, podczas gdy TR [Tymczasowa Rada Solidarności powstała w 1986 r. Wkrótce, podobnie jak TKK, została rozwiązana. W miejsce obu struktur powołano Krajową Komisję Wykonawczą NSZZ Solidarność] zajmowała się nurtem jawnym. Miarodajny dla obu nurtów był, jako znak firmowy, L. Wałęsa”.

SB-ecki raport podaje, że najwięcej „nielegalnych struktur” istniało w miastach. „Aktyw kierowniczy” skupiał się głównie we Wrocławiu, Warszawie, Szczecinie i Gdańsku. Ogółem tworzyło go 1260 osób.

Główna forma działalności: „kolportaż publikacji nielegalnych”. Były też „próby wywierania nacisku na centralne i lokalne organy państwa, (…) przy czym w większości przypadków chodzi o petycje i apele skierowane do organów państwowych”.

„Wedle naszej wiedzy, tylko 44 strukturom udało się ‘przeszmuglować’ swych przedstawicieli do rad zakładowych bądź zarejestrowanych związków zawodowych”.

Miejsce działalności: „struktury nielegalne przedkładają dla swych spotkań mieszkania prywatne, co oferuje dogodne możliwości dla kontroli operacyjnej. (…) zebrania najważniejszych opozycjonistów i działaczy szczebla kierowniczego przeważnie odbywają się w obiektach sakralnych”.

„Najbardziej rozbudowane kontakty istnieją z Francją, Szwecją, Belgią i RFN”.

Co budziło niepokój towarzyszy komunistów?:

„Wyraźnie wrosła liczba osób, które w różny sposób udzielają wsparcia strukturom nielegalnym”. W kwietniu br. jednostki służbowe MSW rejestrowały 10.454 osoby, które sympatyzowały z opozycją, podczas, gdy obecnie znanych jest 26.735 sympatyków (najwięcej osób mieszkało w Gdańsku, we Wrocławiu, w Krakowie, Lublinie i Warszawie)”.

„obecnie najbardziej zagrożona jest inteligencja (28 %), następnie robotnicy i młodzież (po 23 %), studenci (21 %) i chłopi (5 %).

Jakie były efekty inwigilacji opozycji?

Raport podaje, że 27 struktur (zaledwie 10 % wszystkich) „jest całkowicie pod kontrolą operacyjną, tzn. Służba Bezpieczeństwa ma możliwość sterowania ich działalnością”, 239 (84 %) „jest w pewien sposób operacyjnie kontrolowanych [czyli raczej w niewielkim stopniu], reszta – 18 struktur, pozostaje „poza celowo w nie wymierzoną kontrolą operacyjną”.

„przeprowadzone operacyjne rozmowy profilaktyczne (w okresie kwiecień-październik 1987 było ich 2374) mogą wywierać w niewielkim stopniu wpływ na działaczy opozycji, prowadzą za to nierzadko do ujawnienia naszych zainteresowań i metod; zastosowane represje administracyjnoprawne (dokument wymienia rozprawy przed kolegiami ds. wykroczeń, kary dyscyplinarne w pracy, obcięcie płac i zwolnienia) nie przynoszą oczekiwanego efektu”.

W tym miejscu pojawia się konkluzja najważniejsza, przyznanie się do własnej słabości: „nie istnieje możliwość likwidacji struktur nielegalnych w ramach jakiejś ogólnokrajowej akcji naszego organu”.

Niewielkie efekty inwigilacji wynikały też z mniejszego zaangażowania SB w rozpracowywanie podziemia. Raport podkreśla, że w porównaniu z wcześniejszymi miesiącami „zmniejszyła się liczba źródeł informacji” – „TW” (tajnych współpracowników) i „KO” (kontakt operacyjny), „spadł także poziom użycia techniki operacyjnej”.

Do rozpracowania kilku tysięcy działaczy podziemia na terenie całego kraju wykorzystywano w październiku 1987 r. 1.707 agentów, podczas, gdy cała sieć MSW liczyła w latach 80., według różnych szacunków, od 50 do 100 tys. „osobowych źródeł informacji”.

Jakie działania planowano na przyszłość?

Raport wymienia kilka punktów:

„- paraliżowanie wrogich inicjatyw opozycji politycznej, przy czym należy wykorzystywać wszelkie przejawy niepowodzenia wewnątrz jej organizacji;

– stała infiltracja kierowniczych gremiów opozycji przez TW celem dezinformacji, złamania ich jedności i zwartości, jak również paraliżu ich inicjatyw;

– udoskonalenie metod pracy operacyjnej, podniesienie operacyjnego charakteru zastosowanych środków na wyższy poziom”.

Od początku stanu wojennego, aż do rozpoczęcia rozmów okrągłego stołu SB nie udało się rozpracować podziemnych struktur Solidarności. Niektóre regiony były lepiej zinfiltrowane, inne gorzej, wielu przywódców opozycji trafiło do więzień, ale aparat bezpieczeństwa nie był w stanie objąć całego, szerokiego spektrum antykomunistycznej działalności. Paradoksalnie okazało się to również szkodliwe dla wielu członków podziemia. W Magdalence, przy okrągłym stole, a potem w niepodległej III RP pierwsze skrzypce grali i nadal grają w głównej mierze „znani” działacze Solidarności.

 

Zdj. Granica polsko-białoruska jesienią 2021 r. Fot. TVP Info

O przemyśle fałszerstw i manipulacji w mediach pisze JOLANTA HAJDASZ: Druga strona medalu

Po dwóch latach pisania o migracji i kryzysie na granicy nie mam wątpliwości, że wytwarzamy fałszywą wiedzę – przyznała dziennikarka Gazety Wyborczej Małgorzata Tomczak na swoich macierzystych łamach, ale to tylko wstęp do jej ekspiacyjnego materiału. Koniecznie chcę zwrócić Waszą uwagę na tę publikację, bo ona jest  dla mnie koronnym dowodem na to, z jak wielkimi manipulacjami na temat sytuacji na polsko -białoruskiej granicy mieliśmy i zapewne mamy nadal do czynienia, jak perfidnymi kłamstwami była i  jest oszukiwana opinia publiczna, na temat sytuacji na tej granicy. Perfidia w tym wypadku polega także na tym , że publikacje te dotyczą  spraw fundamentalnych takich jak w tym wypadku  bezpieczeństwo naszych granic, czyli bezpieczeństwo naszego państwa i nas wszystkich.

Po dwóch latach pisania o migracji i kryzysie na granicy nie mam wątpliwości, że jesteśmy w procesie wytwarzania fałszywej wiedzy. Jej elementami są zwykłe fake newsy, jak historia Eileen; liczne przeinaczenia na poziomie samych faktów, ich przyczyn czy interpretacji; uparte pokazywanie wybranych fragmentów rzeczywistości i zupełne pomijanie innych – napisała Małgorzata Tomczak. I jeszcze jeden cytat: Celem ludzi na szlakach migracyjnych i wspierających ich aktywistów nie jest przedstawianie szerokiego obrazu rzeczywistości, niuansów, ambiwalencji i zadawanie trudnych pytań. Migranci chcą przetrwać podróż i dotrzeć do celu. Aktywiści chcą im w tym pomóc, a ich rolą w szerszej perspektywie jest też rzecznictwo, kształtowanie postaw, „tworzenie zmiany”. Środkiem do tych celów jest zbieranie poparcia i fund-raising, który w branży humanitarnej często opiera się na dramatycznych obrazach i wywoływaniu silnych emocji. – pisze dziennikarka.

Dobrze się stało, że o swoich manipulacjach informuje jedna z tych osób,  która do tej pory kłamała, czy manipulowała, ale koniecznie warto zauważyć, że przyznaje się do winy i zmienia tak radykalnie zdanie dopiero teraz, ponad miesiąc po wyborach, w których przecież bardzo ważną rolę odgrywały zagadnienia dotyczące  kryzysu migracyjnego w Europie, w Polsce i oczywiście na granicy polsko -białoruskiej. Teraz okazało się, że media mainstraamowe, tak bardzo przeciwne rządowi Zjednoczonej Prawicy, tworzyły przez ponad dwa lata  własny obraz sytuacji na granicy polsko-białoruskiej, który całkowicie odbiegał od rzeczywistości. W ich przekazie nie dochodziło do błędów redaktorskich  To nie były pomyłki, które są naturalną częścią życia dziennikarskiego. To było kreowanie wydarzeń, zmyślanie faktów, opisywanie nieistniejących ludzi i ich dramatów, które nie miały miejsca, a także przeinaczanie tego, co działo się w rzeczywistości. Co więcej, celowo przemilczano fakty, które mogłyby podważać ich narrację. Mamy więc do czynienia z całkowitym zaprzeczeniem rzetelności i uczciwości dziennikarskiej.

Kolejny ważny fragment artykułu: Aktywistów pracujących na granicy i piszących o niej dziennikarzy łączy poczucie przynależności do szeroko rozumianej bańki lewicowo-liberalnej, chęć przeciwstawienia się narracji rządu i prawicowych mediów czy postrzeganie siebie jako osoby wrażliwej, otwartej i „chcącej zrobić coś dobrego”. Chcemy jak najbardziej odróżnić się od brunatnej TVP, zająć słuszne miejsce w pojedynku dobra i zła. Pisząc o granicy, spotykamy się z aktywistami, śpimy w ich domach, chodzimy na interwencje i siłą rzeczy zacieśniamy koleżeńskie relacje.(…) Mnie te miękkie mechanizmy wpływu pokonały. Przez dwa lata słuchania, czym jest „etyczne dziennikarstwo”, czytania przeróżnych „ściąg dla dziennikarzy – jak pisać mądrze” i dziesiątkach mniej lub bardziej subtelnych sugestii, co napisać „trzeba”; „czego nie wolno”; lub „o czym będzie można mówić dopiero, jak się wszystko skończy”, dokonywałam różnych mikrowyborów, które sprawiły, że dziś uważam swoje teksty za w dużej mierze nieprawdziwe – napisała Małgorzata Tomczyk.

W jaki sposób opisywano sytuację na granicy polsko – białoruskiej ? Skupiano się np. na przedstawieniu historii rodzin, kobiet i dzieci, których – jak teraz przyznała publicystka Gazety Wyborczej – tam prawie nie było. Marginalizowano przy tym obecność samotnych mężczyzn w sile wieku. Celowo pomijano fakt, że migranci dostawali się na granicę po zapłaceniu astronomicznych sum pieniędzy – co wskazywałoby, że są to osoby zamożne, a nie słabe, chore, poszkodowane w wyniku wojen i konfliktów. Nawet ta „Gazeta Wyborcza” piórem swojej publicystki przyznała, że to media prawicowe opisywały wydarzenia na granicy bliżej prawdy, bo świadczy o tym statystyka. Migranci w przeważającej liczbie pochodzą z krajów, które nie są zagrożone wojną. Kobiety i dzieci pojawiają się na granicy wyjątkowo rzadko. Tymczasem wbrew tym faktom przeciwną narrację cementują dwie duże publikacje –  książka Mikołaja Grynberga „Jezus umarł w Polsce”  i jeszcze bardziej film Agnieszki Holland  „Zielona Granica” – przyznała to sama publicystka Wyborczej.

A przecież tytuły te funkcjonują w debacie publicznej jako niemal dokumentalne zapisy sytuacji na granicy, a w rzeczywistości ukazują tylko jej niewielki, przefiltrowany odcinek i unikają zadawania prawdziwych pytań. Skali kłamstw dopełnia informacja o wymyślaniu historii osób, które miały być poszkodowane w wyniku działań naszych żołnierzy czy funkcjonariuszy Straży Granicznej. W grudniu 2021 roku cała Polska żyła historią 4-letniej dziewczynki o imieniu Eileen z Iraku, której rodzice zostali wypchnięci z powrotem na Białoruś przez polskie służby graniczne, a ona sama miała się błąkać w lesie na granicy. W jej poszukiwania zaangażowały się służby państwowe, interweniował Rzecznik Praw Obywatelskich. To po takiej jak ta historii posłowie Platformy Obywatelskiej czy Lewicy krzyczeli z trybuny sejmowej w stronę funkcjonariuszy Straży Granicznej słowo „mordercy”, a wtórowali im celebryci znani z ekranów mainstreamowych telewizji. Dzisiaj dowiadujemy się, że cała ta historia była zmyślona, że w ogóle nie istniała taka dziewczynka. Nie wiemy o żadnym udokumentowanym przypadku śmierci dziecka na polskiej granicy – zaznaczyła publicystka Wyborczej. Czy ktoś powie dzisiaj chociaż „przepraszam” oszukanym czytelnikom  czy wyborcom, którzy w odruchu serca utożsamiali się z tymi, którzy opisywali sytuację na naszej granicy jako pasmo udręki biednych uchodźców z krajów, gdzie są prześladowani, których jak się teraz okazuje  – tam  faktycznie prawie nie ma. Ci ludzie nierzadko w geście solidarności zagłosowali na ugrupowania, które np. potępiały działania Straży Granicznej, choć są one jedynym racjonalnym działaniem w obecnej sytuacji na granicy. Zamiast uchodźców z Syrii czy Jordanii  na granicę trafiają raczej bogaci uciekinierzy z Iraku, Albanii a nawet Turcji, którzy chcą się przedostać na Zachód. Wiedzą, że nie mają prawie żadnych szans składając legalnie wnioski o azyl polityczny, bo w ich krajach praktycznie nic im nie grozi. Za wszelką cenę wspomagani przez  państwo białoruskie czy Rosję forsują od dwóch lat naszą granicę nielegalnie, Ale tego nie chciały napisać żadne lewicowe czy liberalne media, łącznie z Wyborczą, która kreowała tę fałszywą narrację podkreślam ponad dwa lata.

Publicystka , której pozwolono to teraz opisać przyznaje także wprost że przez dwa lata była obiektem nacisków, gdy pisała o imigrantach na granicy polsko-białoruskiej. Były prośby o pominięcie pewnych faktów i delikatne dodanie innych, zasugerowanie czegoś, by polepszyć wymowę tekstu: Czy nie mogłabym wyciąć zdania, że migrant był zamożny i zapłacił 12 tysięcy euro za podróż?  Ta właśnie dziennikarka oceniła również, że obraz wykreowany przez Agnieszkę Holland w filmie „Zielona granica” ma niewiele wspólnego z prawdą. To ważne, bo przecież ten film był  i jest nadal szeroko  promowany za granicą, był nawet nagrodzony na tegorocznym festiwalu w Watykanie  i nie przypominam sobie by ktokolwiek np. polski ambasador w Watykanie  zaprotestował publicznie przeciwko kreowaniu tak fałszywego obrazu sytuacji na polsko – białoruskiej granicy. Jest to złamanie wszelkich zasad etyki dziennikarskiej i dziennikarskiego profesjonalizmu.  System medialny jest kluczowy dla budowania bezpieczeństwa państwa. Nie mieliśmy do czynienia z jednostkowymi przypadkami, ale całym przemysłem produkowania nieprawdziwych informacji, które uderzały w dobre imię Polski oraz naszych służb. Tej sprawy nie można więc zostawić. Zadaniem odpowiednich służb jest prześledzenie tego jak te informacje się rozchodziły, na jaką skalę itp. Należy też podjąć próbę ich realnego sprostowania – zwłaszcza poza granicami Polski. Będzie to bardzo trudne zadanie, ale trzeba próbować je podjąć. Z szacunku dla Prawdy o faktach które miały miejsce i mają nadal na naszej wschodniej granicy. A swoją drogą co na to  środowisko dziennikarskie, czy naprawdę uważamy: „Polacy, nic się nie stało”?

Linki źródłowe :

GW

BIP

Egon Erwin Kisch 1885 - 1948 Fot. z 1934 r. - domena publiczna/ Wikipedia

PIOTR TURLIŃSKI wraca do źródeł: Egon Erwin Kisch – Klasycy dziennikarstwa

Polecam a właściwie przypominam książkę, będącą antologią najciekawszych tekstów dziennikarskich. Rzecz nosi tytuł „Klasycy dziennikarstwa. Arcydzieła sztuki dziennikarskiej. Wybór i układ Egona Erwina Kischa”. Jest cenna, ale to antologia nie najnowsza, bowiem wydano ją, w roku 1959 r.

„Jest to jedna z tych rzadkich książek, które się smakuje latami, a ona wciąż pełna aromatu jak piwnica wypełniona szlachetnym trunkami” – pisze w wstępie Edmund Osmańczyk. I trudno się z nim nie zgodzić. Dalej Edmund Osmańczyk pisze tak: „Rozczytuję się w Klasykach dziennikarstwa od lat z górą trzydziestu, trzykrotnie tracąc w niespokojnych okresach Kaemmerowskie berlińskie wydanie z 1923 roku i odzyskując je na nowo, oczywiście płacąc coraz wyższą cenę mądrym antykwariuszom, którzy znają wartość tej buntowniczej księgi, spalonej na stosie w 1933 roku.”

Jednym z dziennikarzy, który odwoływał się do dorobku i metody pracy Kischa był Ryszard Kapuściński. W „Szkole z klasą” tak pisał o Kischu: „Pamiętam lekcję polskiego w moim liceum. Nad Warszawą właśnie przeszła burza. Nauczyciel poprosił, żebyśmy o niej napisali. To zadanie rozbudziło we mnie tkwiącą gdzieś w ukryciu ciekawość świata, potrzebę zrozumienia jego mechanizmów. Zacząłem się zastanawiać, skąd ta burza, jak to w ogóle się dzieje, że nagle wybucha, jak przebiegała, jakie były jej konsekwencje dla miasta i jego mieszkańców. Niby proste zadanie, ale to często właśnie tak się zaczyna – wszyscy mamy w sobie ciekawość świata. Czasami mniejszą, czasami większą, zwykle nieuświadomioną – ona przejawia się w naszych rozmowach, naszych kontaktach z innymi ludźmi. Ale dziennikarz to ktoś, kto tę ciekawość postanowił w sobie rozwijać, kto świadomie uczynił z niej swoje narzędzie. Często coś, co się nam przydarzyło, jakaś osobista przygoda, może w nas tę ukrytą ciekawość rozbudzić. Mistrz reportażu Egon Erwin Kisch został wysłany przez swoją redakcję, żeby opisać pożar młyna w Pradze. Zobaczył, że dookoła pogorzeliska jest już mnóstwo dziennikarzy. Pomyślał, że już właściwie nic nowego nie jest w stanie dodać do tego, co napiszą. Zaczął więc pisać o żebrakach, których napotkał wokół pogorzeliska. Opisał ich twarze, ich świat – oni mieszkali w spalonym młynie, który właśnie uległ zniszczeniu. Powstał fascynujący reportaż, a Egon Kisch został reporterem.”

Kim był Kisch?

Urodził się w Pradze w roku 1885, zmarł tamże w 1948. Rodzinnemu miastu poświęcił znaczną część swej twórczości. Pochodził z bogatej praskiej żydowskiej rodziny kupca sukiennego Hermanna Kischa. Naprawdę nazywał się Egon Kisch, a drugie imię Erwin, przyjął jako pseudonim literacki. Znał oczywiście czeski, ale pisał po niemiecku.

Odebrał dobre wykształcenie, studiował na  uniwersytecie praskim, a także na politechnice. Wstąpił jako jednoroczny ochotnik do wojska, ale większą część służby spędził w aresztach żandarmerii. Był naturą niespokojną, niełatwo się podporządkowywał. O czasie spędzony w armii Cesarsko-Królewskiej tak pisał: „Fanatycy wolności, przeciwnicy autorytetów, marzący o równości, pełni nienawiści wobec tchórzy, karierowiczów i militaryzmu, chociaż nie z przekonań politycznych, ani uświadamianych sobie przyczyn społecznych (…) Dali mi wiele ze swojej cennej nienawiści wobec uprzywilejowanego społeczeństwa i szczerze im za to dziękuję”. 

Całe życie Egona Erwina Kischa to jedna wielka awantura. Nie sposób tu opisać skandali, w które się mieszał, które opisywał, i których ciemne tła wywlekał na światło dzienne. Dość powiedzieć, że w okresie międzywojennym zdobył europejską sławę i uznanie swą nieustępliwością, śledzeniem wielkich afer i skandali, bezwzględnością wobec zakłamania możnych tego świata. Tego niespokojnego ducha Kischa znajdziemy także w wyborze klasyki dziennikarstwa, którego dokonał na użytek omawianej teraz publikacji.

Artykuły klasyków dziennikarstwa

Dobór tekstów z pewnością zaskakuje. I chyba o takie wrażenie – jak we wszystkim – chodziło Kischowi. Za teksty dziennikarskie uznał on bowiem historyczne relacje, opinie, głosy w dyskusjach oraz recenzje sztuki. I większość z tych tekstów jest bardzo daleka od tzw. obiektywności. Kischowi chodziło też o ukazanie prawdy, że dziennikarstwo stoi bardzo blisko przy literaturze. Dla przykładu i zachęcenia do lektury, przytoczę tylko 30 tytułów, bo sumie książka zawiera 100 tekstów dziennikarskich:

Marcin Luter – List o sztuce przekładu, 1530 r.

Blaise Pascal – Stosunek jezuitów do zbrodni, 1655 r.

Janathan Swift – Czwarty list kupca sukiennego, 1712 r.

Jean Paul Marat – Kauzyperdy i kanceliści na urzędach, 1790 r.

Generał Bonaparte – Relacja z 18 Brumaire’a, 1799 r.

Heinrich von Kleist – Podręcznik żurnalistyki francuskiej, 1810 r.

Giuseppe Mazzini – Manifest młodych Włoch, 1831 r.

Karol Marks i Fryderyk Engels – Upadek Wiednia, 1848 r.

Wiktor Hugo – O parlamentaryzmie, 1852 r.

Fiodor M. Dostojewski – Jeszcze raz o tym, że wcześniej czy później Konstantynopol musi należeć do nas, 1877 r.

Z własnego podwórka

Heinrich von Kleist – Pierwsze tchnienie wolności niemieckiej, 1809 r.

Armand Carrel – Policja niszczy nasze prasy drukarskie, 1830 r.

Teodor Hertz – Żydowska gazeta, 1897 r.

Kronika lokalna i korespondencja zagraniczna

Pliniusz Młodszy – Relacja o trzęsieniu ziemi w Pompei – 79 r. n.e.

Melchior Grimm – Wypadek uliczny, 1787 r.

Karol Dickens – Karetka więzienna, ok. 1840 r.

Emil Zola – Kostnica, 1868 r.

Sąd idzie

Wolter – Z powodu Calasa i Sirvena, 1766 r.

Emil Zola – Oskarżam!, 1896 r.

Felieton

Daniel Defoe – Przeciwko rozpuście, 1729 r.

E.T.A. Hoffmann – Z narożnego okienka kuzyna. 1821 r.

Jan Neruda – Z notatek reportera miejskiego, 1870 r.

Krytyka – Teatr

Gotthold Ephraim Lessing – Przedstawienie Miss Sary Sampson, 1767 r.

Theodor Fontane – Przed wschodem słońca, 1889 r.

Krytyka – Muzyka

Henryk Heine – Koncert Paganiniego, 1836, r.

Ryszard Wagner – List muzyka niemieckiego z Paryża, 1841 r.

Krytyka – Plastyka

Johann Wolfgang Goethe – O Wieczerzy Leonarda  da Vinci w Mediolanie, 1817 r.

Richard Muther – Czego chce dziś malarstwo, 1900 r.

Krytyka – Literatura

Ludwig Börne – O Kronikach dziennych i rocznych z lat 1789-1806 Goethego, 1820 r.

Franciszek Mehring – Heine i jego pomnik, 1894 r.

„Chory człowiek Europy”

Spośród wybranych przez Kischa dzieł sztuki dziennikarskiej nie zabrakło głosu Rosjanina, a jest nim nie byle kto, bo Fiodor Dostojewski, który był wielkim pisarzem, ale czy był równie wielkim publicystą? Żeby się przekonać, jak w meandrach propaństwowego myślenia mogą się zagubić nawet wielcy artyści, gdy bezwarunkowo staną po stronie państwa – warto przeczytać artykuł Dostojewskiego z roku 1877 – „Jeszcze raz o tym, że wcześniej czy później Konstantynopol musi należeć do nas”. Oto fragmenty tego artykułu:

Kościół wschodni, jego przełożeni i ekumeniczny patriarcha przez całe te cztery stulecia, kiedy ich Kościół był ujarzmiony, żyli w zgodzie z Rosją i między sobą – w sprawach wiary; to znaczy nie było wielkich niepokojów ani herezji, ani schizmy. Jednakże obecne stulecie, a zwłaszcza ostatnie dwudziestolecie po wielkiej wojnie na Wschodzie, przeniknięte jest jakby zgniłym zapachem rozkładającego się trupa, przeczuciem śmierci i rozkładu „chorego człowieka” oraz zagłady jego państwa to główne i jedyne wrażenie. (jako „chorego człowieka Europy” Dostojewski rozumiał imperium Tureckie – przypis mój)

Oczywiście ostateczne wyzwolenie może przynieść ujarzmionym krajom tylko Rosja, ta sama Rosja, która również teraz, również w chwili obecnej, kiedy wszyscy mówią o Wschodzie, sama jedna broni ich w Europie, podczas gdy wszystkie inne narody i państwa oświeconego świata europejskiego byłyby, rzecz jasna, zadowolone, gdyby tych uciskanych narodów Wschodu w ogóle na świecie nie było. Ale niestety cała inteligencja wschodniej Rai (obywatele niemuzułmańscy, a więc chrześcijanie i Żydzi – uwaga wydawcy), mimo wzywania Rosji na pomoc, boi się jej, być może, nie mniej niż Turków: „Rosja nas co prawda wyzwoli od Turków, ale połknie nas tak samo jak ˃chory człowiek˂ i nie da się rozwinąć naszym narodom” – taka jest niezmiennie ich idea, zatruwająca wszystkie ich nadzieje! A ponadto rozgorzała między nimi i szerzy się coraz bardziej rywalizacja narodowościowa; zaczęła się, gdy tylko zaświecił im pierwszy promień oświecenia. Stosunkowo niedawno grecko-bułgarski spór kościelny był kościelnym tylko z pozoru, bo w gruncie rzeczy był to spór narodowościowy, co jest poniekąd proroctwem na przyszłość.

(,,,) A ty nagle podnosi się krzyk, (i to nie tylko w Europie, ale wśród naszych znakomitych  umysłów politycznych), że gdyby Turcja jako państwo umarła, Konstantynopol może odrodzić się tylko jako miasto ˃międzynarodowe˂, tj. jakieś neutralne, wspólne, wolne miasto, tak aby nie mogło stać się ono przedmiotem sporów. Nie można było wpaść na bardziej opaczny pomysł.

Tu następuje apokaliptyczny opis mniemanej przyszłości Bałkanów – po przegranej i upadku Turcji  – Dostojewski wieszczy rozpad wschodniego kościoła, krwawych i niekończących się waśnie między małymi narodami, co finalnie doprowadzi te narody do wpadnięcia w ręce Anglii. Kończąc Dostojewski pisze:

(…) Jest rzeczą jasną, że zapobiec temu wszystkiemu w porę można tylko wówczas, gdy Rosja będzie stanowcza w kwestii wschodniej i zdecydowanie będzie się trzymała wielkich tradycji naszej dawnej, wielowiekowej polityki rosyjskiej. Żadnej Europie nie powinniśmy w tej sprawie ustąpić w niczym i pod żadnym warunkiem, albowiem jest to dla nas sprawa życia i śmierci. Konstantynopol musi wcześniej czy później należeć do nas… Zyskamy nie tylko wspaniały port, nie tylko dostęp do mórz i oceanów. Nasz Konstantynopol połączy Rosję tak mocno z rozwiązaniem tej fatalnej sprawy, i da nie tylko zjednoczenie i odrodzenie Słowian. Nasze zadanie jest głębsze, nieskończenie głębsze…   

Gdy dzisiaj Zachód zaskoczony jest myślą polityczną współczesnej Rosji, gdy jest przerażony najazdem Rosji na Ukrainę, gdy Rosja grozi wszystkim właściwie państwom wschodniej flanki NATO i Unii Europejskiej, wytłumaczenie tych faktów znajdziemy – między innymi – w dziennikarskich artykułach samego Dostojewskiego. Są przerażające, ale prawdziwie przedstawiają myślenie Wielkorusów.

Warto

Ściśle biorąc, Kisch zamieszcza w swym wyborze, dzieła, z których większość niekoniecznie mogłaby być uznana za dzieła dziennikarskie, nawet jeżeli były publikowane w prasie. Jednak Kisch zalicza do „wyrobów dziennikarskich” formy głównie publicystyczne. Zakładał bowiem, że wszelkie upublicznione tendencje polityczne, są dziennikarskiej proweniencji.

W efekcie otrzymujemy lekturę pełną pasji i oddania ideom, lub też z pasją tępiące przeciwników politycznych. Dodam, że każdy z artykułów poprzedzony jest rzetelnym i obszernym słowem wprowadzającym w problem, w epokę. Naprawdę warto przeczytać ów zbiór wybitnych tekstów – oczywiście uprzednio odwiedziwszy dobre biblioteki, żeby książkę znaleźć. Naprawdę warto, choćby po to, żeby wyjść z błędnego myślenia, że świat i dziennikarstwo narodziły się dopiero wraz z naszym przyjściem na ten łez padół. Co jest – niestety – grzechem pierworodnym młodości. Także tej dziennikarskiej młodości.