ORLENizacja mediów – felieton KRZYSZTOFA PRENDECKIEGO

Bezpieczeństwo energetyczne jest bardzo ważne, ale zdaje się, że bezpieczeństwo medialne jest jeszcze ważniejsze.

 

Dawno, dawno temu trafiłem do redakcji „Wiadomości Podkarpackich”, z którą miałem współpracować. Jednym z największych zaskoczeń było istnienie tego medium. Miało siedzibę, redakcję znaczy się, komputery jakieś, dziennikarzy całkiem sporo. Tylko był jeden szkopuł. W ogóle nie kojarzyłem tego tytułu, a jestem przecież zwierzęciem medialnym. Zacząłem poszukiwać w kioskach; rzeczywiście było, ale nie znałem nikogo, kto by to kupował. No więc o co loto? Jak to coś się utrzymuje? Koleżanka redaktor, powiedziała mi tylko: zobacz sobie reklamy. I rzeczywiście. Całostronicowe, spółek, a jakże Skarbu Państwa. Czytelnik dowiadywał się np. o istnieniu zakładu energetycznego i gazowni. To było oczywiście niezwykłe, otwieramy łamy gazety i otrzymujemy wieści, że jest coś takiego jak prąd i gaz. Niebywale potrzebna informacja. Jak dobrze wiemy, kierowanie reklam pozwala dotrzeć do konkretnej grupy osób i sprawić, że zwiększą zużycie i będą wiedzieli, do czego służą kontakty i kurki do gazu. Aha jeszcze jedno. Ważne. Periodyk był w ręku znanego, mocno wpływowego posła ludowego i organem regionalnym tejże partii.

 

Podobna sytuacja powtarza się co jakiś czas i zawsze najzabawniejsze jest utyskiwanie jednych i satysfakcja drugich. Znaczy się, my rządzimy, kasa płynie szerokim strumieniem do nas i tak być powinno, a jeśli do nich, to jest to skandal, marnotrawienie pieniędzy podatnika itd.

 

Jak rzeka pieniędzy płynęła do tzw. mediów liberalnych, pojawiały się pomysły radykalne; objęcie spółek Skarbu Państwa całkowitym zakazem reklamy w mediach i łagodniejsze- kasa, zamiast  do mediów komercyjnych, ma trafić do publicznego nadawcy. Dr Paweł Pasionek grzmiał nawet: „Publiczne fundusze na reklamę powinny być kierowane do mediów, które szanują polską kulturę (…). Decydujący o wydatkach powinni kierować się sprawiedliwością społeczną”. Jeszcze było coś o ładzie moralnym. Piękne.

 

Nie dziwił smutek, gdy w latach 2010-2014 spółka Agora otrzymała 5 000 000 zł, a wydawca tygodnika wSieci 27 000 złotych. A jak jeszcze się okazało, że pisma T. Lisa, J. Baczyńskiego i A. Michnika były prenumerowane przez publiczne instytucje, nawet w powiatowych komendach straży pożarnej, to taka „Gazeta Polska” zdzierżyć tego nie mogła. I krzyczała w tytule: „Nasze podatki na propagandystów”.

 

Na szczęście demokracja ma to do siebie, że zdarza się, że władza się zmienia. Choć niektórych to zawsze mocno zaskakuje.

 

I dzięki temu „Gazeta Polska” już się nie złości, gdy zamieszcza reklamy zbrojeniówki; czołgów, łodzi podwodnych, radarów i haubic. Czytelnicy jak wiemy są bojowo nastwieni i jak tylko znajdą właściwy sklep to sobie kupią i się dozbroją. Tylko media nie sprzyjające władzy skowyczą i wypominają miliardy, które wydały spółki skarbu na media sprzyjające władzy.

 

Oprócz larum finansowego, jest też tzw. przejęciowe. Znany socjolog, ekolog, miłośnik sportu i kultury, prof. Piotr Gliński zaapelował do spółek państwowych, aby kupowały media. W zasadzie słusznie, po co się rozdrabniać reklamami, jak można pójść na całość. Dobrze by było, aby spółki kupowały media albo w ogóle zakładały wydawnictwa, budowały drukarnie. Najlepiej w temacie na których się znają. Lasy Państwowe mogłyby wydawać „Zwierzyńca” i „Łowczego”, Pekao „Pieniądze to nie wszystko”, KGHM „Odkrywcę”, Grupa Azoty pismo „Młody chemik”, a PKP „Kolejowy Skansen”.

 

Z całej tej grupy na pierwszy plan wysunął się Orlen. A koncern naftowy przecież, to gracz nie byle jaki. Uprzedni CPN obrósł w piórka i jako jedyne polskie przedsiębiorstwo jest notowane w rankingu „Fortune”,  największych przedsiębiorstw świata. Transakcja sprzedaży spółki Polska Press, należącej do Verlagsgruppe Passau, jest już w zasadzie zaklepana. Coś koło 170 tytułów, w tym ponad 20 dzienników regionalnych. Gazeta „Nasza Historia”, stanie się nareszcie historią jedynie obowiązującą i prawdziwą.

 

A przecież walka na rynku medialnym nie zaczyna się teraz. Ze stacji benzynowych zniknęły dwa lata temu pisma dla panów, a prawicowe tygodniki zaczęły grzać swoim blaskiem w bardzo widocznym miejscu. Stając na straży porządku i moralności, ogromnym niedopatrzeniem jest niestety nadal eksponowana sprzedaż ogumienia, czyli środków antykoncepcyjnych i wódy, rozpijającej naród, który tyle przecież przeszedł.

 

Kolejnym ruchem była decyzja przejęcia Ruchu. Co prawda sprzedaż papierowych gazet leci na łeb na szyję, coraz mniej rodacy fajczą, a i sprzedaży biletów się nie prowadzi. Więc dochodowość staje pod znakiem zapytania. Nic to, są jeszcze paczki, a i kolejne miejsce na placu kolportażowego boju zdobyte.

 

I wszystko byłoby cacy, gdyby nie znów protestujący. Tym razem politycy i publicyści mówią o orbanizacji mediów. Nawiązując oczywiście do rynku medialnego Madziarów, pod względem monopolizacji i propagandy bliskiego doskonałości, nie mającego sobie równych w Unii Europejskiej. Pewnie pojawią się też niekończące dyskusje i pytania, czy lepsza prasa w rękach zachodnich sąsiadów czy żoliborsko – nowogrodzkich?

 

Krzysztof  Prendecki

Technologicznym skrytożercom mówimy NIE! – felieton KRZYSZTOFA PRENDECKIEGO

Nowe rozwiązania technologiczne związane z prasą, nie koniecznie są powiewem wiosny, ale niemałą dozą jesiennego smutku i nostalgii.

 

Ruch odpalił pierwszy samoobsługowy kiosk w Warszawie. Wstającego o świcie kioskarza zastąpiły całodobowe maszyny.

 

Nie wiem czy mieliście takie marzenie, ale czy nie fajnie byłoby pracować w kiosku Ruchu? Zwłaszcza w czasach kiedy się czerpało wiedzę z papieru. Pachniało jakoś tak inaczej, doznania węchowe, łączące drogerię i drukarnię w jednym. No i człowiek sobie wyobrażał, że będzie cały dzień ślęczał w pracy, przeglądając i analizując gazety.

 

I ta wdzięczność czytelników, jeśli odłożyło się do teczki poszukiwany na rynku numer czasopisma. „Tygodnik Powszechny” dla inteligenta, „Przekrój” dla kulturalnego, „Przyjaciółkę” dla pani domu, „Veto” dla konsumentów i naturystów, „Razem”, „ITD.” i „Żołnierza Polskiego” dla pryszczatych szczawików, łaknących zdjęcia z gołą babą. Dla miłośników plotek, ploteczek to też kuźnia informacji, nie mniejsza niż porządny blaszak z piwem czy inny punkt spożywczy.

 

Ale to już było. Całkiem niedawno,od jednego rektora szkoły wyższej, zasłyszałem opowiastkę. Wybrał się do najbliższego kiosku koło Uczelni, gdyż chciał zakupić gazetę w której było o Jego szkole. Ale sprzedawca, na prośbę o organ prasowy, parsknął śmiechem: „Tu się tylko fajki i kondomy sprzedają”. Takie czasy. Coś na zasadzie sceny z Misia: „Tu jest kiosk Ruchu, ja tu mięso sprzedaję!”. Tylko asortyment się zmienił. I kioskarz odchodzi do lamusa, jak fiakier, telegrafista i młynarz.

 

Kolejne news w ramach postępu, dotyczy sztucznej inteligencji która napisała esej dla „Guardiana”. Za pomocą algorytmów, pojawił się tekst zbliżony do tego, który tworzy homo sapiens.

 

I to jest też wielki krok, medialnej ludzkości w przyszłość. Po co się przemęczać? I tak z góry wiadomo, co dziennikarz napisze, a redakcja opublikuje. Ściśle określone ciągi wyrażeń, to jest świetlana przyszłość. W 2002 roku, wspaniały Walery Pisarek opublikował pracę „Polskie słowa sztandarowe i ich publiczność”. Słowa sztandarowe to nic innego jak wyrazy i wyrażenia które nadają się na sztandary i transparenty. „Niezależne” redakcje, w walce o jedyne słuszne myślenie posługują się słowami – wytrychami. W „Naszym Dzienniku” na pierwszym planie są: naród, wiara, ojczyzna, rodzina. W „Trybunie” rządzą: zgoda, wolność, bezpieczeństwo, opieka.

 

Analizy semantyczne i aksjologiczne wystarczy sprowadzić li tylko do algorytmów. Odpowiednio zaprogramować hasła kluczowe i po co się przemęczać. Już inkasent w Misiu dostrzegał zalety techniki: „Teraz mamy komputer. Może Pan pisać co tylko Pan chce to nie ma żadnego znaczenia”. Piszcie sobie piszcie, a komputer i tak będzie wiedział lepiej. Najważniejsze, żeby odpowiednia linia pisma właścicieli periodyku się zgadzała. Wyeliminować tylko słowa niebezpieczne i niepożądane w przestrzeni publicznej. Na przykład ideologia.

 

A kto będzie się produkował? AI czy gryzipiórek? To kwestia drugorzędna. A ile oszczędności? Sztuczna inteligencja nie będzie utyskiwać na samozatrudnienie, na zaniżone wierszówki i brak sowitych apanaży.

 

Kioskarz wespół z żurnalistą, może jeszcze nieprędko, ale już niepowoli, mogą zaprzyjaźniać się z listami/rankingami zawodów z przyszłością. Albo podpytać sztucznej inteligencji, aby co nieco, rozwój zaprogramowała.

 

Spalanie Kazika na żywo – felieton KRZYSZTOFA PRENDECKIEGO

Rapuje Prezydent Najjaśniejszej RP, rapuje Pierwszy raper III RP, a media i społeczeństwo rozgrzewają się do czerwoności.

 

Zapewne w latach siedemdziesiątych, afroamerykańskim twórcom kultury hip-hopowej, nie przyszłoby do głowy, że w kraju który nie wiadomo gdzie leży, ich muza nabierze tylu rumieńców i okazji do komentarzy. Choćby taki miłośnik scyzoryków z miasta „pełnym cudów, brudów, śmieci żuli, dziwek, ćpunów”, zostaje Posłem na Sejm.

 

Zostawmy jednak zamierzchłego Liroya. Odłóżmy ostrza, cięcia, mgły, prowokację Jana HartmanaAndrzeja Dudę.  Przecież akcja Hot 16 Challenge 2, jest bardzo szczytna.

 

Na początek cytacik, jak najbardziej na czasie:

 

Orwellowska utopia na naszych oczach powolutku, ale systematycznie w ciało zdaje się przyoblekać. Nie dzieje się to w zuniformizowanej rzeczywistości ekstremalnego totalitaryzmu, rzecz jasna, ale w realiach demokratycznego, jakby nie było, ustroju. Mass media proweniencji publicznej tworzą po trochu rzeczywistość własną jak za czasów Gierka. Wielkiego nieomal, zamiast o rzeczywistości informować. To, że w starciu z nadawcami (czy wydawcami) prywatnymi mają one dużo większe fory, każe mniemać, iż sprawująca władzę klasa polityczna ma głęboko w nozdrzach niezależność i mnogość poglądów, za to cenna jest dla niej swego rodzaju trzymana w łapach obu tuba medialna, co zawsze nagłości, co trzeba, i uciszy czego nie trzeba”.

 

Powyższy fragment jest jak najbardziej bieżący, a nawet ponadczasowy. Tylko, jeśli już Państwo zaczęli wściekać się na obecną władzuchnę, to małe wyjaśnionko. Pisał te słowa Kazik Staszewski, w cyklu felietonów „Oddalenie”, mając na uwadze „mętne ściemniaki”. Chodziło o lata, gdzie telewizją rządził brunatny Robert Kwiatkowski, Włodzimierz Czarzasty kojarzony był z Krajową Radą Radiofonii i Telewizji, a dziennikarka od propagandy, Aleksandra Jakubowska, była jeszcze po niewłaściwej stronie mocy.

 

Kazik to przecież postać nie byle jaka i dziennikarz jak się patrzy. Felietony pisywał m.in. do: „Tylko Rocka”, „Machiny”, „Gazety Telewizyjnej” czy „Dziennika”. Bardzo takiego się powinno cenić, co to pisze i do „Newsweeka” i „Gazeta Polska” publikuje. Może tylko kibice Polonii Warszawa mogą czuć się zawiedzeni pisywaniem do „Naszej Legii”.

 

Nie jest łatwo być artystą. Zwłaszcza niezależnym, to brzmi jak frazes. Kazik zamiast bawić wnuki czy siedzieć sobie na tych swoich ulubionych Kanarach, to dalej się w politykę bawi. A jeszcze niedawno przecież, był odsądzany od czci i od wiary.

 

Znawca pop – kultury, Mirosław Pęczak w 2018 roku pisał w „Polityce”, Dlaczego Kazik woli Kaczyńskiego? I zasmucony odnotował: „Trudno przejść obojętnie nad prorządowymi wypowiedziami artysty”. Choć jeszcze w 2016 r. w utworze „Odejdę” Kultu, dostaje się zarówno Donaldowi TuskowiJarosławowi Kaczyńskiemu.

 

Gdy natenczas kawałek Kazika wyleciał z Listy Trójki, zaczęli się wypowiadać europarlamentarzysta Joachim Brudziński i wicepremier, minister kultury Piotr Gliński. Będzie śledztwo, a może i nawet Komisja Śledcza. Zlustruje się na nowo życiorys i twórczość. Powoła się biegłych historyków i polonistów którzy zaopiniują, czy w tekście „Nie lubię już Polski”, nie ma oznak zaniku patriotyzmu. A językoznawcy i poligloci będą oceniać nadużywania w tytułach słów dyskusyjnych typu: „Bar la Curva”.

 

Ktoś zaangażowany politycznie, zbyt mocno pociągnął wajchę i zepsuł „trójkową” maszynerię. Która i tak zacina się, skowyczy i ledwo co daje sobie radę. Więcej luzu twardogłowi decydenci. Zrobiliście Kazikowi świetną reklamę. Muza nie znosi próżni. YouTube działa i ma się dobrze. Miliony wyświetleń. „Jak powstają twoje teksty?” – gdy mnie ktoś tak spyta. Zakur..ię z laczka i poprawię z kopyta”.

 

Krzysztof Prendecki

Ciekawe przypadki rankingowania – felieton KRZYSZTOFA PRENDECKIEGO

W Światowym Indeksie Wolności Prasy Polska spadła na sześćdziesiąte drugie miejsce. Meldunek zatrważający czy tylko frapujący?

 

Rankingi są bardzo wdzięczne do oglądu sytuacji. Tylko czasem metodologia i techniki mierzenia mogą okazać się dyskusyjne.

 

Weźmy taki Indeks Wolności Gospodarczej. Dane są wyjątkowo twarde, a Indeks buduje się w oparciu o analizę kilkudziesięciu wskaźników gospodarczych, pogrupowanych w dziesięciu kategoriach. Wydatki rządowe czy obciążenia podatkowe da się policzyć (naszą Ojczyznę wyprzedza Rumunia, Kazachstan i Bostwana). Nawet w Światowym Raporcie o Szczęśliwości, brany jest m.in. pod uwagę PKB na jednego mieszkańca czy też pomoc społeczną państwa. Da się oszacować i wychodzi z tego, że mieszkańcy Kostaryki (miejsce 12) są bardziej szczęśliwi niż mieszkańcy Luksemburga (14), a Meksykanie (23) w wyższym stopniu niż Japończycy (58).

 

Wskaźnik wolności prasy jest nieco bardziej subiektywny. Robi się badania ankietowe które wypełnieją tzw. specjaliści. A jak już fachury ocenią, to ich opinie zestawia się z aktami przemocy i nadużyć wobec dziennikarzy. Oczywiście na świecie dzieje się wiele nikczemności i bycie dziennikarzem w Afganistanie, Hong Kongu czy Turcji nie należy do łatwych. Nie trzeba daleko szukać, przecież i południowy sąsiad, Słowacja, wyswatał się z mafią. A i u nas kilka przykładów by się znalazło.

 

Jednak patrząc na drastyczny spadek Polski, w tym akurat rankingu, można się zastanawiać. Czy naprawdę jest aż tak źle? Polska przecież w nieciekawych czasach wojny medialnej Lwa Rywina, była jakieś trzydzieści miejsc wyżej. Kiedy ABW zwiedzało sobie siedzibę Wprost lub gdy Paweł GraśGrzegorzem Hajdarowiczem robili kolegium redakcyjne, po pierwszej w nocy przy osiedlowym śmietniku. Wtedy nasza wolność oscylowała wokół drugiej dwudziestki.

 

Czy obecnie ta wolność prasy, „niezależność i pluralizm mediów” ma się tak niedobrze? Popatrzmy na sprzedaż, jeszcze z czasów kiedy można było wychodzić z domu. Do kiosku po gazetę. W prasie codziennej w czołówce tabloidy. Potem Gazeta Wyborcza, Rzeczpospolita, Dziennik Gazeta Prawna. Nawet Przegląd Sportowy wyprzedza Gazetę Polską. Dziennik, bardziej rządowy niż sam rząd. Ledwie 12 tysięcy sprzedaży. W takiej ilości nie da się być tubą rządową. Tulejką jak już.

 

A tygodniki? Króluje tygodnik Angora i Polityka. Tygodnik Sieci, tzw. „usta Zbigniewa Ziobry”, dopiero na kolejnym miejscu. Nawet do spółki z Do Rzeczy nie osiągają nakładu Newsweeka. Przecież Wojska Obrony Terytorialnej nie biegają po salonikach prasowych i nie rekwirują nakładów wydawnictwa „Agora”, a Oddziały Prewencji Policji nie robią ścieżek zdrowia dla czytających „Myśl Polską”.

 

Na szklanym ekranie „Fakty” wygrywają z „Wiadomościami”. A „Szkło kontaktowe” ogląda więcej rodaków niż „W tyle wizji”. Mamy wolność głosowania pilotami, tylko nie wiadomo czy to ranking wskazuje. W krainie radiowej, zwłaszcza „Jedynka” i „Trójka” potraciły bardzo. Ale można przekręcić gałkę i mieć RMF czy Zetkę. Tam dziennikarze, nie smyrają za uszkiem czy po brzuszku, ministerialnych przedstawicieli.

 

Zgoda. Dziennikarzom się dostaje, zwłaszcza przy protestach ludu, gdzie są myleni z politykami. I tak jak wybrańcy narodu z Wiejskiej, zaczęli narażać się na kuksańce. Medialnie, nie jest tu „jakby luksusowo”, mówiąc językiem jednej z bohaterek filmu „Kogel-mogel”. Zdarza się, że w niektórych redakcjach, wybija bardziej szambo niż pachnie perfumerią. Ale żeby nas Polaków wyprzedził Surinam i Burkina Faso? To najstarsi zecerzy nie pamiętają.

 

Krzysztof Prendecki

Niewiele zależy od niezależności – felieton KRZYSZTOFA PRENDECKIEGO

W dobie walki ze światowym wirusem, pojawiły się też wątki krajowe, zastępcze. Dla niektórych wiodące, ważne niezmiernie i najistotniejsze.

 

W skrócie. Pracownicy „Wiadomości” TVP zajęli się grillowaniem konkurencji z TVN – owskich „Faktów”.

 

W ramach obrony, przypalani medialnym ogniem wydali oświadczenie: „Nie będziemy odpowiadać ani komentować kłamstw”. Chuchali na zimne.

 

Wyobrażacie  sobie, że zaczęliby brnąć w polemiki i wspólnie zasiadać przy tym ognisku. Edward Miszczak starałby się tłumaczyć: „co prawda byłem w PZPR, ale takim Wallenrodem w szeregach przewodniej siły narodu”. Elokwentna Justyna Pochanke: „moja mama pracowała w FOZZ, ale wszystkie zarobione pieniądze przekazała na cele charytatywne”. Monika Olejnik, przyznając się do wspólnej eskapady z Adamem MichnikiemJerzym Urbanem oddałaby się zwierzeniom: „przebywałam z nimi, ale się nie cieszyłam”.

 

Ale nie idźcie tą drogą, apelował przed laty prezydent Aleksander Kwaśniewski, znany szerszej publiczności jako bohater licznych memów.

 

W oświadczeniu dziennikarzy TVN, które zostało odebrane jako takie: „z klasą”, pojawiło się jednak sformułowanie, które wzbudziło wątpliwości. A mianowicie: „jesteśmy niezależni”. Słowo „niezależność” zupełnie przecież nie pasuje do świata mediów. Jak już, to co najwyżej do ogłoszeń w gazetach. Matrymonialnych. „Bez zobowiązań, niezależna pod każdym względem, bez nałogów, pozna pana…”. Albo do edukacji telewizyjnej młodzieży: „Zbadaj liniową niezależność podanych wektorów”.

 

Proszę zasiąść do lektury książki Tomasza Lisa „Nie tylko fakty”. Zależny/niezależny (niepotrzebne skreślić) dziennikarz pisze, że musiał błagać współtwórcę TVN-u, aby ten zgodził się na emisję filmu z „goleniem prawym” i wspomnianym już Prezydentem w roli głównej. Taśma z Charkowa trafiła prosto do sejfu. Mariusz Walter argumentował: „Chcecie mi stację wyp… w powietrze?” I rozpoczął się żmudny okres, w którym wydawca „Faktów” nagabywał, aby to wyemitować. Redaktor T. Lis powiedział, że nie puszczenie tego filmu byłoby obrazą dla ofiar na wschodzie. Po długich negocjacjach wydano zgodę na emisję. Nie trzeba chyba dodawać, że w TVP ten materiał poszedł, ale dopiero wówczas, jak się władzuchna zmieniła.

 

Przecież telewizja tzw. misyjna, publiczna, nigdy nie była nieskazitelnie i apolitycznie czysta. Aby nie być gołosłownym, proszę np. sięgnąć po „Gazetę Wyborczą” z dnia 14.10.2002 r. Tam przeczytamy: „Bardzo się można było zdziwić, gdy w pierwszej połowie roku rankingi polityków zniknęły z serwisów TVP. Powód był prosty – notowania SLD i rządu spadały”.

 

Ale obecni piewcy informacji w TVP pozwalają sobie na znacznie więcej i umieszczają nawet psotne komentarze: „Prywatne telewizje w Polsce potrafią zachowywać się tak jakby były po prostu częścią sceny politycznej”. Aczkolwiek całkiem spora część społeczeństwa nie da się nabrać, że gdzieś w naszej galaktyce uchowała się telewizja „szanująca niezależność dziennikarską”. Zapewne są jeszcze wśród nas tacy, którzy sławetne już paski z „Wiadomości” biorą całkiem na serio i przyjmują do wiadomości. Tyle, że spora populacja krajanów, zwija boki i skręca się ze śmiechu.

 

W sprawie tzw. „niezależności”. Są różne modele władczego zarządzania umysłami. Istnieją postacie co walą prosto w twarz, co sądzą o tym i owakim. Bez ogródek  i zbędnych ceregieli Ale są też tacy, którzy starają się fałszywie przypodobać, a za plecami kręcą swoje lody. To tak trochę jest w telewizorniach. Obecna „słuszna linia władzy” z Woronicza nie rozmienia się na drobne, nie patyczkuje i nie bierze jeńców „totalnej opozycji”. Atakowani udają niewiniątka. Choć odpowiednie sympatie do „kaczora z Brukseli” i antypatie do „kaczora z Żoliborza”, są bardziej niż oczywiste. Ci pierwsi walą toporem bez maski, ci drudzy zakładają białe rękawiczki i używają tłumika. Mamy medialny pluralizm i wybór broni rażenia. Każdemu wedle potrzeb. Niezawisłych i suwerennych rzecz jasna.

 

Krzysztof Prendecki

Z braku laku… – KRZYSZTOF PRENDECKI o ciężkich czasach dla redakcji sportowych

Kolejna zmiana na naszym globie przewartościowuje priorytety sprawiając, że sport zszedł na dalszy plan.

 

Pytanie brzmi co mają począć w redakcjach sportowych? Oczywiście reagować pozytywnie. Przecież wybrało się sielankowy i beztroski zawód dziennikarza sportowego, a nie korespondenta wojennego w Syrii czy pracownika ochrony zdrowia, na pierwszej linii frontu. Z drugiej strony, trzeba zapełnić czymś łamy i być kreatywnym niczym młodzież, której akurat zgredy zabrały komórki.

 

Pozwoliłem sobie poprzeglądać strony związane ze sportem. Okazuje się, że światowa pandemia ma ścisły związek z futbolem. Chodzi o mecz Atalanta – Valencia, gdzie czterdzieści tysięcy kibiców z Bergamo przemieściło się na stadion San Siro w Mediolanie. A przecież nie tak dawno, również Liverpool gościł Atletico. Z pełnymi trybunami i fanami gości. My już wówczas pozamykani w domach, ze zdziwieniem patrzyliśmy na Anfield Road.

 

Redaktorzy, „robiący” na co dzień w dziale „aktywności fizycznej, dopingu i rywalizacji” zastanawiają się teraz nad powstaniem szczepionki. Wszystko za sprawą znienawidzonego przez kibiców właściciela klubu TSG 1899 Hoffenheim. Miliarder Dietmar Hopp zapewnia o pracach nad biopreparatem, w swojej medycznej firmie. Agencje nie podają czy po wynalezieniu, odpowiednie dawki medykamentu, będą dostarczane również autorom głośnych, obraźliwych transparentów.

 

Opisano także przypadek prezesa Slavii Praga. Klub niezwykle zasłużony dla piłki nad Wełtawą, ale nie aż tak, aby rozpisywać się o tym nad Wisłą. Ale Jaroslav Tvrdik poprzez swoje prywatne kontakty załatwił transporty ze sprzętem ochronnym i testami z Chin. Jak się okazuje, poza piłką kopaną, dobrze jest też stać na czele Czesko – Chińskiej Izby Handlowej.

 

Pojawił się też fake news z wypowiedzią „hiszpańskiej biolog”: „Dajecie piłkarzom milion euro miesięcznie, a naukowcom 1800 euro. Szukacie teraz ratunku?” Nie wiadomo czy wymyślony cytat podziałał, ale znani piłkarze zaczęli przeznaczać kasę na walkę z chorobą. Przy okazji dowiadujemy się, o ile będą też mniej zarabiać kopacze od nowego sezonu. Czy wpłynie to na skuteczność wykonywania rzutów wolnych, liczbę przestrzelonych karnych i dokładność podań? Tego jeszcze nie wiemy.

 

Na sportowych łamach ukazują się wywiady z ekspertami – znawcami Azji, a także piłkarzami którzy grają na tym kontynencie. Całkiem spora dawka wiedzy na temat różnic kulturowych i organizacyjnych, gdzie antropologię i zarządzanie, okrasza się kulturą fizyczną, podejściem do dyscypliny i higieny osobistej. A następnie przedstawia się czytelnikowi w całkiem zwięzły i przystępny sposób.

 

No i jeszcze informacja na którą wielu czeka. Zagwozdka taka. Kiedy liga ruszy? Włosi na południu już chcą grać i przebierają nogami. Na takiej Białorusi wcale nie przerwali rozgrywek, bo dopiero co zainaugurowali sezon. Ale nie trzeba być wielkim boiskowym znawcą, aby się domyślić, że Canal plus meczu pomiędzy FK Gorodeya a Shakhtyor Soligorsk, nie pokaże. Choć fachowcy od piłki, u buka obstawiać mogą jak najbardziej.

 

Można także odnotować, że kibice pomagają. Albo jeszcze ciekawiej, że się biją. W Gorzowie miłośnicy Stilonu i Stali postanowili zignorować narodową kwarantannę i się ponaparzać. Jak pokazuje filmik na YouTube, nie zachowali od siebie obowiązującego dystansu.

 

Nie powinno to dziwić. Wystarczy przypomnieć sytuację, ze stadionu Garbarni w czasie wojny. Fragmencik dziennikarskiej relacji z okupacyjnych mistrzostw Krakowa, z października 1943 roku: „Pod koniec gry, przy stanie 0 : 0 sędzia podyktował karnego przeciwko Wiśle. Gorąco zaprotestowali piłkarze Białej Gwiazdy, a w ślad za nimi wiślaccy kibice, którzy niczym lawina zalali boisko. Zwolennicy „Pasów” nie chcieli być gorsi i rozpoczęła się totalna bijatyka, która przeniosła się na okoliczne ulice, docierając nawet do centrum Podgórza”.

 

Redakcje z braku laku, robią też wszelkie podsumowania i zgadywanki; „Najlepsze kluby w historii”, „Najpiękniejsze siatkarki”, „Zgody i kosy kibiców”, itp. Tu akurat ogranicza szanownych redaktorów tylko wyobraźnia. Kilka podpowiedzi:

 

– Numery butów piłkarzy, czy znasz dobrze stopy swoich idoli?

 

– Poznajmy wszystkie dziewczyny, które odrzuciły zaloty Davida Beckhama,

 

– Najgorsze murawy w IV lidze podlaskiej,

 

– Quiz. Która z poniższych postaci jest fanem Arsenalu: a) Książe Harry, b) Królowa Elżbieta II, c) Osama Bin Laden, d) Aleksander Kwaśniewski, e) wszyscy powyżej.

 

– Sonda: Który rudowłosy piłkarz zrobił więcej dla Ojczyzny: Tusk czy Boniek ? Na wszelki wypadek, wielka prośba o wyłączenie komentarzy.

 

W tym trudnych czasach, przydaje się być erudytą. Szerokie horyzonty, a nie tylko zaszufladkowanie do statystyk, opisywania transferów i biografii zawodników. Oczywiście nie każdy dziennikarz sportowy ma dar posługiwania się wysublimowanym językiem i piękną polszczyzną. Opowiadając przy tym z lekkością wice i sypiąc anegdotami jak z rękawa.

 

Dlatego dobrze jest czerpać od najlepszych z najlepszych. W ramach inspiracji, niech posłużą drogowskazy znakomitego felietonisty, dziennikarza redakcji sportowej „Rzeczpospolitej”, Stefana Szczepłka: „Lubię się grzebać w starych gazetach i dokumentach, bo dzięki temu przenoszę się w świat, którego już dawno nie ma. Kiedy przerzucam kartki przedwojennego „Przeglądu Sportowego”, „Raz, Dwa, Trzy” lub tygodnika „Stadjon”, czuję w nich zapach czasów marszałka, polskich jeźdźców i Janusza Kusocińskiego”.

 

Kiedy świat sportu zawisł w próżni, a zawodnicy ćwiczą w domowych kątach, można pójść w pisarstwo…ogólnorozwojowe. Rodem z Galicji Ryszard Niemiec, były koszykarz i reportażysta, potrafił pisać nawet do „Szpilek”. Tak z dekadę temu wydano drukiem felietony „Na barykadach wojen futbolowych”. I co? Wcale nie trzeba tylko o piłce kopanej. Tytuły tekstów: „Kto robi dobrze gospodarce?”, „Ekonomia i zazdrość”, „Laguna kryje Rywina”, „Stawiam na Suchocką”, „Po rozum do Putina?”. Tomik reklamowany jako: „zmagania ludzkich żywiołów, do których mimowolnie usiłuje się włączyć władza państwowa”.

 

Nie można w tym miejscu nie wspomnieć o Pawle Zarzecznym. Piłkarski fachura, tęga głowa i pisarsko nieodżałowany to był zawodnik. Publicysta, który swym oczytaniem, mógłby zawstydzić większość studentek filologii polskiej, pobierających stypendium Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego. W 2011 ukazał się zbiór felietonów nie-sportowych, publikowanych na łamach dziennika „Polska The Times” pt. „Zawsze byłem najlepszy”. Dzieło reklamowano całkiem zasłużenie: „nikt tak nie pisał od czasów Hłaski”. A wśród perełek znajdziemy rozważania: „O udręce, czyli byciu inteligentnym”.

 

Trudno życzyć żurnalistom podobnych tortur z zakresu zbyt wysokiego IQ. Wszystkim parającym się sportem (którego nie ma), można sugerować, aby znaleźli intelektualną odskocznię. Aby czerpali natchnienie od tych, co mają w wielu sprawach coś do powiedzenia. Najlepiej mądrze i interesująco. Ze swadą i znawstwem.

 

 

TrójkoMann – felieton KRZYSZTOFA PRENDECKIEGO

Oblicze „Trójki”, redaktor Wojciech Mann, odchodzi z radia. A jak zauważyła Coco Chanel: „Aby być niezastąpionym, zawsze trzeba być odmiennym”.

 

Wydaje się, że ta odmienność wcale nie musi dotyczyć; fryzury, sposobu ubierania się, przynależności do sekty Kościoła Zjednoczeniowego Moona czy jedzenia rosołu z ziemniakami.

 

Wystarczy, jak to łatwo napisać, być osobnikiem z charyzmą, pasją i sporą dawką olelum w głowie. No i pracować w radiu określanym mianem elitarnego, wyjątkowego czy nawet niezależnego.  Jak wynika z badań, „Trójki” słucha głównie inteligencja i towarzycho menedżersko – zarządzające. Jeden z reporterów rozgłośni zachwalał nawet: „Trójkowe to znaczy z klasą, z kulturą, mądre, przekorne, najwyższej jakości”.

 

Pocieszający jest w tym wszystkim solidaryzm słuchaczy. Jawnie deklaruję chęć zaprzestania słuchania rozgłośni. Robią to od kilku lat, dzwoniąc np. do znanej audycji Kuby Strzyczkowskiego „Za, a nawet przeciw”. Nie zważają, że tematem rozważań jest  „opodatkowania aut z kratką”, a przy fiskalnej okazji, „przywalają” na antenie rządzącym i pomstują o psuciu i upolitycznieniu radia.

 

Oburzeni „trójkowicze” wychodzą nawet w pikietach na ulice. W dobie znieczulicy społecznej i braku społeczeństwa obywatelskiego, należy w tym miejscu bardzo głośno przyklasnąć. Jeśli chodzi o rozgłośnie radiowe, jak do tej pory tylko znana rozgłośnia z Torunia, potrafiła zmobilizować swych słuchaczy do marszu. W obronie radia, a nawet dyskryminacji telewizji TRWAM. Trzeba przyznać, że pochody bywały znacznie bardziej liczne.

 

Odejście Wojciecha Manna z Programu III Polskiego Radia, zapewne odbiłoby się znacznie większym echem, gdyby nie problemy ze światową pandemią. Są zrozumiałe priorytety doniesień medialnych. Parafrazując głośny tytuł Jacka Żakowskiego: „Coś w Trójce pękło, coś się skończyło”. Choć rezygnacja, głośnym echem nie przebiło się w mediach głównego nurtu, to media społecznościowe nadrobiły zaległości.

 

Swego czasu tygodnik „Uważam Rze” posiadał chwytliwy nadtytuł „tygodnik autorów niepokornych”. Obecnie za takowych w mediach publicznych uważani są Ci w Trójce, jeśli się jeszcze ostali. A tych, co odeszli, to już busa na 28 osób by zapełnił. Bardzo należy współczuć odbiorcom tego radia, bo odejścia idoli bywają bolesne. Zresztą z  różnych powodów. W 2007 roku Marek Niedźwiecki, po latach obcowania z listą, przeszedł do „Złotych Przebojów”. Na szczęście powrócił. Odejście Wojciecha Cejrowskiego nie było tak spektakularne. Ostatecznie gorąca „Audycja Podzwrotnikowa” znów żarzy na antenie. (Tak na marginesie WC pasuje do Trójki tak, jak Rafał A. Ziemkiewicz do TOK FM).

 

Wojciechowi Mannowi zdarzyło się już kończyć działalność (użyjmy tego modnego słowa) z  „projektami” telewizyjnymi. Ale bestsellerowe produkty nie przemijają. „Za chwile dalszy ciąg programu”, choć już dawno zaistniało w tv, to co jakiś czas skecze są przywoływane na YouTube i aranżowane do współczesnych przypadków społecznych i politycznych. A przecież występujący tam Grzegorz Wasowski czy Sławomir „Rychu” Szczęśniak, to również dziennikarze „Trójki”. Przypadek?

 

Po odejściu Manna z „Szansy na sukces” też skończyła się pewna epoka. Choć programów, w których się śpiewa lub udaje tę umiejętność, jest dziś bez liku. Program utrzymywał swą wysoką oglądalność, głównie dzięki żartom pana Wojtka. I nawet gdy dziś po latach powrócił, nie błyszczy z taką siłą. Choć inteligentny i ironiczny Artur Orzech, dziennikarz i prezenter związany z radiową „Trójką” (a jakże!), robi co może. Całkiem podobnie jak z „Top Gear” bez Jeremiego Clarksona. I tu, i tam, niby nadal zawodzą z linią melodyczną i autami się rozbijają, ale „to se ne vrati...”.

 

A przecież to radio, i wokół radia wszystko się kręciło. I zapewne jeszcze będzie. Praca od czasów tow. Wieslawa, ale jakże ważne, wcześniejsze zachłyśnięcia się wzorcami. We wspominkach Wojciecha Manna zatytułowanych: „RockMann czyli jak nie zostałem saksofonistą” czytamy, że w latach 60 – tych, radio otwierało się powoli na muzyczne mody z Zachodu. Autor zakochał się w muzyce nowej fali Ryszarda Atamana, który nadawał w rytmie „big – beatu” w Polskim Radiu Rzeszów: „Rozważałem nawet przeprowadzkę do Rzeszowa, ale rodzice uporczywie postanowili tkwić w Warszawie”.

 

Odchodzący w środę z pracy redaktor potrafił stworzyć klimat i przyciągnąć przed odbiorniki miłośników niezbyt przecież łatwiej muzy. „W tonacji Trójki” z Anną Gacek potrafił przemycić nawet metalowy jazgot. Kiedy większość stacji puszcza to samo, byle lekko, łatwo i przyjemnie, budzić to mogło tylko najwyższy podziw. Nawet wówczas, gdy od mniej znanych dźwięków mało znanych kapel, bolały zęby. Ale osobowość robi swoje. Ale i człowiek orkiestra. Również kapitalne felietony dla „Gazety Wyborczej”. Ten o przygodach na przejściu granicznym z Meksykiem, to nic innego, tylko leżeć na podłodze i kwiczeć. Czy też niełatwe przecież, tłumaczenia z komentarzami piosenek artystów anglojęzycznych, na nasze. I to wszystko w kraju owładniętym przebojami Zenona Martyniuka.

 

Kilka lat temu Wojciech Mann miał usłyszeć zarzut, że „brakuje mu warsztatu”’. Okazało się to tylko „faktem medialnym”. Cale szczęście, gdyż idolowi rodaków, brakować może co najwyżej warsztatu… ślusarskiego.

 

Krzysztof Prendecki

Medialna masarnia – felieton KRZYSZTOFA PRENDECKIEGO

Portal Wirtualnemedia.pl raczy czytelników grzechami głównymi dziennikarstwa. Jak na razie mamy lenistwo, myślenie stadne, uległość, pośpiech, pychę i upolitycznienie.

 

Najwybitniejsi spece pracują już nad nieczystością i łakomstwem. Pomóc w tym mają redaktorzy Pudelka i Kuchni dla Smakoszy.

 

Ale tak naprawdę w temacie „kryzysu dziennikarstwa”, najsłabszym ogniwem wcale nie są siewcy informacji. Ale wina jest jak zwykle z czasów, w jakich przyszło tworzyć.

 

Czasy zawsze są trudne. Ludzkość co chwilę coś wymyśla, aby się porozumiewać. A to sygnały, znaki gesty. Potem wynalazek mowy. Następnie druk, telegraf, telefon, radio, telewizja, komputer, Internet, Facebook i Twitter. Zawsze jacyś postępowcy się znajdą, tradycyjne formy bledną i wpływy tracą. Zaczynają się panoszyć medialni celebryci. Pojawia się dziennikarstwo multimedialne, obywatelskie, uczestniczące, plecakowe, przedsiębiorcze. Blogi i blogerzy rozmnażają się jak króliki domowe, liczy się ich w milionach.

 

Pomstowanie przypomina sytuacje taksówkarzy. Kiedyś się zarabiało sporo szmalu, towarzystwo za kółkiem miało się dobrze. A teraz namnożyło się przewozu osób, doinstalowano nawigacje od punku A do B. I system taryfowy pierdyknął.  A jak już mamy dygresje transportową, to jeszcze dorzućmy wymyślanie na masowość. Redaktor Seweryn Blumsztajn, kilka lat temu grzmiał na łamach „Gazety”: „Zróbcie coś z Okęciem! Znienawidziłem lotniska. Kiedyś były dla mnie symbolem luksusu i elegancji. Wkraczałem na Okęcie z poczuciem święta. To był przedsionek lepszego świata”. A dzisiaj byle plebs może sobie latać, zapychając terminalowe odprawy.

 

I to samo mamy w świecie mediów: masowość kontra „elitarność” lub „wysokość”.

 

Umasowił się nam odbiorca. Nostalgicznie można spytać, gdzie te czasy, w których Antoni Słonimski dzielił audytoria m.in.: na czytelników literatury skandynawskiej czy czytelnika piłę: „lubi sobie przeczytać coś ciężkiego, gruby ton napisany zawiłym stylem. Gdy z trudem przebrnie przez mętne i powykręcane, najeżone żargonem filozoficznym artykulisko, ma zadowolenie, że zrozumiał mniej więcej, o co chodzi, i wdzięczny jest za to autorowi”.

 

Oczywiście umasowienie po stronie nadawców też nastąpiło. Dziwnym trafem odkryli, że słuchalność programu 2 Polskiego Radia jest niższa, niż pierwszy lepszy przebój zespołu Akcent z artystą Zenonem.

 

Szczęśliwie dekompozycja masowego odbiorcy też postępuje; różnorodność mediów, w dowolnym miejscu, czasie i urządzeniu. Media sprofilowane i tematyczne burzą ład medialny. Rzeczywistość za przeproszeniem się sypie, a występki dziennikarzy też mają w tym swój udzialik. W myśl zasady przypomnianej przez Ernesta Skalskiego: „zawsze jest gorzej niż wczoraj”. Ale trzymajmy się tych słów: „Dzisiaj jest gorzej niż wczoraj, ale lepiej niż będzie jutro”.

 

Krzysztof Prendecki

Przedmiot pożądania –  dr hab. KRZYSZTOF PRENDECKI o ekspertach w mediach

O wyjaśnienie pochodzenia skąd się biorą eksperci, jest znacznie łatwiej, niż tłumaczenie pociechom skąd się biorą dzieci.

 

Dziennikarz siedzący w redakcji, nagle ni stąd ni zowąd, potrzebuje za przeproszeniem na gwałt eksperta. Tak zwanego pracownika nauki. Czy to od politologii, czy psychologii. Nie ważne. Ma być i podtrzymać główny wywód materiału i utwierdzić w przekonaniu czytelnika, widza lub radiosłuchacza. Że jest dobrze lub do bani, słusznie albo beznadziejnie. Ważne, żeby mieć w notesie, albo w telefonie specjalistę od spraw każdych, dyżurnego komentatora na telefon. Takiego, co to wypowie się o piorunach i fotoradarach, o podpitych na drodze i obszczymurkach, o Erdoganie i o władcach Bhutanu,  o sytuacji na Kamczatce i o oziębieniu klimatu, o gołej dupinie na plakacie i skłonnościach sapioseksualnych…

 

Jeżeli jest dyżurny synoptyk Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej, to aż dziw, że nie ma jeszcze specjalnej posady: dyżurnego komentatora Wszelakich Problemów Społecznych i Humanistycznych.

 

Oczywiście zdarzają się perełki w postaci dajmy na to, prof. Jerzego Bralczyka czy Zbigniewa Lwa – Starowicza, którzy są fachurami z bardzo wysokiej półki. A co jeszcze istotne, do zachwyconej publiczności swym zrozumiałym przekazem docierają.

 

Bo ten spec, ma nie mówić tylko z sensem, ale jeszcze być przystępnym intelektualnie dla otoczenia.

 

Najczęściej ekspert jest naukowcem, który… no właśnie. Weźmy takich socjologów. Za co się ich krytykuje? A to za odstraszający czytelnika żargon, za podawanie banałów w szacie mętnych i napuszonych słów, za posługiwanie się technicznym dialektem, który przysporzył socjologom wątpliwej chwały.

 

Za Jonathanem Turnerem możemy powiedzieć, że każdy z nas jest socjologiem, ponieważ nieustannie analizujemy nasze zachowania, a Tadeusz Szczurkiewicz zauważył, że każdy szanujący się inteligent uważa za stosowne i konieczne interesować się tą nauką lub bodaj „socjologizować” w rozmowie z innymi. Podobno w wszyscy w kraju znają się na polityce i skokach narciarskich, to dlaczegóż nie na socjologii? Dlaczego nie na mediach?

 

A jest jeszcze jeden problem upartyjnienie niezależnego eksperta, który doradza, wspiera, zasiada albo startuje (Jacek Kurczewski, Piotr Gliński, Zdzisław Krasnodębski, Lena Kolarska-Bobińska, Ireneusz Krzemiński, Paweł Śpiewak, Janusz Czapiński, Andrzej Zybertowicz, Jadwiga Staniszkis).

 

Co wtedy z nimi począć? Czy da się wytoczyć granicę między bezstronnym mędrkowaniem a niezaangażowanym politykowaniem?

 

Albo tacy eksperci – ekonomiści. Powszechnie sądzi się, że ekonomiści istnieją po to, by na ich tle lepiej przedstawiali się metorolodzy zajmujący się prognozowaniem pogody. Przykład? Juliusz Łukasiewicz podaje za kanadyjskim dziennikiem „The Globe and Mail”, iż w ciągu 13 lat ekonomiści jako grupa zostali zaskoczeni wydarzeniami co najmniej 257 razy, czyli średnio dwa razy w miesiącu. Natomiast nie bez racji był Harry Truman. Miał on dość ekonomistów, którzy służyli radą „z jednej strony doradzałbym” i za chwilę dodawali, a z „drugiej strony…”. Thomas Carlyle powiada: „Naucz papugę mówić, co to jest podaż i popyt, a otrzymasz ekonomistę”. Albo Ryszarda Petru.

 

Gdy swego czasu pojawiał się jako ekspert od finansów, bankowości, franków, przewalutowania itp., zachwycona publika kiwała przytakującą głową, pełna zachwytu nad wiedzą profesjonalisty. Pragnienie zadziałania w świecie polityki, spowodowało, że tłumek widząc lidera Nowoczesnej nadal na niego patrzył, tylko że z politowaniem. Albo od czasu do czasu parskał śmiechem. Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało.

 

Może bycie medialną wyrocznią czy celebrowanym erudytą jest bezpieczniejszym zajęciem? Odpowiedzialność za swe wywody znikoma, a brylowanie w mediach, przecież wystarczająco  połechtuje zakamarki próżności.

 

Alicja Majewska mogłaby dziś na nowo zaśpiewać swój wielki przebój:

Być ekspertem, być ekspertem,

Na ekranach i na łamach,

Pokazywać się codziennie,

Być ekspertem – ta tęsknota,

Się niekiedy budzi we mnie”.

 

Krzysztof Prendecki

Strefa wroga – felieton KRZYSZTOFA PRENDECKIEGO

Po wałkowaniu polityczno – medialnym; aborcji, in vitro i gender, przyszła pora na nowy postęp czy jak kto woli destruktora jakim jest społeczność LGBT.

 

   Flagowy tytuł rządowy „Gazeta Polska”, wypuścił na rynek naklejki o strefach wolnych od mniejszości seksualnych. W ramach rewanżu jeden z głównych tygodników opozycyjnych „Newsweek” od nienawiści. A prześmiewczy ASZdziennik, strefę wolną od stref wolnych. Na akcje „GaPol” szybko zareagował Empik, który ogłosił bojkot. Co jest o tyle dziwne, że w tym samym salonie sprzedaje się bez problemu miesięcznik „To my kibice!”, gdzie bohaterami są chuligani „przeszkadzający” w  Marszach Równości.

 

   A tak ogólnie to stref nam przybyło. To fakt. Strefy szare, nadgraniczne, bez dzieci oraz komfortu. I marzenie prawie każdego – vipovskie. Mamy strefy wolne od czasu, od parawanów, od zagrożeń wybuchem, od broni. I kiedy wydawałoby się, że w tym sezonie królować będą doniesienia o strefach wolnych od komarów, od diesli czy 5G. To jednak nic z tego. Wszystkich przebiły i zdominowały sfery figlarne; płciowe i seksualne. Tęczowa rewolucja wygrała ze swędzeniem po ugryzieniach, ze smrodem spalin i zagrażającymi technologicznymi nowinkami.

 

   Jak dobrze pamiętam, walka o wolność do czegoś trwała od dawien dawna. Na ten przykład jeśli chodzi o palenie, wspominam dworzec kolejowy w Sędziszowie Małopolskim. Był tam bar okupowany głównie przez miejscowych, z uwagi na to, że nieliczni podróżni i tak się tam bali wejść. Znajdowała się w tym przybytku jedna sala, zarówno dla palących i niepalących. A wspólną przestrzeń oddzielała granicą… krata.

 

   Wracając do meritum, przykład z nośnika red. Tomasza Sakiewicza mógłby znaleźć godnych naśladowców. Pamięć podpowiada, co się działo onegdaj, a wyobraźnia, co może się stać w przyszłości.

 

   Medialni bohaterowie tygodnia, nie byli prekursorami z pomysłem „ograniczeń”. Przecież na zamku w Sobkowie, od lat wita gości napis: „Zakaz wstępu telewizji TVN”. A i jeszcze za komuny wychodził taki nieformalny organ naturystów „Veto”. I śmiał czelność obwieszczać całej zgorszonej Polsce, że promuje strefy/miejsca beztekstylne. Dyskryminując tekstylnych rzecz jasna.

 

   Ale inne gazety mogłyby pójść podobnym śladem:

 

   – „Daily Mail” informował, że Polacy polują na łabędzie i je zjadają. Reklama: CBD aliejus, Kanapių aliejus, Kanabidiolis hdrop.lt Wystarczy wypuścić na rynek tabliczki „Strefa wolna od Polaków” i rozwiesić nad stawami.

 

   – Magazyn motoryzacyjny „Top Gear” w swych najlepszych latach: „Strefa wolna od rowerów i przyczep kempingowych”. Wiadomo. Spowalniają ruch.

 

   – Gazeta „Hodowca bydła” czy „Hodowca trzody chlewnej”: „Strefa wolna od weganizmu,  wegetarianizmu, witarianizmu, frutarianizmu, owowegetarianizm, liquidarianizmu, sprautarianizmu”. Cokolwiek to znaczy.

 

   – „Łowiec Polski” : „Strefa wolna od grzybiarzy”. Bo wchodzi takim jeden z drugim we flanelowej koszuli z wiaderkiem na linie strzału i jeszcze przeszkadza w nagonce.

 

   – „Metal Hammer” : „Strefa wolna od punk – rocka”. No chyba, że z wyjątkiem zespołów grających metal punka. Im wybaczamy więcej.

 

   – „Cosmopolitan” : „Strefa wolna od niewyzwolonych (jeszcze) kur domowych”. Z dodatkową informacją, że odpowiednie napisy umieszczać nad zlewem, fortepianem lub przy szafce z drutami i szydełkami.

 

   – „Nasza Legia”. „Strefa wolna w szczególności od „Polonii Warszawa”, a także fanów Widzewa, ŁKS-u, Wisły, Cracovii, Lecha, Arki, Ruchu, Górnika, GKS-u, Spartaka Moskwa, Jagiellonii…”. No dobra, odpowiednia vlepka powinna przybrać rozmiary co najmniej B – 5.

 

   Swego czasu „Przekrój” miał bardzo pomysłowy dział „O czym nie piszemy”. Może by tak zamiast stref wolnych od czegoś tam, w środkach masowego, piśmienniczego przekazu, po prostu o tym nie pisać?  

 

Krzysztof Prendecki

Oczekiwana zamiana miejsc – felieton KRZYSZTOFA PRENDECKIEGO

Ciekawostką ogórkowego sezonu, było pojawienie się w Polskim Radiu 24 Beaty Szydło. Dziennikarzem przepytującym okazał się …kolega partyjny Zdzisław Krasnodębski.

 

I to jest bardzo dobra wiadomość. Tzw. upartyjnienie mediów z otwartą przyłbicą. A nie udawanie i silenie się na obiektywność zza naramiennika. Jeśli można odtajniać deklarację swojej agenturalnej przeszłości lub składać zeznania majątkowe, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby ukazać całemu krajowi, co siedzi w mętnej dziennikarsko – politycznej głowie.

 

Dajmy sobie już spokój z ta niezależnością. Przed laty red. Jacek Żakowski postulował, aby program pierwszy TVP dać partii rządzącej, a program drugi opozycji. Można idąc typ tropem, podzielić też  radio. Jedynka dla PiS-u, trójka dla PO, program czwarty dla opozycji pozaparlamentarnej, a  dwójka dla PSL. A co, podobno nie chcą być kojarzeni, że to partia chłopska. Niech się ukulturalniają. A Polskie Radio 24 niech wprowadzi zasadę niezawisłości, w każdy dzień tygodnia dla wybranej partii. Albo niech i cały tydzień, tak jak tydzień grecki w znanym dyskoncie.

 

Dziennikarzy się odpowiednio dobierze, a jak nie będą chcieli, to dyżurni politycy odpowiednio ich zastąpią. Można też wprowadzić zasadę, aby było jeszcze bardziej obiektywnie, że niech przesłuchują przyjaciele. Wiadomo, że w każdej partii zajadłych wrogów nie brakuje. Rozrysować grafik tak, aby skakali sobie do gardeł sami swoi. Tacy, co to sobie miejsca wchodzące do Parlamentu wygryzają. Przy braku „kizi-mizi” zabawa gwarantowana. Oglądalność i słuchalność też.

 

W sumie to trudno zrozumieć pojawiające się głosy oburzenia. Przecież to czy przepytuje usłużny dziennikarz grillujący nielubianego przeciwnika czy zrobi to gracz polityczny, nie ma większego znaczenia. Są setki tysięcy rodaków, którzy uwielbiają oglądać naparzankę w debacie publicznej. Skoro redaktorzy zapraszają redaktorów na podsumowania tygodnia, to dlaczegóż dyskryminować działaczy politycznych. W sumie to można pójść jeszcze dalej i politycy będą robić wywiady z dziennikarzami.

 

Takie pary nasuwają się same. Na pierwszy ogień: Krystyna Pawłowicz kontra Tomasz Lis. Posłanka na wygodnym fotelu, redaktor na łożu fakira. Na żywca. W prime time. Zamiast walk MMA. I te miliony przed odbiornikami…

 

Krzysztof Prendecki

Nostalgia za wypichconym felietonem – KRZYSZTOF PRENDECKI o dziennikarstwie kulinarnym

Parafrazując autora „Fizjologii smaku”, można śmiało rzec: „Powiedz mi, co czytasz, a ja ci powiem, co jesz”.

 

30 lat minęło jak jeden dzień. Trzy dychy, tak zwanej wolnej Polski. Również okres umiejętnego wyswatania sztuki pisania, z wiedzą o kulinariach. W „Wyborczej”, natknąłem się na tekst znanej popularyzatorski zdrowego żywienia Katarzyny Bosackiej. Było tam o tym, jak się zmieniały gusta smakowe rodaków. Coś w stylu; od baru mlecznego do dania narodowego – kebaba. Chciałbym jednak coś dorzucić wspominkowego, ale nie o samym jedzeniu, nie o kucharzach, nie o konsumentach, a o miłośnikach kuchni, smakowicie posługujących się słowem. Przewodnią myślą niech będzie dialog z bajki „Dwanaście prac Asteriksa”:

 

Kapłanka z Wyspy Rozkoszy:

– Czego sobie życzysz piękny wojowniku?

Obelix:

– Jeść

– Jeść? Jesteś na wyspie rozkoszy Ze wszystkich dostępnych rozkoszy możesz wybrać co chcesz, a Ty wybrałeś jedzenie?

– No pewnie! Jedzenie to prawdziwa rozkosz”.

 

A wszystko zaczęło się od Piotra Bikonta, którego niestety nie ma już wśród nas. Był prekursorem wystawiania rekomendacji restauracjom w całej Polsce. I szydzenia z nich ile wlezie (jak było trzeba), w rubryce „Jadłem w…”.

 

Muszę to przyznać, wychowałem się kulinarnie na tych felietonach. Od czasów licealnych, jak tylko przemierzałem nasz kraj, starałem się też wdepnąć w progi polecanej knajpy. Czasem odwiedziny przeradzały się w prawdziwe uczty. Po prostu się zaszalało. Zdarzyło się mieć odłożoną kasę, na zakup kurtki na zimę. Zamiast tego popuściło się pasa i pofolgowało kieszeni np. w restauracji korsykańskiej Paese. Okrycia wierzchniego po latach bym nie pamiętał, a biesiada pozostała na długo w pamięci. I do dziś utkwiły w głowie, połechtane kubki smakowe godne Napoleona. Choćby polędwica w sosie z zielonego pieprzu czy szparagi w sosie beszamelowym.

 

Z dwie dekady temu, gdy Bikont gościnnie reżyserował w mym rodzinnym Rzeszowie, „Iwonę księżniczkę Burgunda”, trafił na pustynię kulinarną. Chwaląc jedynie miejscowy chleb z kminkiem i miejsce gdzie można się było poczuć jak w Europie, kawiarnię „Pożegnanie z Afryką”.

 

Po recenzji rzeszowskiej restauracji „Czarny kot” tarzałem się po podłodze ze śmiechu. A redaktorowi Michałowi Cichemu, felietonista musiał dać na pralnię, bo tenże przy czytaniu nie tylko się uśmiał. Rzeczony fragmencik z „Dużego Formatu” GW i tytuł aż proszący się o przeczytanie: „Gicz z kota”:

 

„Micha Filemona – to nie jest nazwa, która mogłaby mnie zachęcić do jedzenia. Nozdrzami wyobraźni natychmiast czuję przed sobą porcję kitiketa. Niby nieco lepiej brzmi „deser kocia rozkosz”, no, ale jaka ona jest, ta kocia rozkosz? Na dachu, przy kominie i do tego w marcu. Gdy jednak widzę w karcie jeszcze na dodatek „gicz cielęcą z Czarnego Kota”, zastanawiam się, czy nie złożyć doniesienia do sanepidu i Towarzystwa Przyjaciół Zwierząt, bo już sam nie wiem, czy tu karmią koty, czy kotami”.

 

W krakowskiej „Gazecie” z kolei, to Robert Makłowicz nachodził miejscowych restauratorów, aby uchronić nasze trzewia. Jakież to wszystko było autentyczne, gdy się wychwalało legendarne kiełbaski z Nyski, a smagało piórem słynnego „Wierzynka”. I tu również pojawiła się idea niesienia kaganka oświaty gastronomicznej, aby przestawić wajchę myślenia na właściwe tory jadalności. Ot choćby wtedy, kiedy wyśmiewał nonsens lokali, które reklamowały się jako „domowe jedzenie”:

 

„W domu gotują amatorzy, w barach i restauracjach powinni to czynić zawodowcy. (…) Samemu też można przykleić podeszwę, przetkać rurę czy naprawić auto, nie widać jednak reklam: „Domowe naprawianie butów”, „Przetykam rury i naprawiam krany niczym wujek Stefan”, „Tu naprawisz samochód jak u taty na działce”. Jakoś nie spotyka się szyldów: „W naszym basenie wykąpiesz się jak w gliniance”, „Piszemy podania z błędami” albo „Strzyżemy amatorsko”. Dlaczego więc zawodowi kucharze uparli się, by tak deprecjonować własną pracę?” – pytał retorycznie Makłowicz.

 

Roberta Makłowicza oczywiście rozsławiła tv, i wielu rodaków po dziś dzień jest wdzięcznych, że dzięki tym programom, zaczęli wreszcie głodnieć na niedzielnym kacu. Jednak wiele kultowych powiedzonek, zostało również utrwalonych na papierze. Ot choćby te, odnoszące się do; nazwisk („Mięso twarde jak serce Berii”), polityki międzynarodowej („Ciasto kruche jak pokój na Bliskim Wschodzie”), historii („Piana trzyma się miski jak Rosjanie Kaliningradu”), regionów („Na Śląsku gubię się zawsze. Tamtejsze oznaczenia dróg wyglądają tak, jakby za chwile miał wkroczyć Wermacht, a polscy patrioci już zdążyli poprzestawiać drogowskazy”),czy narodów („Lubię makaroniarzy, mimo iż wymyślili pizzę i fiata”).

 

Piotr Bikont ze swoim przyjacielem Robertem Makłowiczem, w licznym felietonach – listach do siebie, starali się kształtować nasze gusta i podniebienia. Na długo przed obecną rewolucją kulinarną. Jeszcze przed zalewem kulinarnych blogerów i kucharzy na wszystkich kanałach tv. Nie przejmując się modami i kulinarną poprawnością, rekomendowali opasłość w tekście „Grubi do boju!”. Przyznawali się szczerze, do spożywanych okropieństw. M.in. zjedzenia chińskiej zupy w proszku wzmocnionej łyżką spirytusu w Kolei Transsyberyjskiej (P. Bikont), czy bułki posmarowanej margaryną w „Warsie” PKP (R. Makłowicz).

 

Słynna zasada „Edemas, ut vivamus, non vivimus, ut edamus” („Jemy, aby żyć, a nie żyjemy, aby jeść”) została wpojona nam przez prekursorów gatunku, w trudnych czasach transformacji. Ok, recenzentów i felietonistów w omawianej materii smakowitości nie brakuje. Ale wydaje się, że jest to świat albo tekstów sponsorowanych albo zapisków pozbawionych niezwykle potrzebnej finezji i ironii.  Przychodząc do wyszynku, chcemy wyrazić swą radość gromkim „wow”. Myśląc o wnętrzu, obsłudze i przede wszystkim szefie kuchni. Czytając o kulinariach, powinna nam nie tyko polecieć nieodzowna ślinka, ale wypadałoby wydobyć opary humorów szczęścia, podlanych sosem intelektualnej uczty.

 

Krzysztof Prendecki