Trafiłem w środek piekła – rozmowa z fotoreporterem WITOLDEM DOBROWOLSKIM

Ludzie byli bici losowo. Każdy z nas został uderzony kilka razy. Spytano mnie czy jestem Polakiem i podcięto mi nogi. Upadłem na twarz i znowu było bicie. Ten koszmar trwał  15 godzin – opowiada fotoreporter Witold Dobrowolski, zatrzymany podczas demonstracji na Białorusi, w rozmowie z Dorotą Zielińską.

 

Czy wyjeżdżając na Białoruś spodziewał się Pan, że to się tak potoczy?

 

Nie spodziewałem się żadnej z tych rzeczy, które mnie spotkały – zatrzymania, a tak naprawdę to porwania z ulicy, i przede wszystkim takiej brutalności, tortur, bicia. Przed wyjazdem oczywiście przygotowywałem się, rozmawiałem z dziennikarzami z Białorusi, z dyrektorką Biełsatu, ze znajomymi, którzy pracowali tam podczas protestów w 2006 i 2010 roku.  Nikt nie wyobrażał sobie, że coś takiego będzie miało miejsce. Ostrzegano, że mogę być zatrzymany, że mogę stracić sprzęt, ale mówiono też, że dadzą mi zadzwonić do konsula, że potrwa to kilka godzin i zostanę wypuszczony. A okazało się, że trafiłem w sam środek piekła, razem z siedmioma tysiącami innych osób, które w większości zostały porwane z ulicy i trafiły do takich katowni jak ja.

 

A czy dziennikarsko ten wyjazd się powiódł? Czy udało się Panu zrobić dobre zdjęcia? I co ze sprzętem, czy nie został zniszczony lub skonfiskowany?

 

To jest właśnie taka ironia, że ja zostałem pobity, ale sprzęt jest cały, odzyskany z kartami pamięci i ze wszystkim. Nie zdążyłem zrobić satysfakcjonujących zdjęć, ale w pewien sposób misja dziennikarska się powiodła, ponieważ dzięki temu co nas spotkało z Kacprem (Sienickim, również aresztowanym podczas protestów na Białorusi – przyp. red.), o tym katowaniu, tych torturach usłyszała cała Polska, a nawet cały świat. Jeśli chodzi o same zdjęcia – w dniu wyborów wykonywałem swoją pracę dziennikarską jako fotoreporter. Byłem ostrożny tego dnia i chciałem się trzymać ekipy Biełsatu, byliśmy w sztabie Cichanouskiej i spóźniliśmy się na te wszystkie demonstracje. Dopiero o północy wyszliśmy na ulice. Zdążyłem zrobić parę zdjęć ze starć ulicznych – to nie były zdjęcia, które mnie satysfakcjonowały. Wiedziałem, że następnego dnia będą większe protesty – o ósmej wieczorem miała być demonstracja. Ale kiedy z Kacprem szliśmy na tę demonstrację zostaliśmy porwani z ulicy. To było o siódmej, kiedy byliśmy gdzieś na starym mieście i demonstrantów nie było jeszcze nigdzie widać.

 

Spędził Pan w więzieniu prawie trzy doby, czy spodziewał się Pan, że to będzie tak długo? Czy raczej myślał Pan, że sprawdzą was, zobaczą, że Polacy, obywatele Unii Europejskiej, dziennikarz z legitymacją prasową i wypuszczą? 

 

Po pierwsze kwestia zatrzymania, podjechał bus, wyszli z niego zamaskowani OMON-owcy. Dokumenty – krzyknęli. Pokazaliśmy paszporty, powiedzieliśmy, że jesteśmy turystami. Oczywiście z tego względu, że większość dziennikarzy, myślę że jakieś 90 proc., przybyło na Białoruś bez akredytacji. Zostaliśmy od razu wpakowani do tego busa i pobici do nieprzytomności. Zawieziono nas do miejsca postoju więźniarek, tam były takie pojedyncze cele, myślę, że metr na metr kwadratowy, i w każdej były wciśnięte po trzy osoby.

 

Czyli na stojąco…

 

Tak, oczywiście. Potem zawieziono nas w jakieś miejsce, to była komenda milicji lub ministerstwo spraw wewnętrznych, trudno powiedzieć. Otworzono drzwi, wyrzucono nas i tam już była „ścieżka zdrowia”. Wydaje mi się, że coś takiego trudno dziś zobaczyć gdziekolwiek w Europie, przynajmniej w tak zorganizowany sposób i na poziomie państwowym.

 

Powiedział Pan – „ścieżka zdrowia”, to słowo używane było w Polsce za czasów komuny. Czy ono też funkcjonuje na Białorusi, tak nazywa się bicie i tortury w więzieniach, czy po prostu Pan to zna z polskiej historii?

 

Znam to określenie z polskiej historii. To było brutalne, każdy z tych oficerów policji, czy tam  OMON-u, musiał uderzyć nas biegnących. Wpadliśmy w korytarz, tam również była „ścieżka zdrowia”, wreszcie trafiliśmy do wielkiej sali gimnastycznej, gdzie znajdowało się już około trzystu osób. Leżeli w szeregach, zakuci w kajdanki. Rzucono nas w jeden z tych szeregów, spięto nam ręce plastikowymi kajdankami z tyłu i kazano zwrócić twarz w lewą stronę.  No i znaleźliśmy się w środku piekła. Ludzie byli bici losowo. Myślę że każdy z nas został kilka razy uderzony. Jedną osobę katowano tam 15 minut. Mnie postawiono, spytano czy jestem Polakiem i podcięto mi nogi. Upadłem na twarz i znowu było bicie.  Ten koszmar trwał  15 godzin. Cały czas było zastraszanie, cały czas było bicie.  Najgorsze, że nie wiedzieliśmy co się dzieje. Byliśmy totalnie zaskoczeni skalą tego co się działo. W pewnym momencie zorientowali się, że jestem dziennikarzem – miałem akredytację ze sztabu Cichanouskiej.  To nie zmieniło ich podejścia do mnie, cały czas było to samo, cały czas było bicie. Potem kazali wszystkim klęczeć, z rękoma skutymi z tyłu i głową przy podłodze – to było bardzo bolesne, wymagające, ludzie nie dawali rady. Wtedy bito. I jeszcze takie sadystyczne zachowania – krzyczano: „kto jest waszym ulubionym prezydentem?”. Wszyscy musieli odpowiedzieć zgodnie: „Aleksandr Ryhorawicz Łukaszenka”. Jakiś sadysta zaczął krzyczeć, że on jest obrońcą tego miasta, prawdziwym patriotą i że mamy błagać o litość. Więc wszyscy błagaliśmy o litość, o przebaczenie.  Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, do czego reżim się posunął, czy na demonstracjach nie zaczęto ludzi kosić z kałasznikowów. Byliśmy przekonani, że zginie wiele osób. Dopiero potem się dowiedziałem, że tylko jeden zatrzymany umarł, ze względu na słaby organizm, ale nie na tej sali gdzie ja przebywałem.

 

To było w Mińsku?

 

Tak. Potem zabrano nas skutych do więźniarek. W drodze do więzienia kapitan OMON-u, w takim czerwonym berecie, zaczął rozmawiać z demonstrantami o polityce, jak te demonstracje powinny wyglądać, co robić żeby nie być zatrzymanym. Koniec końców wyszło na to, że najlepiej nie wychodzić z domu.

 

To był tak zwany „dobry policjant”, czy tylko grał takiego, aby zrobić dobre wrażenie po tych oprawcach i sadystach?

 

On nie był z tych ludzi z sali,  odpowiadał za transport. Nie wykluczam oczywiście, że wcześniej bił, ale w tamtym momencie, w stosunku do nas był ludzki i po prostu pokazywał swoją perspektywę – człowieka ze służb resortowych, jak oni na to patrzą:  że nie godzą się na jakiekolwiek „majdany”. Uważał, iż ludzie tu przyjeżdżają, czy to z Polski, czy z Rosji, i dostają 100 dolarów żeby robić zamęt.

 

W jakim języku odbywała się rozmowa z tym „dobrym policjantem”, po rosyjsku czy białorusku?

 

Po rosyjsku. Ostatecznie dojechaliśmy do tego więzienia, czy łagru w Żodino. Tam na początku również była „ścieżka zdrowia”. Szczekały psy, ale zaskakujące było to, że nie bolało – uderzali tak jakby nie chcieli zrobić krzywdy, a psy miały kagańce. Na nikim to nie zrobiło wrażenia, po tym co spotkało nas wcześniej. Zabrano wszystkich do takiego podwórka, spacerniaka, gdzie oczekiwaliśmy na umieszczenie w celach. I tam już była woda z kranu – dla mnie smakowała jak źródlana, bo byłem po prostu wykończony i chciałem się napić – i toaleta , oczywiście taka… powiedzmy, stalinowska dziura w ziemi, w podłodze, ale to w żaden sposób nie przeszkadzało. Jedynym problemem były przepełnione cele, bo zatrzymano siedem tysięcy osób. W Hongkongu tyle zatrzymywano przez pół roku, a na Białorusi w trzy dni.  W mojej celi było sześć łóżek i 24 osoby, wiem że wszystkie wyszły, odezwali się do mnie.

 

Czy wcześniej widział Pan już takie traktowanie demonstrantów, bo przecież relacjonował Pan inne protesty?

 

Na Majdan dotarłem tuż po „czarnym czwartku” więc nie spotkałem już milicji w konfrontacji z demonstrantami. Byłem we Francji na protestach „żółtych kamizelek”. Hongkong oczywiście, za te zdjęcia dostałem Grand Press Photo. Byłem w Bejrucie, tam też widziałem duże starcia. Czym różni się Białoruś? Poza ekstremalną brutalnością, co oczywiście cechuje OMON, zauważyłem ogromny profesjonalizm w „czyszczeniu” ulic z  demonstrantów. Oni mają sprzęt jakiego nigdy nie widziałem, samochody z takimi osłonami, które miały spychać demonstrantów, ze stanowiskiem dla strzelca z gazem łzawiącymi. Armatki wodne, wozy opancerzone ze strzelcami – to była po prostu taka ruszająca się ściana, która spychała protestujących. Z tym wręcz nie dawało się fizycznie walczyć, człowiek przeciwko maszynie. To było niesamowite, czegoś takiego wcześniej nie widziałem – totalna brutalna machina, która czyściła ulice. A potem pojawiały się te busiki, z których wyskakiwali ludzie w kominiarkach, którzy jak w jakimś przerysowanym filmie krytykującym totalitaryzm, pojawiają się i porywają ludzi z ulicy. Później przez tydzień nie wiemy, gdzie te osoby są, czy w ogóle żyją. W Hongkongu przez sześć miesięcy policja w ogóle się nie uczyła, cały czas popełniali te same błędy – dopuszczali do wielkich demonstracji, które potem pacyfikowali, albo bawili się tam w kotka i myszkę z demonstrantami, którzy pojawiali się na ulicach, robili blokady i znikali, a policja nie nadążała. To było wręcz żałosne. Na Białorusi, po prostu z dnia na dzień się nauczyli, że wszystkich trzeba zatrzymywać, brutalnie spacyfikować i tak było…

 

Czy wybiera się Pan jeszcze na Białoruś?

 

To jest kwestia bezpieczeństwa. Musiałem wrócić do Polski ponieważ okazano mi tak ogromne wsparcie, zarówno politycy różnych opcji, jak i rząd, dyplomacja, znajomi, dziennikarze, wykładowcy.  Gdybym znowu poszedł na demonstrację i dał się zatrzymać, to by wyglądało niepoważnie i to by był całkowity brak szacunku. Oczywiście jestem sercem z Białorusinami – wystarczyło kilka dni i pokochałem ich, zżyłem się z nimi.  Uważam że są nam nawet bliżsi kulturowo niż Ukraińcy, których uważam za braci. Nie chcę zmarnować tego, co dla mnie zrobiono, choć bardzo bym chciał dokumentować to, co się tam dzieje.

 

Rozmawiała Dorota Zielińska

 

Poniżej zdjęcia Witolda Dobrowolskiego z demonstracji na Białorusi

 

 

PAWEŁ BOBOŁOWICZ: Reżim Łukaszenki nie zdołał stłumić wolności słowa

Według Białoruskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy pomiędzy 9 a 13 sierpnia na Białorusi zatrzymano 68 dziennikarzy. Jeszcze wczoraj – w czwartek, 13 sierpnia, około godziny 17. – wciąż przetrzymywanych w izolacji było 23 przedstawicieli mediów. Co najmniej 29 dziennikarzy odniosło obrażenia i rany.

 

13 sierpnia wieczorem reżim Łukaszenki zaczął zwalniać z aresztów zatrzymane osoby – ogółem zatrzymano około siedmiu tysięcy osób – nie tylko protestujących, dziennikarzy, ale też przypadkowych osób, które według reżimowych funkcjonariuszy znalazły się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie. Pierwsze dane mówią, że zwolniono już ponad tysiąc osób i być może wśród wypuszczonych na wolność są, czy też będą dziennikarze. Na razie jednak trudno jest zrozumieć intencje białoruskiego dyktatora i nie można mieć pewności, że Białorusi nie czeka kolejna fala przemocy ze strony władzy – nic bowiem nie wskazuje, żeby miały wygasnąć akcje protestów. Jeśli represje będą kontynuowane, znów zapewne dotkną także dziennikarzy, bo wolność słowa, niezależne dziennikarstwo, jest szczególnie niebezpieczne dla trwania rządów Łukaszenki i dyktator od dawna to udowadnia.

 

Dziennikarzy zaczęto zatrzymywać już od samego początku protestów po sfałszowanych wyborach na Białorusi. Według Biełsat TV zatrzymywań dokonywano w czasie pracy, ale też urządzano polowania pod domami pracowników niezależnych mediów. Dziennikarzy przewożono na komisariaty, nie dając bliskim możliwości poinformowania, co się dzieje, gdzie są. Wyciągano ich z  redakcji i przetrzymywano po kilka, kilkanaście godzin. Każde takie zatrzymanie kończy się zasądzeniem pozbawienia wolności od 5 do 30 dni, lub karą grzywny.

Odizolowanie, uniemożliwianie kontaktu, ma na celu dodatkowe zastraszenie.

 

Biełsat opisuje los dziennikarza śledczego Stanisława Iwaszkiewicza, który m.in. zajmuje się problematyką korupcji w strukturach państwowych. Został on porwany przez funkcjonariuszy w dniu głosowania wprost spod lokalu wyborczego. Odnaleziony został dopiero po dwóch dobach w jednym z mińskich aresztów. Dziennikarza bito.

 

Redaktora naczelnego niezależnego portalu Nasza Niwa Jahora Marcinowicza zatrzymano w czasie blokad milicyjnych Mińska. Kiedy okazał swoją legitymację dziennikarską funkcjonariusz od razu rozpoznał „niepożądaną” redakcję, zadał pytanie, które można uznać też za zarzut „Mówisz po białorusku?” i kazał mu biec do więźniarki. Przez kilkanaście godzin los Marcinowicza był nieznany. Redaktor po zwolnieniu opisał w mediach społecznościowych jak poniżano zatrzymanych, mówiono o nich „zwierzęta”, i trzymano leżących z twarzą skierowaną do ziemi. Funkcjonariusze zatrzymanych kopali i bili.

 

Biełsat TV informuje o ranach poniesionych przez fotoreporterów:  odłamek granatu hukowego trafił Alaksandra Wasiukowa, Taćcianę Kapitonawą ogłuszył wybuch, a Iryna Arachouskaja została trafiona gumową kulą. Jan Roman – współautor nadawanych na antenie Biełsatu i TVP Polonia programów historycznych został pobity pod aresztem, w którym przetrzymywano dwóch jego kolegów. Roman stracił cztery zęby, złamano mu nos i kość policzkową.

 

Białoruskie Stowarzyszenie Dziennikarzy informuje o podobnych sytuacjach także w innych miastach. Zatrzymywani są tez dziennikarze mediów, które nawet nie miały „łatki” opozycyjnych. Często był uszkadzany sprzęt dziennikarzy, niszczono nośniki informacji. Warto dodać, że wśród zatrzymanych znalazły się także 4 osoby z Polski, wśród nich dziennikarz fotoreporter Witold Dobrowolski, laureat Grand Press Photo 2020, znany z relacjonowania sytuacji w miejscach ogarniętych konfliktami.

 

Dziennikarze zgodnie relacjonują: przed agresją białoruskich funkcjonariuszy nie chronią żadne oznaczenia na odzieży z napisem „PRESS”, legitymacje dziennikarskie.  W środę 13.08 minister spraw wewnętrznych Białorusi Jurij Karajew wziął na siebie odpowiedzialność i przeprosił za traumy zwyczajnych obywateli, ale jednocześnie dodał, że „technologie kolorowych rewolucji” starają się wciągnąć do protestów  zwyczajnych ludzi. W ten sposób tworząc spiskową teorię dla sprzeciwu białoruskiego społeczeństwa.

 

Redaktor naczelny Naszej Niwy Jahor Marcinowicz krótko skomentował słowa ministra na swoim Facebooku: „Nie potrzebuję przeprosin Karajewa. Zamiast tego chcę przed sądem zobaczyć siły specjalne i członków komisji”. Wielu dziennikarzy uważa, że za to, co się wydarzyło w ostatnich dniach, nikt z władzy i ze służb nie poniesie odpowiedzialności.

 

O tym, że brutalność w czasie tłumienia protestów przelała czarę goryczy białoruskiego społeczeństwa najlepiej świadczy fakt, że od służb i specnazu odcinają się ich byli, a także w kilku przypadkach obecni funkcjonariusze. Nagrywają filmiki, w których niszczą pagony, odznaki, naszywki z napisami „specnaz” i stwierdzają, że wstydzą się za takie działania służb wobec własnego narodu. Do dymisji podało się kilku urzędników reżimu Łukaszenki, nawet z prezydenckiej administracji.

 

Nie wytrzymują też tego napięcia i presji dziennikarze reżimowych mediów –  co najmniej 7 państwowych dziennikarzy odeszło z pracy. Niektórzy z nich wprost opowiadają o manipulacjach rządowych mediów, inni  swoją decyzję motywują sprzeciwem wobec wykorzystania do tłumienia protestów armii. Niektórzy nie podają swoich motywów oficjalnie, ale wiadomo, że nie wytrzymywali propagandowych nacisków i konieczności kłamania.

 

Białoruska  telewizja państwowa przez pierwsze dni w ogóle nie zauważała protestów. A na pierwszym miejscu znajdowały się informacje np. o rozwoju przedsiębiorczości spożywczej. Gdy wreszcie protesty dostrzeżono, to oczywiście oczernia się w nich manifestujących, a o ofiarach mówi się wśród funkcjonariuszy białoruskich służb.

 

Wydarzenie na Białorusi pokazały też, że wciąż mamy do czynienia z nowym zjawiskiem w świecie medialnym, gdzie tak naprawdę kluczową rolę odgrywają media społecznościowe. Nie można bezkarnie kłamać, nawet gdy się dysponuje potężną machiną mediów państwowych. Ich przekaz jest bowiem konfrontowany z tysiącami wiadomości, filmików zamieszczanych w Internecie. Krótkie ujęcia filmowe pokazują brutalną prawdę: agresję OMONu, katowanie ludzi, czy nawet niszczenie przez funkcjonariuszy samochodów (za to, że kierowcy wspierają protestujących trąbieniem). Reżim próbował walczyć z mediami społecznościowymi odcinając internet, ale dziś staje się to niemożliwe na dłuższy czas – bez Internetu nie może działać ani gospodarka, ale ma też z tym problem i sama reżimowa administracja.

 

Ciekawe, że obszar mediów społecznościowych krajów byłego Związku Sowieckiego jest słabo zrozumiały dla mieszkańców naszego kraju. Na Białorusi (ale też na Ukrainie) olbrzymią popularnością cieszy się komunikator Telegram. To tam na kanałach zarządzanych przez blogera Nechtę (zapis NEXTA) na bieżąco można było się dowiedzieć o skali protestów – nie tylko w Mińsku, ale na całej Białorusi. Telegramowe kanały podawały informacje gdzie się zbierają protestujący, ale też gdzie są jednostki OMONu – dzięki temu mieszkańcy białoruskich miast utrudniali swoimi samochodami przemieszczanie się kolumn funkcjonariuszy. Podawano nawet numery do domofonów domów, w których mogli się schować protestujący. Przy zastosowaniu skutecznej taktyki rozproszonych protestów i połączeniu tego z informacjami z Telegrama, reżim pomimo swojej brutalności, nie mógł spacyfikować rozlewającego się protestu.

 

Dziennikarz Michał Potocki stwierdził na Twitterze: „Ruch nie ma liderów. W 2010 plan protestu szykowały sztaby kandydatów, więc po zatrzymaniu Uładzimira Niaklajeua reszta się pogubiła. Sztab Swiatłany Cichanouskiej nie wzywał do wystąpień, nie wziął w nich udziału, więc jej wyjazd na Litwę nie ma znaczenia dla protestu. Koordynator protestu: żyjący w Warszawie bloger Nexta, Sciapan Puciła, którego na Telegramie śledzi milion ludzi. To on proponuje miejsca zbiórki i taktykę na kolejny wieczór.”

 

Gdy ulicami Mińska już w niedzielę wieczorem maszerowały tysiące ludzi, niektórzy komentatorzy, także w Polsce, jeszcze powtarzali opinie rosyjskiej agencji TASS o nielicznych protestach, a inni pisali o tym, że nie ma z protestów zdjęć. Nie mieli zapewne świadomości, że żyją w swoich bańkach informacyjnych i po prostu rozlewającego się protestu nie widzą, bo nie jest on relacjonowany w mediach, które sami obserwują. Faktycznie mniej informacji było na Facebooku, a konstrukcja tego medium nie pozwala na tak szybkie informowanie i masowe docieranie do odbiorców – bo to przecież Facebook decyduje co i komu pokaże. Na Białorusi nie jest szczególnie tez popularny Twitter. Natomiast w Telegramie widzimy wszystkie informacje na bieżąco, w odstępach sekundowych. Popularnym medium społecznościowym stał się też Instagram, który dla wielu w Polsce kojarzy się tylko z zamieszczeniem ładnych zdjęć celebrytów. Na Białorusi jest jednak kolejnym narzędziem w walce z Łukaszenką i pokazuje prawdę o wydarzeniach.

 

Jak widać po ostatnich dniach media społecznościowe są skuteczne, mogą być częścią obszaru wolności słowa, chociaż są dalekie od klasycznego rozumienia dziennikarstwa i wywołują też wiele pytań dotyczących jego kształtu, ale też podatności na manipulację i wpływy. Trudno chociażby nie zwrócić przy tej okazji uwagi na kwestie, kto jest ich twórcą, właścicielem i kto ustanawia zasady ich funkcjonowania, kto w nich chroni naszą prywatność. W krytycznych momentach te kwestie zawsze schodzą na dalszy plan: dziś niewątpliwie można docenić fakt, że reżim Łukaszenki nie wygrał wojny informacyjnej prowadzonej wobec własnego społeczeństwa. Nie pomogły represje wobec dziennikarzy, nie pomogło czasowe wyłączenie internetu. Zapewne Białorusini wiedzą dziś o wiele więcej o swoim kraju i systemie, niż jeszcze kilka lat wcześniej.

 

Paweł Bobołowicz

 

Źródła: bielsattv, Białoruskie Stowarzyszenie Dziennikarzy

SDP domaga się uwolnienia polskiego dziennikarza zatrzymanego na Białorusi

Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich żąda natychmiastowego uwolnienia Witolda Dobrowolskiego, polskiego dziennikarza – freelancera, który został zatrzymany w Mińsku.

 

Witold Dobrowolski jest członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, laureatem Grand Press Photo 2020 za fotoreportaż z protestów w Hongkongu.

 

O prawdopodobnym zatrzymaniu naszego dziennikarza dowiedzieliśmy się we wtorek 11 sierpnia 2020. Od tego czasu, pomimo wielokrotnych prób, nie udało nam się z nim skontaktować.

 

Dziennikarze, ze względu na widoczne oznaczenia prasowe, aparat fotograficzny, mikrofon, czy kamerę, są łatwym celem dla służb, które w coraz bardziej brutalny sposób dokonują zatrzymań na białoruskich ulicach. Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich protestuje przeciwko takim działaniom i przypomina, że zgodnie z międzynarodowymi standardami, służby mają obowiązek powstrzymania się od stosowania wobec relacjonujących wydarzenia dziennikarzy wszelkich środków przymusu, w tym w szczególności zatrzymania, odmowy dostępu czy usunięcia z miejsca demonstracji.

 

Krzysztof Skowroński, prezes SDP

dr Jolanta Hajdasz, wiceprezes SDPdyrektor CMWP SDP

Jadwiga Chmielowska, sekretarz ZG SDP

Apel Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich o uwolnienie zatrzymanych dziennikarzy na Białorusi

Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich stanowczo protestuje przeciwko aresztowaniom i aktom przemocy  wobec dziennikarzy relacjonujących powyborcze protesty na Białorusi i apeluje do białoruskich władz o natychmiastowe i bezwarunkowe uwolnienie wszystkich dotychczas zatrzymanych dziennikarzy.

 

Od dnia wyborów prezydenckich, to jest od 9 sierpnia 2020, na Białorusi zatrzymanych zostało co najmniej 22 dziennikarzy. Część z nich w dalszym ciągu przebywa w aresztach, a niektórzy zostali zwolnieni i skazani na zapłatę grzywny. Dziennikarze zostali zatrzymani i ukarani za wykonywanie swoich obowiązków zawodowych i służbowych, co jest absolutnie niedopuszczalne i sprzeczne z prawem.

 

Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich przypomina, że zadaniem dziennikarzy jest przekazywanie informacji. W tym celu dziennikarze muszą mieć możliwość relacjonowania wydarzeń i przebywania w miejscach, w których te wydarzenia się rozgrywają, zbieraniu tam informacji, zdjęć i nagrań. Dziennikarze mają taki obowiązek i mają do tego prawo, jest to działanie legalne, uczciwe i zgodne z etyką zawodową, której zasady zebrane są w Karcie Etyki Dziennikarskiej przyjętej przez Międzynarodową Federację Dziennikarską.

 

Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich wzywa władze białoruskie do natychmiastowego uwolnienia wszystkich zatrzymanych dziennikarzy, zaniechania przemocy wobec dziennikarzy i do przestrzegania zasady wolności prasy gwarantowanej przez międzynarodowe konwencje.

 

W imieniu SDP

 

Krzysztof Skowroński, prezes SDP

dr Jolanta Hajdasz, wiceprezes SDP, dyrektor CMWP SDP

Jadwiga Chmielowska, sekretarz ZG SDP

 

 

Białoruś – aresztowania dziennikarzy, blokowanie niezależnych mediów

Masowe protesty na Białorusi – reakcja na sfałszowane wyniki wyborów prezydenckich – są brutalnie tłumione przez reżim Łukaszenki. Celem bezprawnego działania służb są również dziennikarze i niezależne media, w tym dziennikarze polscy oraz dziennikarze białoruscy współpracujący z polskimi mediami.

 

Od 9 sierpnia zatrzymanych zostało co najmniej 22 dziennikarzy białoruskich, w tym Jahor Marcinowicz – redaktor naczelny niezależnego pisma „Nasza Niwa”, a także wielu dziennikarzy Biełsatu (stacja telewizyjna nadająca z Warszawy) – kilku z nich zwolniono z aresztu po kilku godzinach, niektórych skazano na grzywny lub kilka dni aresztu, nie ma natomiast żadnych informacji o losie dziennikarza śledczego Stasa Ivashkevicha (wczoraj obchodził 37. urodziny).

 

Funkcjonariusze zatrzymują również dziennikarzy zagranicznych – od kilku godzin nie mamy kontaktu z Witoldem Dobrowolskim, członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, laureatem Grand Press Photo 2020 za fotoreportaż z protestów w Hong Kongu. Wczoraj kontakt ze swoim korespondentem w Mińsku stracił niezależny portal Meduza (rosyjski portal, którego redakcja znajduje się na Łotwie) – Maksim Solopov został najprawdopodobniej pobity i zatrzymany. Wcześniej brutalnie zatrzymano, a następnie wydalono z Białorusi dwóch dziennikarzy i operatora rosyjskiej niezależnej telewizji TV Rain.

 

Zablokowany został dostęp do niezależnych mediów, między innymi do największego niezależnego portalu TUT.by oraz do naviny.by – portalu agencji informacyjnej BiełaPAN. Redakcje robią wszystko, aby umożliwić odbiorcom dostęp do informacji, uruchomiły alternatywne adresy internetowe (np. https://www.tutby.news/, http://news.tutby.online/). Telewizja Biełsat wciąż nadaje – reżim Łukaszenki nie jest w stanie zablokować sygnału, gdyż ten nadawany jest drogą satelitarną.

 

Stowarzyszenie Dziennikarzy Białoruskich (BAJ) monitoruje sytuację związaną z zatrzymaniami dziennikarzy i incydentami, które rzutują na ich pracę na Białorusi. Informacja zamieszczona na stronie internetowej organizacji (baj.by) jest stale aktualizowana. BAJ podaje też numery kont, na które można wpłacać pieniądze na grzywny zasądzane zwalnianym z aresztu dziennikarzom.

 

W czasie przygotowywania tego materiału na profilu Stasa Ivashkevicha na FB pojawiła się informacja, że dziennikarz przebywa w areszcie i dziś ma być sądzony w Mińsku.

 

Zdjęcie: Wadzim Zamirouski/tut.by_Jednostki specjalne przed stacją metra w Mińsku w nocy z 10 na 11 sierpnia 2020 r.