MAJA NARBUTT: Nie ma pomysłu na Białoruś

Aleksander Łukaszenka pokazał już, że nie cofnie się przed niczym. Unia Europejska – że skłonna jest przeciwstawić mu niewiele: tradycyjne wyrazy głębokiego zaniepokojenia i wpisanie na czarną listę. Czas kolorowych rewolucji dobiegł końca i wszyscy są tego świadomi.

 

Dla Łukaszenki utrzymanie się przy władzy to kwestia życia i śmierci. Może nie w sensie dosłownym, ale z pewnością dymisja  oznaczałaby dla niego śmierć cywilną, wegetację na wygnaniu w prowincjonalnym rosyjskim mieście. Jest zdeterminowany – i to cecha, która określa jego postępowanie.

 

Unia Europejska takiej determinacji w radzeniu sobie z kryzysem na Białorusi nie ma. Z bardzo prostej przyczyny: z reguły brak jej determinacji w kwestiach związanych z obroną praw człowieka, jeśli wiązałoby się to z wejściem w  konflikt z Rosją. Owszem, jawne sfałszowanie wyborów, aresztowanie politycznych oponentów, torturowanie ich  a nawet zabijanie to bardzo przykre sprawy. Podobnie jak przykrą sprawę było otrucie rosyjskiego opozycjonisty Aleksandra Nawalnego. I dlatego oczywiste było, że przywódcy zachodnich państw wydadzą stosowne oświadczenia, wyrażając głębokie zaniepokojenie. A nawet sięgną po tradycyjne w takich wypadkach sankcje, czyli wpisanie na czarną unijną  listę przedstawicieli białoruskiego reżimu. Nie mogą zrobić nic mniej, zwłaszcza gdy czołowe zachodnia media alarmują, że trzeba pomóc  dzielnym ludziom pacyfikowanym  na ulicach białoruskich miast.

 

Aleksander Łukaszenka otwarcie jednak kpi z takich sankcji. Wypowiadał się na ten temat w białoruskiej telewizji, podkreślając, że jest przyzwyczajony do figurowania na czarnej liście. Zapewne nawet nie jest to dla niego szczególnie przykre, no może poza tym jedynym przypadkiem, kiedy osiem lat temu chciał się udać do Londynu na olimpiadę, a okazało się, że jest tam persona non grata.

 

Zresztą niewątpliwie dla całego establishmentu białoruskiego objęcie unijnymi sankcjami jest mniej bolesne niż dla rosyjskiego. Administracja Łukaszenki, w przeciwieństwie do Rosjan z kręgu Kremla, raczej nie słynie z robienia zakupów w Paryżu czy wysyłania dzieci na studia do Londynu.

 

Łukaszenka potrafił się zresztą odwinąć i uderzyć w tych, których uznał za „najbardziej uprzedzonych wobec władz Białorusi ”  przedstawicieli państw członkowskich UE i członków Parlamentu Europejskiego. Białoruska czarna lista ma charakter niejawny i ma obowiązywać również w Rosji. Poza tym władze białoruskie zażądały, by swój personel dyplomatyczny ograniczyła Polska i Litwa, czytelnie wskazując, kogo uważają za inicjatorów działań skierowanych przeciw Aleksandrowi Łukaszence.

 

Czy sensowne byłoby wprowadzenie sankcji ekonomicznych skierowanych przeciw reżimowi Łukaszenki ? Ich efekt nie byłby porażający biorąc pod uwagę, że tylko 20 procent eksportu Białoruś kieruje na Zachód, a prawie 50 procent – do Rosji.

 

Przede wszystkim jednak UE nie pali się do sięgnięcia po bardziej drastyczne środki nacisku. Trzeba powiedzieć to bardzo  wyraźnie: Białoruś nie będzie terenem, na którym Zachód zamierza w jakikolwiek sposób konfrontować się z Rosją. Karty zostały rozdane już dawno, pragmatyzm niebezpiecznie blisko graniczy z cynizmem, a przymykanie oczu na łamanie praw człowieka przez  „ostatniego dyktatora  Europy” ‚ ma wieloletnią tradycję.

 

Mogłoby nastąpić nowe rozdanie, gdyby Rosjanie przewrócili stolik i zdecydowali się bezpośrednio ingerować na Białorusi, ale nic nie wskazuje, że mogłoby to nastąpić. Także dlatego, że nie ma już takiej potrzeby. Kiedy trzy miesiące temu pojawiło się wstrząsające  zdjęcie Aleksandra Łukaszenki z uzbrojonym w kałasznikowa piętnastoletnim  synem Kolą jak siedzą w niemal pustej  sali, w której ma obradować  sztab kryzysowy, mogło się wydawać, że dni dyktatora są policzone. Jeśli oczywiście nie pomoże mu Putin. Ale białoruskie struktury siłowe nie opuściły Łukaszenki i dzisiaj widać już, że nie zamierza on ustąpić w najbliższej przyszłości.

 

Możemy dyskutować, co Zachód powinien zrobić dla Białorusi. Bezdyskusyjne natomiast jest, czego absolutnie zrobić nie powinien. Nie powinien rozbudzać nadmiernych nadziei Białorusinów, karmić ich złudzeniami, że możliwa jest integracja ich kraju z Europą i otwarcie w przewidywalnej przyszłości drzwi do UE. Taki morał płynie z gorzkiej ukraińskiej lekcji, którą powinniśmy dobrze zapamiętać.

 

W wypadku Białorusi sprawa jest zresztą  prostsza, bo Białorusini nie mają aspiracji, które niepotrzebnie udało się poprzez Partnerstwo Wschodnie rozbudzić w Ukraińcach. Na białoruskich demonstracjach trzepoczą flagi biało – czerwono – białe, flag unijnych raczej nie ma.  Być może to wyraz realizmu Białorusinów, a może wręcz zapowiedź tego, że ktokolwiek obejmie władzę po Łukaszence nie ma zamiaru odwracać geopolitycznych sojuszy.

 

Musimy więc skupić się na tym, co konkretnie  można  zrobić – i co już się dzieje – czyli na przyspieszeniu procedur wjazdowych dla Białorusinów, którzy padli ofiarą represji reżimu Łukaszenki. Polska musi być dla nich bezpiecznym terytorium, na którym znajdą schronienie .

 

Padły już naszej strony deklaracje, że chętnie przyjmiemy Białorusinów, którzy chcą do nas przenieść swe firmy, także z sektora IT. Byłoby to zresztą korzystne dla Polski. Nie wiadomo jednak, czy Białorusini z tej oferty skorzystają. Trzydzieści kilometrów od białoruskiej granicy jest Wilno i tam  już pojawiło się wielu informatyków, którzy opuścili Białoruś, najwyraźniej jest to dla nich obszar bliższy kulturowo.

 

Najbliższa agenda wydaje się jasna — trzeba pomagać Białorusinom , którzy zdecydują się opuścić swój kraj, otworzyć dla nich swój rynek pracy  a także finansowo wspierać tych, którzy tam pozostaną i są represjonowani. A także wspomagać niezależne media i organizacje pozarządowe.

 

Czy Białorusini mogą jednak liczyć na więcej? Mówi się o nowej wersji planu Marshalla, który miałby objąć Białoruś. Ale oczywiście miałoby to dotyczyć Białorusi, która się demokratyzuje i zaczyna reformować, na co się w najbliższej  przyszłości raczej nie ma co liczyć.

 

A kiedy już opadną emocje, może się też okazać, że wyniszczony ekonomicznie  pandemią Covid-19  Zachód nie bardzo będzie się kwapił dla takiej pomocy.

 

Maja Narbutt

PIOTR LEGUTKO: Białoruś. Fenomen 2020

Żyjemy w cieniu pandemii. Wciąż toczy się spór na temat jej skali, skutków oraz tego czy kuracja, jaką świat sobie zaordynował, nie okaże się ostatecznie groźniejsza od choroby. Nikt jednak nie ma wątpliwości, że rok 2020 będzie kojarzony z zarazą. Może i tak będzie, ale zaryzykowałbym twierdzenie, że historia brzemienna w skutki dzieje się właśnie teraz nie w Londynie, Berlinie czy Madrycie, ale na ulicach Mińska, Grodna i Brześcia. I nie dotyczy pandemii, ale wolności.

 

Ryzyko postawienia takiej tezy nie jest zbyt wielkie. Każdy, kto uważnie śledzi złotą (a raczej biało-czerwono-białą) białoruską jesień, musi dostrzec jej wyjątkowość. Wszystkie porównania – z tym najczęściej przywoływanym, do narodzin polskiej Solidarności – są nie do końca trafione. Skala protestów, ich dramatyzm, charakter, stopień organizacji społecznej, determinacja, odwaga, nie tylko budzą szacunek i respekt. Są fenomenem na wielu poziomach, nie dającym się opisać z użyciem znanych nam klisz i formatek. Jedni mówią narodziny narodu, inni narodowe odrodzenie. Punkt zwrotny, cezura, game changer… Mnożą się spekulacje, eksperci szkicują scenariusze rozwoju sytuacji, zalecają chłód i wstrzemięźliwość w ocenie szans na polityczny przełom. A on się właśnie dokonuje, „dzieje się historia” i woła o swoich kronikarzy.

 

Mam wrażenie graniczące z pewnością, że nie ma w nas, dziennikarzach, ludziach powołanych do tej kronikarskiej misji, świadomości skali tego wyzwania. Chodzi nie tylko o klasyczny, reporterski instynkt łowcy. Oczywiście, na Białoruś powinien ruszać każdy, kto pojmuje ten zawód jako powinność bycia tam, gdzie dzieją się rzeczy naprawdę ważne, ale – wiadomo – nie każdy ruszać może. Czasy są jednak takie, że nawet z Warszawy czy Lublina można „ogarniać” temat, wykorzystując nie strumień, ale rzekę materiału płynącą z Białorusi. Bo to jest protest pokolenia smartfonów. Paradoksalnie podnieśli głowy ludzie nazywani generacją „head down” (rzadko odrywającą wzrok od ekranu). Nie tylko oni, ale właśnie dzięki nim możemy śledzić w czasie rzeczywistym i z bliska ów fenomen.

 

Dlaczego zatem nie jest to cover story polskich mediów? Dlaczego temat nie uwodzi włoskich, amerykańskich czy brytyjskich dziennikarzy – odpowiedzieć stosunkowo łatwo. Ale jak wytłumaczyć letniość naszej, polskiej, tak emocjonalnej przecież grupy zawodowej wobec pasjonującej historii dziejącej się dosłownie za miedzą? Co „ważniejszego” zajmuje nasze głowy, pochłania czas, budzi emocje – łatwo sprawdzić. Nigdy jeszcze tak wielu z nas nie zajmowały sprawy tak mało istotne, groteskowe awantury, podwórkowe intrygi, opisywane zresztą językiem całkowicie dla nich adekwatnym. Ktoś powie – my też mamy swoją rewolucję. Dziennikarze też są na barykadach, malują twarze, krzyczą: „wy…ć!”. Odpowiem – jakie dziennikarstwo, taka rewolucja. I żeby nie przesadzać z biciem się jedynie we własne, korporacyjne piersi poproszę o szerszy kadr. To samo dzieje się w środowisku artystycznym, na polskich uczelniach. Akademicy w oficjalnych oświadczeniach porównują Strajk Kobiet do narodzin Solidarności… Co się stało z naszą klasą? Inteligencjo, jeśli drogie ci tamte ideały, powinnaś dziś zdobić swoje profile na FB nie błyskawicami, ale flagą biało-czerwono-białą.

 

Można znaleźć sto powodów, dla których odrodzenie białoruskie powinno nas, polskich dziennikarzy porywać. Dla mnie, ze względu na aktualne zajęcie (TVP Historia) jest to oczywiście wspólne dziedzictwo. To, które dało znać o sobie dokładnie rok temu, w Wilnie, na pogrzebie bohaterów Powstania Styczniowego, gdy przedstawicie trzech narodów oddawali hołd swoim wspólnym bohaterom. Kogoś innego może fascynować niezwykła kultura, czysta etycznie forma mińskich czy grodzieńskich protestów, tak bardzo odróżniająca się od obecnego „europejskiego” standardu (a tak podobna naszym doświadczeniom sprzed 40 lat). Kogoś o bardziej lewicowym temperamencie powinien uwieść cud kapitału społecznego, samoorganizacji jaka objawiła się na ziemiach uważanych (jakże niesłusznie) za całkowicie zsowietyzowane. I tak można bez końca.

 

Ludzie, to się dzieje naprawdę! I niech nas ten wielki temat nie ominie.

 

Zdjęcie: FB 

WITOLD DOBROWOLSKI: Analiza masowych protestów na Białorusi i prognoza najbliższej przyszłości

Masowe protesty na Białorusi trwają już trzy miesiące. Reżim nie potrafi rozbić zdecentralizowanego, pozbawionego struktur i liderów ruchu protestujących, potrafiącego w każdą niedzielę zgromadzić w samym tylko Mińsku około 100 tysięcy osób. Natomiast demonstranci i opozycja nie są w stanie ruszyć „betonu” reżimowej administracji, która pozostaje lojalna wobec Łukaszenki.

 

Reżim zaskoczyła skala protestów, które wybuchły w sierpniu zaraz po sfałszowanych wyborach prezydenckich, i zdecydował odpuścić wykorzystywanie stosowanej powszechnie brutalnej przemocy i tortur, które tylko wzmogły poparcie Białorusinów dla demonstrantów. Być może stało się tak dlatego, że aparat bezpieczeństwa przestał radzić sobie z masowymi protestami, a nawet w administracji zaczęły pojawiać się „pęknięcia” – przypadek białoruskiego ambasadora na Słowacji czy przychylność mera Grodna dla demonstrantów. Zezwolenie na pokojowe demonstracje oraz wykorzystywanie siłowików do przeprowadzania zatrzymań i zastraszania pozwoliły reżimowi utrzymać kontrolę nad państwem – aż do teraz.

 

Demonstranci do walki z reżimem Łukaszenki próbowali wykorzystać szereg narzędzi, rezygnując z takich jak chociażby przemoc fizyczna wobec siłowików. Dotychczas uniknęli w ten sposób masowego rozlewu krwi, jednak nie są w stanie zmienić obecnego impasu ze względu na porażkę w innych sferach, takich jak strajki robotnicze, które trwały w pierwszych tygodniach protestów, ale ostatecznie zaczęły wygasać i nie są w stanie skutecznie wpłynąć na władzę.

 

Mimo że sam Łukaszenka w październiku podjął się negocjacji z więzionymi osobami, uważanymi za liderów opozycji, równocześnie służby MSW i milicji rozpędzały uliczne protesty używając do tego armatek wodnych.

 

Także w październiku Swiatłana Cichanouska, liderka i symbol białoruskiej opozycji na przymusowym uchodźstwie, ogłosiła ultimatum wobec reżimu Łukaszenki, domagając się jego ustąpienia. W przypadku odrzucenia lub zignorowania ultimatum na Białorusi miał zostać przeprowadzony masowy strajk. Zgodnie z przewidywaniami Łukaszenka zignorował ultimatum i w poniedziałek rozpoczęły się protesty, do których dołączyli robotnicy i studenci. Ostatecznie z braku możliwości organizacyjnych oraz niedostatecznego przygotowania ruchu – strajk się nie udał. Nie mógł skutecznie wpłynąć na funkcjonowanie państwa i gospodarki. Natomiast ze strony reżimu zaostrzyły się represje skierowane w studentów, których w ciągu kolejnego tygodnia relegowano z uczelni białoruskich w liczbie 150. Na uczelniach wyższych wymieniono prodemokratycznych bądź neutralnych rektorów na tych mocno wspierających reżim.

 

To reżim odpowiada za utrzymywanie się na ulicach masowych demonstracji. Dziesiątki sytuacji kompromitujących Łukaszenkę i jego administrację motywuje ludzi do wychodzenia na ulicę. Oliwy do ognia dodają próby pacyfikacji oraz wykorzystywania przemocy ze strony siłowików. Gdy do rozpędzania demonstrantów użyto armatek wodnych – w następny weekend było ich więcej; gdy OMON próbował pacyfikować marsz emerytów odbywający się w każdy poniedziałek – liczba protestujących w kolejny weekend miała się nawet podwoić. Reżim cały czas stara się balansować między negocjacjami, które nic opozycji nie przynoszą, a przemocą. Stopniowo rozszerza represje, równocześnie badając w praktyce, jak daleko może się posunąć, by zachować pełną kontrolę nad biegiem wydarzeń.

 

Ze strony demonstrantów wyraźnie widać, że zmiany narodowotwórcze, kulturowe czy mentalne wymierzone w reżim, rozwinięte na trwających protestach, są niemożliwe do powstrzymania. We własnym kraju władza zaczyna być postrzegana jako okupant, a kolejne represje tylko to wrażenie potęgują. Skupienie się na kwestiach ustrojowych i geopolitycznych ze strony reżimu, pomijając ważność kultury i edukacji, prowadziło tylko do obecnej sytuacji, w której znaczna część społeczeństwa poczuła się wyobcowana, a to skutkowało wybuchem nagromadzonych emocji przy pierwszym kryzysie ekonomicznym.

 

Sam protest mający wymiar wyłącznie pokojowych demonstracji – nie sprawdził się. Sytuacja na Białorusi nijak się ma do Pomarańczowej Rewolucji na Ukrainie czy Aksamitnej Rewolucji w Armenii. Od jakiegoś czasu w ruchu demonstrantów toczy się dyskusja, czy protestujący powinni postawić na przemoc, jednak do tego potrzebny byłby pretekst dany przez władzę, taki jak ten w pierwsze dni po wyborach prezydenckich, gdy przemoc ze strony siłowików miała charakter masowy. Służby przemoc stosują, robią to jednak punktowo – większość demonstrantów nawet nie widzi przypadków przemocy na własne oczy. Próby strajków robotniczych się nie sprawdziły i nadal nie widać znaczących pęknięć w samej administracji. Kolejne miesiące na Białorusi mogą mijać bez zmian – ze strony reżimu będą pojawiać się chwilowe eskalacje prowadzące do wzmocnienia demonstracji ulicznych. Ten impas będzie trwał, dopóki jedna ze stron się nie podda. Wpływ na to będzie mieć przede wszystkim narastający kryzys ekonomiczny, który już w tym roku zburzył niepisaną umowę reżimu ze społeczeństwem: bezpieczeństwo ekonomiczne obywateli w zamian za utrzymanie władzy. Kolejnym etapem będzie utrata bezpieczeństwa ekonomicznego beneficjentów systemu – robotników i administracji. A te środowiska, w przeciwieństwie do pokojowych demonstrantów, mają skuteczne narzędzia do nacisków na reżim. Pozostaje pytanie – jaki scenariusz ostatecznie poprze Rosja, która z jednej strony wspiera reżim, ale równocześnie dla Kremla Łukaszenka pozostaje jedynie jedną z opcji…

 

Witold Dobrowolski

 

Zdjęcie: Witold Dobrowolski

MARIA PRZEŁOMIEC: Żywie Biełaruś

„Gdyby kilka lat temu, zapytano mnie jak zareagują Białorusini na wiadomość, że ktoś zginął broniąc biało-czerwono-białej flagi, odpowiedziałbym, że w najlepszym razie będzie to ciche współczucie, a w najgorszym sarkazm, złość i zarzucanie zabitemu, że głupio uległ radykałom.

Tymczasem reakcja na śmierć Romana Bandarenki, który bronił flagi i zmarł od pobicia, jest diametralnie różna. Nikt nie mówi, że działał niepotrzebnie. Nikt nie wątpi w wartość tego biało-czerwono-białego symbolu. Wszyscy zgadzają się, że zabity postąpił słusznie, że teraz nie można się już ukrywać” – tak rosyjski filozof i publicysta Maxim Goryunow skomentował reakcję białoruskiego społeczeństwa na śmierć Romana Bandarenki, człowieka zakatowanego za to, że zapytał panów w cywilu, dlaczego z podwórka usuwają wstążki w barwach niepodległego białoruskiego państwa.

 

Trwające już ponad trzy miesiące białoruskie demonstracje zaskoczyły wszystkich. Przecież cierpliwość naszych sąsiadów zza Bugu była przysłowiowa, przecież na początku lat dziewięćdziesiątych Białoruski Front Narodowy stracił popularność m.in. z powodu postulatu obowiązkowego używania języka białoruskiego, przecież od ponad dwudziestu lat łukaszenkowska propaganda przekonywała Białorusinów, że ich historia tak naprawdę zaczęła się od komunistycznej partyzantki z czasów II wojny, że Rosja jest starszym bratem, i że właściwie nie można mówić o dwóch odrębnych narodach.

 

Trudno było wtedy mówić o białoruskim społeczeństwie. Były jednostki, rodziny, najbliżsi krewni, ewentualnie niewielkie grono przyjaciół. Była stosunkowo nieliczna, prozachodnia opozycja, której większość współobywateli zarzucała, że „wkładają kij w szprychy, troszczącemu się o zwykłych ludzi prezydentowi”.

 

Mówi się, że ukraiński naród ostatecznie ukształtowały dwie rewolucje – pomarańczowa z 2004 i godności z 2014. W umacnianiu poczucia odrębności pomagała także historia, i ta najdawniejsza Rusi Kijowskiej i ta późniejsza – Zaporoskiej Siczy. Nie było to pełnoprawne państwo, ale Ukraińcy mieli się do czego odwołać.

 

Tymczasem z historią Białorusi są problemy. Jej ziemie wchodziły w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego i chociaż język rusiński, który można uznać za staro-białoruski był urzędowym językiem Wielkiego Księstwa, to jednak elity uważały się za Litwinów (w sensie gente lithuania, natione polonus) i do tradycji państwa litewskiego odwoływały.

 

Efemeryczna, stworzona w 1918 roku Białoruska Republika Ludowa, w państwie Łukaszenki przedstawiana była jako faszyzująca. A jednak, nagle i nieoczekiwanie dla całego świata, Białorusini okazali się dojrzałym, świadomym swojej tożsamości narodem.

 

Ukraińskie majdany miały politycznych przywódców, Białorusini w zasadzie zaczęli organizować się sami, od dołu. Najpierw stojąc w kilometrowych kolejkach, by złożyć podpis pod nazwiskami alternatywnych dla Łukaszenki kandydatów, a potem, gdy tzw. „baćka” wyjątkowo bezczelnie sfałszował wybory, wychodząc w wielotysięcznych marszach protestu. Oczywiście ta spontaniczność nie narodziła się zupełnie sama. W tym roku, po raz pierwszy do wyborów zostali dopuszczeni, zamiast przedstawicieli mało popularnej prozachodniej opozycji, ludzie wpływowi. Po drugie zlekceważona przez władze epidemia koronawirusa, z całą brutalnością obnażyła egoizm, zakłamanie i zupełne lekceważenie społeczeństwa ze strony białoruskiego przywódcy. Po trzecie wyborcze oszustwa okazały się zbyt jaskrawe. W obliczu tego wszystkiego ludzie uznali, że sami muszą wziąć odpowiedzialność za swoje państwo. Nagle okazało się, że na Białorusi w błyskawicznym tempie powstaje społeczeństwo obywatelskie.

 

Owszem, istnieje opozycyjna Rada Koordynacyjna, ale jej członkowie przebywają za granicą, natomiast protesty ludzie organizują właściwie sami. Na poziome swego bloku, podwórka, ulicy, dzielnicy. Roman Bandarenka był lokalnym aktywistą, który poszedł zobaczyć, dlaczego jacyś cywile zdejmują rozwieszone przez sąsiadki biało-czerwono-białe wstążki. Jego śmierć wywołała kolejną falę masowych demonstracji, pokazując, że nasilenie przemocy tylko wzmacnia społeczną solidarność. Świetnym jej przykładem była reakcja mińszczan na próbę ukarania jednej ze stołecznych dzielnic. Gdy mieszkańcom znanej z antyłukaszenkowskich nastrojów Nowej Borowej władze odcięły wodę i ogrzewanie, natychmiast w sieci utworzono czat, na którym ludzie proponowali poszkodowanym swoją pomoc: grzejniki, wodę, a nawet własne mieszkania na czas awarii.

 

Podobny nastrój pamiętam z Polski roku osiemdziesiątego. Stan wojenny jeszcze wzmocnił tamto poczucie solidarności. Nie wiem jak długo przyjdzie Białorusinom czekać na swoje państwo, ale świadomy białoruski naród już powstał.

 

Maria Przełomiec

 

Zdjęcie: SDP, Donat Brykczyński

Żądamy uwolnienia dziennikarzy białoruskich! – apel SDP i NSJU

Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i Narodowy Związek Dziennikarzy Ukraińskich (NSJU) solidaryzują się z białoruskimi kolegami i żądają natychmiastowego uwolnienia wszystkich zatrzymanych dziennikarzy.

 

Według Białoruskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy (BAJ) w więzieniach przebywa obecnie 24 dziennikarzy. Od 9 sierpnia 2020 roku dziennikarze byli zatrzymywani i trafiali do więzień i aresztów już 360 razy, a w od początku roku odnotowano łącznie ponad 500 przypadków represji wobec dziennikarzy.

 

Wykonywanie obowiązków zawodowych przez dziennikarzy nie jest przestępstwem! Zatrzymania, bicie, rewizje to oburzające działania, których władze białoruskie powinny natychmiast zaniechać.

 

„Jestem dziennikarzem. Dlaczego mnie bijecie?” – pod takim tytułem wydana będzie wkrótce książka (e-book), którą SDP przygotowuje we współpracy z NSJU. W publikacji znajdą się szczegółowe relacje białoruskich dziennikarzy o okolicznościach brutalnych zatrzymań i aresztowań, do których doszło od sierpniowych wyborów prezydenckich. Jedną z autorek jest białoruska dziennikarka, korespondentka telewizji Biełsat – Kaciaryna Andrejewa. W niedzielę 15 listopada Kaciaryna została aresztowana podczas relacjonowania protestów w Mińsku. Dzień wcześniej przesłała nam tekst, w którym pisze:

 

Mam propozycje wyjazdu za granicę, przynajmniej czasowo, aby przeczekać niebezpieczeństwo w Polsce lub na Litwie. W sumie jak długo jeszcze będę w stanie pracować w warunkach, w których przestrzeń wolności zawęża się z każdą godziną? Gdy każdy dzień zaczyna się od wiadomości o kolejnych przeszukaniach i zatrzymaniach? Nie wiem, nie potrafię powiedzieć. Wiem za to, że na Białorusi są ludzie, którzy już czwarty miesiąc wychodzą na ulice z biało-czerwono-białą flagą i kwiatami. Muszę ich więc pokazać na antenie Biełsatu …

 

 

Żądamy uwolnienia Kaciaryny Andrejewej! Żądamy uwolnienia wszystkich zatrzymanych dziennikarzy!

 

Sergiy Tomilenko, Przewodniczący Narodowego Związku Dziennikarzy Ukraińskich (NSJU)

Krzysztof Skowroński, Prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich

 

Zdjęcie: Biełsat, vbobruisk.by

DOMINIK SZCZĘSNY-KOSTANECKI: Ciężar znaczeń marszu na Kuropaty

Dziady – na poły pogańskie, na poły chrześcijańskie wypominki za zmarłych, obchodzone w przestrzeni dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Opisane, czy raczej wystylizowane przez Mickiewicza, w przeciwieństwie do opisanych przezeń w „Panu Tadeuszu” obyczajów szlacheckich nie stanowią li-tylko reliktu mijającej, a obecnie dawno już minionej epoki. Wie o tym nie tylko niepodległościowo zorientowana część białoruskiego społeczeństwa, ale również wroga tej tradycji władza państwowa, która usunęła dwa pierwsze dni listopada ze świątecznego kalendarza, w tym roku zaś postanowiła zmniejszyć zasięg obchodów przy użyciu siły. Aresztowano ponad 300 osób, w tym operatora i współpracowników telewizji Biełsat.

 

Konfrontacja ta miała miejsce 1 listopada 2020, a więc dosłownie klika dni temu. W ramach ogólnonarodowego protestu Białorusinów przeciwko reżimowi Łukaszenki, tysiące ludzi (portal Nasza Niwa mówi o 20 tysiącach; Biełsat i Radio Swaboda podają liczbę 10 tysięcy) wzięło udział w stających się tradycją niedzielnych manifestacjach. Tym razem jednak, wskutek kalendarzowej koincydencji siódmego – lub , jak kto woli, pierwszego dnia tygodnia – z dniami eschatologicznej zadumy, protest ten zyskał znaczenie szczególne. By właściwie nakreślić cywilizacyjne zderzenie władzy i społeczeństwa – bo w takich kategoriach należy sprawy te rozpatrywać już od dawna – potrzebny jest obrazek pomocniczy. Widzimy na nim kobietę z czerwonym plecakiem, stojącą na krawędzi chodnika. Nie da się określić jej wieku, ponieważ zdjęcie zostało zrobione zza i sponad jej pleców, przy nie najlepszej rozdzielczości. Naprzeciwko stoi milicjant – mierzy do niej z broni długolufowej. Być może kule w jego magazynku są gumowe, ale kobieta tego nie wie…

 

Pierwsze publiczne dziady w dziejach współczesnej Białorusi miały miejsce ponad 30 lat temu, a dokładnie w roku 1988. Uczestnicy tamtej procesji, mimo interweniującej milicji, dotarli do położonych na skraju Mińska Kuropat. Z niewielką przerwą obejmującą trzy lata rzeczywistej wolności (za prezydentury Szuszkiewicza), marsze na Kuropaty poza wymiarem duchowym, stanowiły akt sprzeciwu wobec autorytarnej władzy: najpierw komunistycznej, potem łukaszenkowskiej.

 

Są bowiem Kuropaty jednym z najważniejszych kluczy do rozwikłania białoruskiej tożsamości. W 1937, w szczycie stalinowskiej czystki, a de facto ludobójstwa, którego częścią jest również „operacja polska” NKWD, zakopano – bo przecież nie pochowano! – ponad 130 przedstawicieli białoruskiej inteligencji. Ktoś krzyknie: cóż to za liczba?, w czasie Wielkiego Głodu Stalin wymordował milion (być może nawet 10 milionów) Ukraińców, podczas „operacji polskiej” zgładzono ok. 111 tys. ludzi! Jak można przeciwstawiać tym masom grupę ludzi nie większą niż jedna kompania? Po pierwsze: nie przeciwstawiać – ofiary, spowite całunem śmierci, nie walczą o pierwszeństwo – jedyne, o co walczą, to pamięć, na pewno nie o prymat nad innymi. Po drugie, trzeba te sprawy dobrze rozumieć: nie posiadająca tradycji powszechnych zrywów w postaci powstania Chmielnickiego, jak i pozbawiona przez carsko-bolszewicką politykę elit politycznych Białoruś liczyła w Międzywojniu swych autentycznych patriotów na sztuki. Z tego względu – bez wdawania się w jałową matematykę – wypada stwierdzić, że „operacja białoruska” NKWD zadała narodowej elicie cios potężny.

 

W tym momencie widać już dobrze pierwszy splot semantyczny marszu na Kuropaty. To usankcjonowany najświetniejszą poezją urodzonego opodal wieszcza, imperatyw pamięci o zmarłych. Mickiewicz, wychodzący od prezentacji dziadów w wymiarze lokalno-rodzinnym, poprzez refleksję nad nieszczęśliwą miłością bohatera oraz jego niezrozumieniem – brakiem współodczuwania przez świat, w części trzeciej sublimuje swą opowieść w kierunku filozofii polityki, mówiąc: to ona stanowi najważniejsze zadanie dojrzałego przedstawiciela polskiej wspólnoty. Podobnie rzecz wygląda w przypadku dziadów obchodzonych realnie, choć w przypadku współczesnej Białorusi należałoby raczej mówić o współistnieniu wypominków typu pierwszego i trzeciego. Nie to jest jednak najistotniejsze. Niezależenie od ewentualnej przymieszki, dla wspólnoty w sposób systemowy okradanej z własnej tożsamości, również historycznej, ów podwójny powrót (na poziomie obyczaju i pamięci narodowej) do tradycji niekomunistycznej, czy wręcz antykomunistycznej – jak w przypadku palenia zniczy ofiarom NKWD – ma znaczenie fundamentalne.

 

Tu wyłania się drugi splot znaczeniowy: kłamstwo Kuropat, objętych zakazem badań archeologicznych, analogicznie do kłamstwa katyńskiego, zostało obmyślone i było wykorzystywane jako skuteczny paralizator narodowych odruchów. Jednocześnie intensyfikacja oddolnych zabiegów komemoratywnych stanowi w takich sytuacjach jeden z wyznaczników narodowego wzmożenia. W zasadzie samoistnie nasuwa się tu skojarzenie z sierpniem 1980 roku, gdy Stocznia Gdańska stała się wyspą polskiej niepodległości, skrawkiem niezależnej od komunistów Rzeczpospolitej, a broszury o Katyniu kupowało się na ulicy. I chociaż Polakom przyszło oczekiwać wyzwolenia do roku 1989 lub – jak kto woli – 2015, to jednak z dzisiejszej perspektywy owoce tamtej solidarnościowej konfederacji nie zostały zmarnowane.

 

W tym kontekście braciom Białorusinom należy życzyć, by w ramach zarysowanych tu paralel, ich moment historyczny odpowiadał naszemu rokowi 1989 (2015). Znaczyłoby to bowiem, że tryumf nadejdzie już niebawem. Ale nawet jeśli powyższa analogia okaże się chybiona, jeśli Łukaszenka w najbliższych tygodniach nie ustąpi, po tym co wydarzyło się w następstwie sfałszowanych wyborów – i w czym, jak staraliśmy się dowieść szczególną rolę odegrały ostatnie dziady – powrotu do status quo sprzed 9 sierpnia już nie będzie. Pielęgnując pamięć o duszach przodków, Białorusini, jako naród, odzyskali własną.

 

Dominik Szczęsny-Kostanecki

JADWIGA CHMIELOWSKA: Najważniejsza jest wolna Białoruś

Na Białorusi naród się przebudził. Suweren pragnie odzyskać władzę decyzyjną w kraju. Pragnie wyzwolić się spod władzy uzurpatora. To nieważne, na ile była to przygotowana na Kremlu prowokacja, aby Łukaszenkę wymienić na Babarykę czy kogoś innego, wygodnego dla  Moskwy. Ważne jest to, że Białorusini zobaczyli, ilu ich jest i że mogą wspólnie wybrać demokratycznie władzę w państwie. Moskale i tak nie będą stale wspierać Łukaszenki, bo jest to dla nich niewygodne i bezcelowe. Teraz mają problem na Kaukazie i zadrażnienia z Turcją. Podobnie było w 1980 roku w Polsce. Komuniści sprowokowali strajki jedynie w celu wymiany ekipy Gierka, ale sytuacja wymknęła się im spod kontroli i narodziła się Solidarność – ruch narodowowyzwoleńczy. Dziesięć lat później była szansa na pełną niepodległość, ale kunktatorstwo samozwańczych doradców i agenturalność Wałęsy doprowadziły do porozumienia z komunistami w Magdalence, a po „Okrągłym Stole” Polacy mają z pełną suwerennością problemy do dziś. Skutki grzechu zaniechań co rusz wychodzą na jaw!

 

Problem tkwi w tym, na ile Białorusini będą w stanie wybrać dobrze swoich nowych przywódców. Może warto pomyśleć o już sprawdzonych postaciach, które nigdy nie zawiodły w walce o niepodległość. W Polsce uwierzenie Wałęsie doprowadziło do tego, że naród kilka lat błądził po manowcach.

 

Historia już dawno dała odpowiedź na pytanie czy warto mieć wolne suwerenne i niepodległe państwo. Czy warto walczyć i nawet ginąć w interesie własnego narodu czy też obcego, a często naszych ciemiężycieli. Tak było pod Sadową, gdzie Polacy ginęli na wojnie Prus z Austrią w lipcu 1866r. Najwięcej wśród żołnierzy poległych w tej  bitwie po obu stronach  było Polaków.  Pisał o tym Czech Alois Jirásek w swoim opowiadaniu „Poranek po bitwie”. Jeden z  największych poetów polskich XIX w.  Cyprian Kamil Norwid w liście do Józefa Bogdana Zaleskiego relacjonował: „Pod Sadową głównie wygrali Polacy (hułany poznańskie), bijąc się i mordując z Polakami (hułany galicyjskie).

 

Największym grzechem w polityce jest grzech zaniechania i gnuśności. Za błędy dziadków płacą wnuki i prawnuki. Jarzmo rosyjskiej niewoli 123 lata próbowały zrzucić kolejne pokolenia Polaków, Białorusinów, Litwinów i Ukraińców. Tylko Litwie i Polsce udało się w 1918 roku wybić na niepodległość i tylko zachodnie ziemie Ukrainy i Białorusi do 1939 r. cieszyły się wolnością i demokracją. Niestety, to widać do dzisiaj, zwłaszcza na zachodzie Ukrainy, gdzie niewolę sowieckiej Rosji zobaczyli dopiero w 1939 roku. Tam właśnie do dziś jest silna identyfikacja narodowa, bo rusyfikacja nie zdążyła całkowicie zdewastować tożsamości kulturowej, a nawet jej podstawy, jaką jest znajomość języka.

 

Polityka rusyfikacji prowadzona była na ziemiach polskich w zaborze rosyjskim. Najbardziej ulegali jej pragnący robić karierę. Na szczęście wybuchały powstania, tak krytykowane obecnie przez środowiska prorosyjskie w Polsce. Walki te prowadziły do wyraźnego podziału na MY i ONI. Pozwalały kolejnym pokoleniom utrzymać tożsamość narodową. Największy bój toczył się o znajomość języka narodowego, historii, kultury i tradycji. Piszę o tym dlatego, że każdy naród powinien dbać o swą identyfikację. Litwinom, Łotyszom, Estończykom i Polakom sprzyjało to, że  wyróżniały ich inny alfabet i inna religia.

 

Ostatnie 30 lat to seria zaniedbań władz Białorusi. Na Ukrainie udało się przywrócić język ukraiński, który jest już powszechnie znany. Białorusini muszą teraz główny nacisk położyć na uczenie młodzieży języka i historii. Naród, aby przetrwać, musi być dumny ze swej tożsamości.

 

Nie chcę nikogo pouczać. Podaję tylko sprawdzone wzorce z Polski, Litwy Estonii i Łotwy po I wojnie światowej,  a zwłaszcza Ukrainy obecnie. Język to najważniejszy element identyfikacji narodowej. Białorusini powinni być dumni ze swojego języka, który był obowiązującym na dworze Wielkiego Księstwa Litewskiego. To właśnie dlatego nie było problemów językowych, gdy Jagiełło przybył do Krakowa i został królem Polski. Historia Rzeczpospolitej – Pierwszej Unii w Europie – jest również historią narodów ją tworzących. Wszyscy powinni być dumni z demokracji szlacheckiej (10 % społeczeństwa i stan otwarty dla tych, którzy bronią Ojczyzny) oraz pierwszej konstytucji w Europie.

 

Podczas II wojny światowej Białorusini mieli liczną partyzantkę niekomunistyczną. Po wojnie walczyła nadal we współpracy z oddziałami poakowskimi WIN i NSZ. Armia Czerwona postanowiła się rozprawić z białoruskimi patriotami.

 

„W 1944 roku mieszkańcy Mińska nie podjęli żadnej walki przeciwko Rosjanom, ale chowali się w piwnicach, czekając na nadejście Armii Czerwonej. Sowieci działaniami armii pancernych okrążyli Mińsk od północnego zachodu i zdobywali miasto od wschodu, walcząc z okrążoną w tym rejonie 4. Armią niemiecką.

 

W rezultacie tych walk zagładzie uległo 83 procent zabudowy miasta, w tym wszystkie zabytki i wszystkie zakłady przemysłowe. Życie straciło ponad 200 tys. mieszkańców (przed wybuchem wojny Mińsk liczył 270 tys. ludności).

 

Zanim doszło do walk o Mińsk, był on kilkakrotnie bombardowany przez sowieckie lotnictwo (na przełomie czerwca i lipca 1944 r.). Bombardowań dokonały cztery dywizje lotnicze gwardii lotnictwa dalekiego zasięgu. Celem był węzeł kolejowy, ale bombardowania były bardzo niecelne i ucierpiało przede wszystkim samo miasto.” – napisał na Fb prof. R. Szeremietiew. Tak więc, czy Powstanie Warszawskie by wybuchło czy nie, plany Moskwy były takie same – zniszczyć miasto i wymordować mieszkańców. Powtórzyli taki zamiar w czeskiej Pradze, ale Czechom udało się przy wsparciu zbuntowanych żołnierzy ROA, tzw. własowców, wyzwolić miasto z rąk niemieckich.

 

Po wojnie to, co jeszcze ze starówki w Mińsku zostało, zniszczono na rozkaz sowieciarzy i zbudowano socrealistyczne potworki.

 

Wolne, niepodległe, demokratyczne  Białoruś, Ukraina i Kraje Bałtyckie są w żywotnym interesie Polski. Gdyby Piłsudskiemu udało się w 1920 r. obronić niepodległe państwa Białoruś i Ukrainę, nie byłoby II wojny światowej. A nawet gdyby w Traktacie Ryskim w 1921 r. Polska, wzięła Mińsk, który chciał jej dać Lenin, Białoruś byłaby w innym położeniu. Tak jak na Zachodniej Ukrainie przetrwałaby białoruska narodowa kultura i język.

 

Teraz w naszym: polskim, ukraińskim i litewskim interesie musimy nie tylko trzymać kciuki za niepodległą Białoruś, ale pomóc im budować narodową tożsamość, np. dostarczać podręczniki do nauki języka i historii.

 

Na marginesie – cały świat powinien uczyć się teraz kultury politycznej od narodu białoruskiego. Białorusini potrafią manifestować swoje polityczne żądania, bo walczą o przyszłość swojej ojczyzny, którą  kochają. Dzicz, która wypełzła na ulice USA i państw demokracji zachodniej, a ostatnio dotarła nawet do Polski, dewastuje i niszczy wszystko dookoła.

Białoruskie Stowarzyszenie Dziennikarzy od 25 lat walczy o wolność słowa i prawa białoruskich dziennikarzy

Mija dwadzieścia pięć lat od powstania Białoruskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy (BAJ). Żanna Litwina założyła je w 1995 roku, w rok po objęciu władzy przez A. Łukaszenkę. Proces formalnej rejestracji udało się organizacji przejść w roku 2006. Dziś BAJ zrzesza ponad 1300 dziennikarzy białoruskich i ma oprócz biura głównego w Mińsku, pięć oddziałów regionalnych. Jest  członkiem Międzynarodowej i Europejskiej Federacji Dziennikarzy (IFJ, EFJ).

 

Obecnie BAJ koncentruje swoje działania na pomocy dziennikarzom zatrzymanym podczas relacjonowania demonstracji, w których Białorusini protestują przeciwko sfałszowaniu wyniku wyborów prezydenckich. Od 9 sierpnia doszło na Białorusi do 174 zatrzymań dziennikarzy. Wielu z zatrzymanych dziennikarzy prosto z aresztu trafiło na salę sądową i zostało ukaranych grzywną lub karą więzienia. Białoruskie Stowarzyszenie Dziennikarzy udziela też wsparcia 52 dziennikarzom, wobec których białoruskie służby użyły przemocy.

 

Ponadto organizacja występuje przeciwko ograniczaniu dostępu do informacji na Białorusi. W ciągu ostatnich kilku tygodni BAJ wielokrotnie protestował przeciwko blokowaniu mediów internetowych, utrudnianiu druku i dystrybucji gazet, wycofywaniu przez reżim akredytacji dla dziennikarzy zagranicznych mediów, czy wydalaniu bądź nie wpuszczaniu na terytorium Białorusi korespondentów.

 

Białoruskie Stowarzyszenie Dziennikarzy od 25 lat walczy o wolność słowa i prawa białoruskich dziennikarzy. W ciągu tych lat Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich i Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP wielokrotnie podejmowało solidarnościowe działania zarówno wobec dziennikarzy białoruskich i Białoruskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy. #BAJ25RAZAM

 

 

Apel SDP o zaprzestanie represjonowania dziennikarzy na Białorusi

Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich domaga się natychmiastowego uwolnienia wszystkich zatrzymanych dziennikarzy oraz wzywa władze białoruskie do zaprzestania wszelkich form represji wobec dziennikarzy relacjonujących wydarzenia na Białorusi.

 

Funkcjonariusze państwa muszą uwzględniać szczególną rolę dziennikarzy i odróżniać specyfikę ich uczestnictwa w demonstracjach jako bezstronnych obserwatorów. Tylko w sierpniu 2020 służby białoruskie złamały tę zasadę co najmniej 151 razy, co oznacza zatrzymania średnio dziesięciu dziennikarzy dziennie. Z kolei 1 września 2020 zatrzymanych zostało 8 dziennikarzy relacjonujących demonstracje studentów w Mińsku.

 

Wszelkie działania organów państwa, które służą zastraszaniu dziennikarzy lub mają ich zniechęcić do przekazywania społeczeństwu informacji, są ingerencją w wolność słowa i powinny spotkać się ze zdecydowanym sprzeciwem organizacji międzynarodowych. Całkowicie niezrozumiały jest brak stanowczych kroków ze strony Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE), której Białoruś jest członkiem, wielokrotnie wzywanej przez międzynarodowe organizacje dziennikarskie, w tym Europejską Federację Dziennikarzy, do podjęcia działań w sprawie nieakceptowalnego postępowania służb względem dziennikarzy.

 

Zarząd Główny Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich

 

Wolne słowo pod butem reżimu – PAWEŁ BOBOŁOWICZ o protestach i atakach na dziennikarzy

Reżim Łukaszenki walczy już nie tylko z niezależnymi dziennikarzami. Dla systemu wrogiem staje się każdy dziennikarz, także z mediów państwowych, które do niedawna wydawały się być w pełni kontrolowane. Najnowszym pomysłem białoruskiego dyktatora jest zastępowanie białoruskich dziennikarzy, rosyjskimi.

 

Na Białorusi kolejny tydzień nie ustają protesty po sfałszowanych wyborach prezydenckich. Od samego ich początku reżim Łukaszenki wziął na swój celownik niezależnych dziennikarzy. Jednak fala protestów i strajki nie ominęły również pracowników Biełteleradyjokampanija – publicznego, czy raczej państwowego nadawcy radiowo-telewizyjnego. Postulaty pracowników publicznych mediów są takie same jak i innych protestujących na całej Białorusi: zwolnić wszystkich więźniów politycznych i zatrzymanych po proteście, unieważnić wybory, zdymisjonować przewodniczącego Centralnej Komisji Wyborczej. Pracownicy państwowego nadawcy jednak też domagają się wolności dla mediów. Ogłaszając akcję strajkową 17 sierpnia br. reżyser białoruskiej telewizji Wiaczesław Łomonos publicznie opowiadał jak był zatrzymywany przez OMON 11 sierpnia, jak po przeczytaniu jego korespondencji w telefonie był bity pałkami, przetrzymywany w pozycji klęczącej, jak znęcano się nad innymi zatrzymanymi. Reżyser przyznał, że do akcji przyłączyło się 260 pracowników i to za mało, żeby w pełni zablokować pracę stacji. Co ciekawe, szefostwu stacji łatwiej było znaleźć lojalnych dziennikarzy, niż operatorów, którzy w zdecydowanej większość poparli protest. Łomonos stwierdził, że białoruscy dziennikarze chcą robić rzetelne materiały o protestach.

 

Sytuacja w państwowych mediach szczególnie musiała dotknąć Aleksandra Łukaszenkę. Na spotkaniu z pracownikami zakładów rolniczych „Dzierżyński” opowiadając o sytuacji w państwowym nadawcy przyznał, że w tej sytuacji poprosił Rosjan: „dajcie nam 2-3 grupy dziennikarzy na wszelki wypadek. To 6 lub 9 osób z najbardziej rozwiniętej telewizji”. Łukaszenka stwierdził, że chociaż jeszcze Rosjanie nie przyjechali, to już połowa protestujących miała zrezygnować z akcji protestacyjnej. Dodał, że taka grupa rosyjskich dziennikarzy mogłaby także pracować bezpośrednio w jego otoczeniu.

 

Wystąpienie Łukaszenki przed załogą „Dzierżyńskiego” (swoją drogą, czemu nie przed protestującymi pracownikami mediów?) nacechowane jest nie tylko protekcjonalnym tonem w stosunku do dziennikarzy, ale nie ulega też wątpliwości, że zawiera elementy presji i szantażu. Czym bardziej Łukaszenka mówi, żeby na dziennikarzy „nie naciskać”, tym bardziej jest to niewiarygodne w obliczu kolejnych stwierdzeń o uniemożliwieniu powrotu do pracy protestujących, czy właśnie kwestii zatrudnienia rosyjskich dziennikarzy. Straszenie zatrudnianiem zagranicznych pracowników Łukaszenka chciał też zastosować w stosunku do górników, zapowiadając, że do białoruskich kopalni przyjadą do pracy Ukraińcy. Ukraińscy górnicy od razu jednak oświadczyli, że takiej możliwości nie ma i nie będą łamistrajkami.

 

Inaczej jednak zareagowali przynajmniej niektórzy pracownicy rosyjskich mediów. Po ukazaniu się informacji, że białoruskich dziennikarzy zastępują pracownicy rosyjskiego „RT”, na komunikatorze Telegram zareagowała Margarita Simonian – redaktor naczelna „RT”: „Żaden pracownik RT nie pracuje w żadnej białoruskiej telewizji. Ale jeśli to konieczne, jesteśmy gotowi. Jeśli grzecznie poproszą”.

 

Zastraszeniu nie ulegli pracownicy mińskiej stacji radiowej – z pracy na znak protestu przeciwko ograniczaniu wolności słowa odeszło kilkunastu pracowników radia „Stalica”. Z pracy zrezygnował również dyrektor radia Ołeh Michalewicz. Po rozbiciu protestów w nocy z 9 na 10 sierpnia br. dziennikarze chcieli o tym opowiedzieć na antenie. Ich propozycja została zignorowana, a kierownictwo stwierdziło, że na antenie w ogóle nie powinny pojawiać się tematy polityczne. Obecnie stacja nadaje tylko muzykę z playlisty.

 

Kolejne problemy ma też redakcja białoruskiego wydania „Komsomolskiej Prawdy”. Również ta gazeta przestała się podobać reżimowi Łukaszenki po tym, jak pozwoliła sobie na opisywanie wydarzeń na Białorusi. Kilka numerów gazety w ogóle nie mogło się ukazać. Gazetę zaczęto drukować w Rosji, ale reżim zablokował możliwość jej kolportażu w większości białoruskich punktów sprzedaży. 26 sierpnia w spółce wydającą gazetę rozpoczęła się kontrola państwowa i podatkowa. Na razie nie doszło do zatrzymania pracy redakcji, nie zatrzymano serwerów gazety, a sprawdzane są komputery pionu administracji.

 

Problemy z drukiem miała także „Narodna Wola”, „Swobodnyje Nowosti Pljus” i „BiełGazety”. Gazety te zazwyczaj są drukowane w państwowej drukarni. Teraz drukarnia znajduje przeróżne preteksty, by nie wypuścić kolejnych numerów gazet: problemy techniczne, problemy kadrowe. Jednak białoruscy dziennikarze i wydawcy nie mają wątpliwości, że przyczyna jest inna. Na stronie „Swobodnych Nowosti Pljus” napisano wprost: „Jedno jest pewne: pole informacyjne jest czyszczone, próbują odizolować ludzi od prawdziwego słowa. Kiedy rząd zda sobie sprawę, że problemy, które dojrzały w społeczeństwie, nie zostaną rozwiązane przez surową presję i zakazy, nikt tego nie wie”.

 

Oczywiście już stałym problemem są próby ograniczania dostępności internetu. Należy zauważyć, że powtarzające się wyłączenie internetu może sugerować, że reżim z czasem wprowadzi pełną blokadę – na razie Łukaszenka musiał się wycofać z tego pomysłu, bo wyłączanie internetu paraliżuje też inne obszary działalności państwa.

 

W przeciwieństwie do deklarowanej otwartości na dziennikarzy rosyjskich, reżim Łukaszenki blokuje możliwość wjazdu dziennikarzy zagranicznych. Z relacji zamieszczonej na portalu Białoruskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy wynika, że 18 sierpnia do Białorusi nie wpuszczono 17 zagranicznych dziennikarzy m.in. z Holandii, Estonii, Szwecji, Niemiec. Dziennikarze nie mieli białoruskiej akredytacji – o ile ta obecnie jest praktycznie nie do otrzymania, dziennikarze próbują wjeżdżać na teren Białorusi jako turyści. To daje podstawę do uznania przez białoruskie służby, że ukrywają prawdziwy cel przyjazdu na Białoruś i tym samym odmawia się im prawa wjazdu. Dziennikarze po wielu godzinach przetrzymywania na mińskim lotnisku zostają zawróceni do domu.

 

Od początku protestów na Białorusi dziennikarze nie tylko nie mogą liczyć na ochronę, lecz wręcz są celem dla funkcjonariuszy reżimu. Świadczą o tym powtarzające się fakty z relacji zatrzymywanych dziennikarzy, w tym polskiego fotoreportera Witolda Dobrowolskiego (czytaj wywiad na sdp.pl). Potwierdza to też w swojej relacji na facebooku akredytowany na Białorusi dziennikarz rosyjskiej agencji TASS, który opisuje, że przed pobiciem nie chroniły korespondenta ani akredytacja białoruskiego MSZ, ani kamizelka z międzynarodowym oznaczeniem „PRESS” (https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=636945800283979&id=100019056942159 ).

 

Szokującego dowodu ataku na dziennikarkę dostarczył tygodnik „Nasza Niwa”. Na portalu tygodnik zamieścił materiał wideo, na którym widać jak w czasie akcji rozbijania protestów 10 sierpnia br, funkcjonariusz białoruskich służb (prawdopodobnie antyterrorystycznych sił specjalnych MSW Ałmaz”) strzela do dziennikarki Naszej Niwy Natali Łubniewskiej. Strzał jest oddany zaledwie z odległości ok. 10 metrów, a funkcjonariusz precyzyjnie mierzy do dziennikarki. W wyniku odniesionej rany dziennikarka trafiła do szpitala, w którym przebywa do dzisiaj. Konieczne było przeprowadzenie operacji, możliwe, że będzie potrzebny kolejny zabieg i nie wiadomo, kiedy dziennikarka wróci do zdrowia. Łubniewska dwukrotnie złożyła zawiadomienia przeciwko funkcjonariuszowi, a redakcja dostarczyła nagranie wideo z zarejestrowanym całym wydarzeniem (https://www.youtube.com/watch?v=fYXcbAfSDMk#action=share ). Na razie jednak reżim, pomimo zapowiedzi, nie spieszy się z przeprowadzeniem śledztw dotyczących nadużywania siły wobec protestujących. A kolejne zatrzymania i rozbijanie protestów świadczą, że Łukaszenka nie jest skłonny zrezygnować z dotychczasowych metod walki z własnym społeczeństwem, a także z walki z dziennikarzami.

 

Paweł Bobołowicz

źródła: Bielsat.eu, baj.be. tut.by