Nie chowajmy głowy w piasek – ŁUKASZ WARZECHA o mediach publicznych

Nie jestem zatem sam – pomyślałem, czytając na portalu Klubu Jagiellońskiego tekst Jana Pawlickiego „Co po Kurskim? Konserwatywny pomysł na odbudowę TVP”. Na portalu SDP pisałem kilkakrotnie, i to już dawno temu, że konserwatywni dziennikarze powinni zacząć dyskusję w swoim środowisku o tym, jak mają wyglądać media publiczne. Tyle że trzeba by ją rozpocząć od tego, od czego alkoholik zaczyna walkę z nałogiem: od przyznania, że jest alkoholikiem. Dziennikarze konserwatywni musieliby zacząć od przyznania, że obecny kształt mediów publicznych jest nie do zaakceptowania. Oznaczałoby to zerwanie z uznawaniem za słuszną koncepcji, którą niegdyś w rozmowie na portalu SDP wychwalał Bronisław Wildstein, z którym w tej sprawie polemizowałem: tak zwanego pluralizmu rozproszonego. Koncepcja ta głosi – przypomnę – że wszystko jest w porządku, media państwowe mogą robić bezwstydną propagandę, bo w ten sposób na rozpatrywanej jako całość scenie medialnej panuje wreszcie pluralizm. Kto chce, ma TVN24, a kto chce – TVP Info.

 

Moje teksty pozostały bez jakiegokolwiek odzewu. Być może tak samo będzie z tekstem Pawlickiego, ale to nie jest przecież tak, że tylko PawlickiWarzecha dostrzegają problem. Zakładam, że zdaje sobie z niego sprawę całkiem spora część dziennikarzy również niezmiennie sprzyjających rządowi, aczkolwiek nie chcą się z tym ujawniać, sądzą bowiem – zapewne słusznie – że zostaliby oskarżeni o granie do własnej bramki. Dochodzą do tego – powiedzmy szczerze – również czysto życiowe względy, a więc obawa o obecne miejsca pracy. Co, nawiasem mówiąc, pokazuje, jak niezdrowa jest sytuacja.

 

Oczywiście na sprawę kształtu mediów państwowych można patrzeć w krótkiej, doraźnej i czysto partyjnej perspektywie, a wówczas, owszem, można uznać, że obecny stan jest optymalny. Jeśli jednak ktoś takie właśnie spojrzenie deklaruje, musi przyjmować groźne pod każdym względem założenie, że władza nigdy się nie zmieni. Jeśli bowiem miałaby się zmienić, dzisiejszy stan mediów publicznych może prowadzić tylko do dwóch rezultatów: albo będzie pretekstem do ich faktycznej likwidacji, albo do tak brutalnego przejęcia, jakiego jeszcze nigdy nie było. Czy tego życzą sobie ci, którzy są zadowoleni ze stanu obecnego? A jeżeli sobie tego nie życzą, to czemu i na jakiej podstawie uznają, że dzisiejszy układ polityczny jest na zawsze? Tertium non datur.

 

Kilka lat temu opisałem na portalu SDP niemiecki system medialny, zaprojektowany w swoich podstawowych założeniach po wojnie przy dużym udziale Aliantów i zawierający w sobie filtry, mające oddzielać od mediów państwowych bezpośredni wpływ polityków – choć oczywiście nie da się go całkowicie wyeliminować. Zostałem wtedy przez niektórych – w tym pracowników polskich mediów państwowych – oskarżony o to, że wychwalam Niemcy w zamian za „wycieczkę”, która w istocie była niezwykle interesującym wyjazdem studyjnym. Przez litość nie będę z tymi ówczesnymi oskarżeniami dzisiaj polemizował.

 

W każdym razie jedna z dróg to właśnie ta niemiecka. Detale znajdą państwo w napisanym wtedy tekście. Inną koncepcję proponuje Jan Pawlicki. Tu dłuższy cytat:

 

Nową formułą organizacyjną mogłaby być powołana przez państwo fundacja, której finansowanie zapewniałby parlament na podstawie 10-letniej umowy na realizację zadań publicznych. Podobne rozwiązanie funkcjonuje z powodzeniem w Szwecji od 1997 roku. Fundacja stałaby się właścicielem Polskiego Radia, TVP i siedemnastu rozgłośni regionalnych. W jej zarządzie powinny zasiadać osoby wskazane przez ugrupowania parlamentarne, proporcjonalnie do liczby posiadanych przez nie mandatów. Po jednym przedstawicielu miałby także rząd i prezydent. Każdy kandydat do rady fundacji musiałby legitymować się rekomendacją przynajmniej jednej organizacji społecznej: stowarzyszenia twórczego, dziennikarskiego itp. Taka rekomendacja byłaby obligatoryjna. Chodzi o to, by rada składała się z osób o różnych poglądach i wrażliwościach, ale nie z czynnych polityków. Głównym zadaniem fundacji byłoby przeprowadzanie konkursów na szefów poszczególnych jednostek publicznych mediów. Formuła fundacji umożliwia osiągniecie dwóch celów: odseparowanie bieżącego zarządzania mediami publicznymi od polityki przy zachowaniu pełnej odpowiedzialności władz państwowych za ich działalność i finansowanie.

 

Przekazywanie poszczególnych spółek w zarząd fundacji powinno odbywać się stopniowo, począwszy od rozgłośni regionalnych, a skończywszy na dużym radiu i telewizji. Cały zaś projekt powinien być szczegółowo oceniany pod kątem transparentności i poddawany ewaluacji.

 

Konieczna jest oczywiście nowa ustawa o radiofonii i telewizji, precyzująca status nadawcy publicznego. Archaiczny model abonamentowy należy definitywnie znieść i zastąpić subskrypcją. To ostatnie planowane jest nawet w Wielkiej Brytanii w odniesieniu do BBC.

 

Pomysł jest interesujący, jak zresztą każdy rozsądny pomysł, zmierzający do zaradzenia obecnemu stanowi rzeczy. Może też jednak budzić wątpliwości. Można na przykład zastanawiać się, czy przekazanie mediów publicznych fundacji nie będzie oznaczało ich swoistej prywatyzacji lub w jaki sposób rada fundacji, w której większość – zgodnie z pomysłem Pawlickiego – posiadaliby przedstawiciele aktualnej większości sejmowej (choć nie politycy) miałaby zapewnić wyważenie mediów.

 

Niezależnie od tych zastrzeżeń, które są punktem wyjścia do debaty, warto pokazać, że pomysły na inne urządzenie mediów państwowych są. Nie sposób zatem twierdzić, że jesteśmy w sytuacji bezalternatywnej. Natomiast dalsze udawanie, że problemu nie ma, a obecna sytuacja polityczna jest utrwalona na dziesięciolecia, będzie chowaniem głowy w piasek. Z fatalnymi konsekwencjami w przyszłości nie tylko dla dziennikarskiej profesji, nie tylko dla samych mediów, ale – jak bardzo słusznie w swoim tekście zauważa Pawlicki – również dla poczucia narodowej wspólnoty, z którego i tak już bardzo mało nam pozostało.

 

Łukasz Warzecha

Dziennikarze i policja – komentarz ŁUKASZA WARZECHY

Prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie zachowania policji wobec dziennikarzy 11 listopada ubiegłego roku. Przy czym neutralne słowo „zachowanie” zdecydowanie nie oddaje istoty sytuacji. Kto oglądał filmy nagrywane zwłaszcza na stacji Warszawa-Stadion, ten wie, że policjanci byli najzwyczajniej agresywni – bez powodu i wobec osób, w tym dziennikarzy właśnie, stojących z boku i niebiorących udziału w starciach. W pamięci mogła utkwić scena, gdy jeden z funkcjonariuszy rzucał granatem hukowym w dziennikarzy zgromadzonych w niszy obok schodów na peron stacji oraz ta, gdy zebranym na peronie przedstawicielom mediów kazano go opuścić, po czym popędzano ich, bijąc pałkami, także na schodach. No i oczywiście dramatyczny moment wcześniej, gdy gumowym pociskiem w twarz oberwał fotoreporter „Tygodnika Solidarność” Tomasz Gutry. W tym ostatnim przypadku film pokazujący moment oddania strzału nie pozostawia wątpliwości: policjant strzelał do oddalającego się już napastnika, który rzucał czymś w funkcjonariuszy – trafił dziennikarza. Strzelanie do osoby oddalającej się to ewidentne złamanie Ustawy o broni palnej i środkach przymusu bezpośredniego.

 

Bardzo niepokojące było, że niemal natychmiast po wydarzeniach, wieczorem 11 listopada, minister spraw wewnętrznych Mariusz Kamiński oznajmił, że wszystko działo się zgodnie z prawem i do działań policji nie ma żadnych zastrzeżeń. Tego typu narracja jest zresztą powtarzana wielokrotnie przez rządzących w ostatnim czasie zawsze, gdy pojawiają się jakiekolwiek zastrzeżenia do działalności policji. To ogromnie niepokojące, również w aspekcie bezpieczeństwa pracy przedstawicieli mediów w sytuacjach dynamicznych i gwałtownych, a takich jest ostatnio bardzo wiele.

 

Kwestia współpracy z policją może w ogóle budzić zastrzeżenia. Po interwencji policyjnej w dwóch wrocławskich klubach pod koniec stycznia skierowałem dotyczące jej pytania do oficera prasowego Komendy Miejskiej Policji we Wrocławiu. Zrobiłem to dwukrotnie: 31 stycznia i 5 lutego. Mimo kontaktu telefonicznego 19 lutego – odpowiedzi nie było. Tymczasem według Ustawy o dostępie do informacji publicznej organ ma dwa tygodnie na udzielenie odpowiedzi bądź poinformowanie wnioskodawcy, że jej termin zostaje wydłużony.

 

Dopiero gdy 3 marca w kolejnym piśmie wskazałem na złamanie przez wrocławską policję ustawy oraz gdy kolejny raz do wydziału prasowego zadzwoniłem (rozmawiający ze mną funkcjonariusz twierdził, że odpowiedzi mi wysłano, co jest nieprawdą) – w końcu otrzymałem wyjaśnienia (9 marca), tym razem podpisane przez zastępcę komendanta miejskiego policji we Wrocławiu. To jest niestety standard komunikacji policji z mediami, gdy chodzi o sprawy dla tej służby niewygodne – alternatywnie odpowiedzi przychodzą bez opóźnień, ale są wymijające, niekonkretne i zbywające.

 

Spośród iście już surrealistycznych sytuacji, obejrzanych w internetowych relacjach, zapadła mi w pamięć ta, gdy w jednym z miast policjanci znów obstawili groteskowo wielkimi siłami czynny lokal. Obecni na miejscu dziennikarze (tym razem chodziło bez wątpienia o dziennikarzy, nie o internetowych aktywistów, którzy tak się czasami przedstawiają) zadawali dowódcy akcji proste pytanie: od jak dawna policja jest na miejscu. W odpowiedzi dowódca odsyłał ich do rzecznika prasowego.

 

Postawa policji w ostatnim czasie budzi wiele zastrzeżeń. Wygląda na to, że stosunek do mediów – zarówno do dziennikarzy obecnych na miejscu zdarzenia, jak i próbujących wydobywać informacje – jest częścią szerszego zjawiska. Ta sytuacja przypomina mi czasy ministrów CichockiegoSienkiewicza oraz rzecznika KGP Mariusza Sokołowskiego (złośliwie nazywanego przeze mnie „niedorzecznikiem”), gdy media drążące zachowania funkcjonariuszy wobec Marszu Niepodległości albo kibiców natykały się na podobną barierę. Różnica polega na tym, że wtedy policja dziennikarzy nie biła i nie rzucała w nich granatami hukowymi. Ówczesny rzecznik też miał inny modus operandi: na Twitterze aktywnie spierał się z krytykami policji (w tym ze mną). Obecny rzecznik, insp. Mariusz Ciarka, zamieszcza w tym serwisie jedynie oficjalne stanowiska, poza tym wrzucając śmieszne w swoim mniemaniu filmiki lub obrazki znalezione w sieci. Na pytania na Twitterze nie odpowiada, wątpliwości nie wyjaśnia.

 

Łukasz Warzecha

Meghan Markle, polscy celebryci i bulwarówki – ŁUKASZ WARZECHA o handlowaniu prywatnością

Wbrew pozorom afera, jaką wywołał wywiad Meghan Markle i jej męża o rzekomo strasznym losie, jaki spotkał byłą aktorkę i rozwódkę, gdy weszła do brytyjskiej rodziny królewskiej, nie ma znaczenia jedynie plotkarskiego i może być punktem wyjścia do wielu znacznie poważniejszych rozważań. Jeden z wątków sprawy dotyczy mediów, a w szczególności tabloidów, które w Wielkiej Brytanii są szczególnie żarłoczne, a które – jak twierdzi żona księcia Harry’ego – nie dawały jej żyć. Próba dopasowania się do wizerunku Diany Spencer jest tu aż nadto czytelna.

 

Sama ta sytuacja jest w oczywisty sposób obłudna: Markle skarży się na wtrącanie się tabloidów w jej życie, opowiadając o tym oraz o prywatnych szczegółach tegoż w programie o wydźwięku skrajnie tabloidowym. Robi to wprawdzie na własnych warunkach, ale nie łudźmy się: nie chodzi tu przecież o żadną sprawiedliwość, a jedynie o zrobienie wokół siebie szumu i zarobienie na tym pieniędzy. Kwestia kwoty, jaką para wykluczona z rodziny królewskiej, otrzymała za wywiad, jakoś nigdzie nie pada, choć chyba nikt nie sądzi, że nie było tam mowy o dużych pieniądzach.

 

Markle zachowuje się równie obłudnie jak wielu polskich celebrytów. Jeśli wchodzi się do rodziny królewskiej w Wielkiej Brytanii, oczywistą tego konsekwencją jest rezygnacja ze znacznej części prywatnego życia i bycie obiektem polowań paparazzich. Jednocześnie trzeba pamiętać, że rodzina królewska ma wystarczająco wiele miejsc, gdzie może się przed obiektywami bardzo skutecznie schować. Twierdzić, że nie zdawał sobie sprawy z tej konsekwencji znalezienia się w rodzinie Windsorów, może jedynie ktoś naiwny aż do głupoty albo skrajnie obłudny.

 

Ten sam mechanizm działa w przypadku polskich celebrytów. Mamy więc wyprzedawanie swojej prywatności na każdym kroku w mediach społecznościowych, mamy sprzedawanie jej w telewizjach i gazetach, a później pojawiają się pretensje, że fotoreporterzy są zbyt natarczywi. Dzisiaj zresztą wygląda to inaczej niż kilkanaście lat temu: paparazzo może się stać każdy, kto ma pod ręką telefon i zechce z niego zrobić użytek, więc celebryci nie mogą już przeprowadzać widowiskowych szarży na ludzi z aparatami. Często nie mają pojęcia, że się ich fotografuje. Pytanie brzmi tylko, czy media będą chciały takie zdjęcia z jakiegoś powodu opublikować.

 

Meghan miała wybór: mogła nie wychodzić za Harry’ego. Celebryci również wybór mają. Jest wśród nich kategoria ludzi, którzy bardzo wyraźnie postawili granicę swojej prywatności i ta granica jest w Polsce na ogół respektowana (zdarzają się bardzo rzadkie, incydentalne wyjątki). Można tu wspomnieć aktorów takich jak Bogusław Linda czy Artur Żmijewski. Przede wszystkim jednak – jakkolwiek jest to niewygodne – trzeba powiedzieć, że dla bulwarowej prasy i portali istnieje jedna podstawowa grupa ludzi mało interesujących: ludzie zachowujący się najzwyczajniej przyzwoicie, a więc w dużej mierze po prostu nudni. Jeśli ktoś nie sika nad ranem pod murem kamienicy (przypadek jednego z najbardziej znanych aktorów już wiele lat temu), nie pije na umór w knajpie, nie pokazuje się wciąż z nowymi partnerami, nie wsiada po pijaku za kierownicę, a jedynie chodzi do sklepu na zakupy, za które płaci przy kasie bez kłótni, wcześniej odczekawszy swoje, zaś w restauracji wypija kieliszek wina i wraca do domu – to najzwyczajniej nie ma czego pokazywać. Może raz na jakiś czas, że kupił papier toaletowy („o, taki znany, a papier też kupuje, w dodatku osobiście!”) albo że zjadł stek w restauracji („o, taki znany, a też je i w knajpie musi płacić!”). I tyle.

 

Gdy pracowałem w „Fakcie” – który w tamtych czasach bywał gazetą znacznie agresywniejszą niż dzisiaj – powszechna była opinia, że część celebrytów zrobiła sobie z pozywania bulwarówek sposób na dodatkowy zarobek. Najpierw wywoływali sytuacje, które musiały na nich ściągnąć uwagę paparazzich (nie był to jeszcze czas tak dobrych aparatów w telefonach jak dzisiaj i paparazzi wciąż mieli robotę), a potem, gdy ukazywały się zdjęcia i teksty, pokazujące ich w okolicznościach niezbyt korzystnych – składali pozwy, oskarżając gazety o naruszenie ich prywatności. I, niestety, bardzo często wygrywali, bo sędziowie – nie mam co do tego wątpliwości – byli najzwyczajniej do bulwarówek uprzedzeni, podzielając zapewne dużą część argumentów wynikających z kompleksów, każących prychać nad tabloidami z pogardą (o czym dawno już temu pisałem na portalu SDP). Ta ewidentna hipokryzja celebrytów zawsze mnie odrzucała, podobnie jak odrzuca mnie szyta wyjątkowo grubymi nićmi gierka Meghan Markle, grającej na najlepiej się dzisiaj sprzedających głównie w USA fobiach, takich jak rasizm i antyelitaryzm.

 

Łukasz Warzecha

ŁUKASZ WARZECHA: Dziennikarze jako polityczni żołnierze

Wiele już razy czytałem, także na portalu SDP, rytualne żale dotyczące rzekomego lub domniemanego naruszania niezależności dziennikarskiej. W najnowszej odsłonie takie tezy w kwestii Polska Press stawia choćby Jerzy Kłosiński (TUTAJ), jak zwykle zresztą – podobnie było w sporze o repolonizację mediów – nie przytaczając żadnych dowodów ani przykładów. Wiadomo jednak, twierdzi Kłosiński, że dotychczasowy zły niemiecki właściciel dziennikarzy traktował instrumentalnie, a media te były „antyprawicowe” (przy czym „prawicowość” jest tu chyba rozumiana jako sprzyjanie obecnemu obozowi władzy – nie wiadomo, dlaczego).

 

Nie chcę tu wchodzić w polemikę z Jerzym Kłosińskim na ten konkretny temat. Swoje obawy, związane z przejęciem Polska Press przez Orlen już kilkakrotnie opisywałem i uzasadniałem w kilku miejscach. Jak będzie – zobaczymy. Problem widzę natomiast szerzej. Dyskusja przy okazji Polska Press, a już szczególnie jej część wybrzmiewająca po stronie mediów bliskich obecnej władzy, zasadza się na niedostrzeganiu słonia w pokoju. Tym słoniem jest całkiem już w wielu przypadkach otwarte traktowanie mediów i dziennikarzy jako narzędzia realizacji nawet już nie politycznych, ale wprost partyjnych interesów. Czasami jeszcze zdarza się, że przy tym, raczej przypadkiem, zostanie zrealizowany jakiś interes publiczny – ale nie zawsze. W każdym razie nie jest to cel główny lub nawet nie jest to cel w ogóle.

 

Trudno zgodzić się z machnięciem ręką: zawsze tak było. Nie, aż tak nie było zawsze. Owszem, bywało, w różnych okresach i w różnym stopniu, z całą jednak pewnością nigdy jeszcze ta zasada nie działała tak otwarcie, tak bezwstydnie i z takim nasileniem, ani też nie dotyczyła tak wielkiej części dziennikarzy. Przynajmniej po 1989 r.

 

Tu znów warto się odwołać do tekstu Kłosińskiego, który gładko utożsamił „antyprawicowość” z nieprzychylnością czy może jedynie krytyką obozu rządzącego. Podobna zresztą była linia sporu, gdy kilkanaście już miesięcy temu polemizowałem z Kłosińskim na temat repolonizacji. Wskazywałem wówczas, że część zwolenników takiej operacji bez mrugnięcia okiem i śladu refleksji utożsamia wspieranie polskiego interesu ze wspieraniem rządu – a zatem, a contrario, krytykę rządu uznają za atakowanie polskiego interesu. To utożsamienie absolutnie niedopuszczalne, ale bardzo częste.

 

Jasne, że nie są to sprawy proste i zero-jedynkowe. Jak bowiem dokładnie odseparować całkowicie przecież normalną linię światopoglądową danej redakcji od wsparcia konkretnej partii? Owszem, w moim przekonaniu da się, ale niektórzy będą tu na siłę szukali szarych stref. Podobnie jak będą przekonywać, że gorliwe poparcie niektórych dziennikarzy dla konkretnej partii to nie wynik nacisków czy podporządkowania medium potrzebom politycznym, ale wyłącznie skutek poglądów danego dziennikarza. A przecież faktycznie dziennikarz takie poglądy może mieć – choć znów, działając w zgodzie z zasadami zawodu, nie powinien ich w ogóle ujawniać będąc dziennikarzem informacyjnym, będąc zaś publicystą czy komentatorem – nie powinien przekraczać granicy między wyrażaniem swojego światopoglądu a wspieraniem konkretnego ugrupowania.

 

Jeżeli ktoś chciałby się w tym tekście dopatrywać natrętnego symetryzowania i twierdzenia, że wina rozkłada się równo na obie strony politycznego sporu, to wyprowadzam z błędu: nie taki jest mój zamiar. Mój zawód i żal koncentrują się głównie na do pewnego przynajmniej momentu bliższej mi światopoglądowo stronie. Na moich kolegach, utożsamianych (moim zdaniem w wielu przypadkach całkowicie błędnie) z konserwatywną stroną medialnej sceny. Dlaczego? Bo co do stanowiska drugiej strony nie miałem złudzeń, tutaj zaś – jak się okazuje: niesłusznie – jednak je miałem. Tak jak sądziłem, że przynajmniej w niektórych sferach możliwa jest po 2015 r. choćby względna naprawa państwa (nie były to wielkie nadzieje, ale jakieś tam były), tak wydawało mi się, że przynajmniej duża część dziennikarzy przed 2015 r. krytycznie nastawionych wobec władzy ten swój krytycyzm będzie w stanie przenieść do nowej sytuacji politycznej, a więc nie zgodzą się na ustawienie ich w pozycji żołnierzy konkretnego politycznego obozu. Ogromnie się zawiodłem.

 

Mamy zatem sytuację, w której na żołnierskie podejście do dziennikarskiej profesji godzą się bez problemu obie strony, coraz bardziej uznając to za normalne, naturalne i niewymagające żadnej dyskusji. I jest niestety jak w tym starym powiedzeniu Kisiela, dotyczącym realnego socjalizmu: największym problemem nie jest to, że jesteśmy w dupie, ale że zaczynamy się w niej urządzać.

 

Łukasz Warzecha

 

ŁUKASZ WARZECHA: Korespondenci (niektórzy) tworzą jakość

TVN zamyka biuro korespondenta w Paryżu, a wcześniej zlikwidowało placówkę w Moskwie. To bardzo złe informacje. Znam doskonale tę sytuację, bo pamiętam ją jeszcze z czasów „Życia”. Jedną z oznak pogrążania się gazety w kłopotach była właśnie rezygnacja z korespondentów. To oczywiście nie oznacza, że TVN za moment podzieli los gazety, w której wiele lat temu pracowałem, a która ostatecznie upadła, ale źródła takich decyzji są zawsze te same: pieniądze. Jeśli spojrzeć na informacje mówiące o drastycznym spadku zysku netto grupy Discovery (globalnie aż o 41 proc. – jak nietrudno się zorientować, z powodu spadku wpływów reklamowych, spowodowanego pandemią), trudno się nawet dziwić.

 

Niestety, zagraniczne biura i korespondenci są na ogół w mediach pierwsi do ścięcia. Jeszcze kilkanaście lat temu wydawało się całkowicie oczywiste, że każda poważna redakcja ma swoich przedstawicieli przynajmniej w kilku najistotniejszych miastach świata: Moskwie, Waszyngtonie, Brukseli, Londynie, Berlinie. Dziś sytuacja się odwróciła: posiadanie korespondentów zagranicznych jest luksusem, na którym niewielu może sobie pozwolić. Jak się okazuje – w części przekracza to możliwości nawet takiego giganta jak TVN.

 

Tymczasem przekłada się to bezpośrednio na jakość informacji. Nic nie zastąpi korespondenta na miejscu. Każdy, kto zna media od środka, wie, że korespondent to nie tylko przygotowywane przez niego materiały, ale też bardzo ważny konsultant przy tekstach czy informacjach pisanych w rodzimej redakcji. Oczywiście korespondent korespondentowi nierówny. Bywało, że niektóre materiały przygotowane przez korespondentów (zwłaszcza mediów publicznych) wywoływały u mnie zażenowanie, bo widać było, że nie włożono w nie żadnej pracy – ot, dziennikarz kupił miejscowe gazety, obejrzał telewizję i posłuchał radia, po czym zlepił z tego materiał nieróżniący się niczym od tego, jaki dałoby się przygotować na podstawie wiadomości agencyjnych.

 

Na drugim biegunie są korespondenci tacy jak Beata Płomecka z Polskiego Radia czy Katarzyna Szymańska-Borginon z RMF (obie w Brukseli) – świetnie zorientowani w miejscowych układach, wynajdujący własne informacje, prezentujący ciekawe analizy. Na ich przykładzie można zrozumieć, jak wiele medium zyskuje dzięki kompetentnemu korespondentowi zagranicznemu.

 

Dlaczego w takim razie na korespondentach się oszczędza? To również wie każdy, kto przyglądał się mediom od środka, zwłaszcza tym większym, funkcjonującym na zasadach korporacji. Pomiędzy redakcją a pionem właścicielskim powstaje nieuchronne napięcie nawet w czasach dobrych, a cóż dopiero chudych. Właściciel nierzadko ma tendencję do traktowania medium jak – to określenie wielokrotnie pojawiające się wśród dziennikarzy – fabryki gwoździ. Aczkolwiek nie jest to być może porównanie całkowicie sprawiedliwe, bo nawet właściciel fabryki gwoździ ma przecież świadomość – o ile jest poważnym i szanującym się przedsiębiorcą – że jeśli przesadzi z oszczędnościami jego gwoździe zaczną się łamać, a więc przestaną być kupowane. Może tu zresztą leży paradoks tej metafory: można założyć, że biznesmen od gwoździ miałby większe opory przed wdrażaniem oszczędności uderzających w jakość niż właściciele mediów, ponieważ ci drudzy mają mniejszą konkurencję, a zarazem mogą mieć zasadne przekonanie, że znajdą się odbiorcy na towar właściwie każdej jakości.

 

Bo powiedzmy sobie szczerze: czy przeciętny odbiorca dostrzeże różnicę pomiędzy informacją agencyjną, obrobioną jedynie przez redakcję, a informacją własną, przygotowaną przez korespondenta? No dobrze, różnica zostałaby zapewne zauważona, gdyby był to odbiorca przyzwyczajony do niezmiennie wysokiej jakości informacji danego medium z danego miejsca. Gdyby, załóżmy (czego absolutnie nie życzę), zniknęła któraś z wcześniej przeze mnie wymienionych korespondentek w Brukseli, dałoby się to zapewne odczuć. Lecz, jako się rzekło, mówimy tutaj o osobach wyjątkowo sprawnych.

 

Czy połapią się widzowie TVN24? Nie wiem. Wiem, że właściciel stacji może spokojnie uznać, że nic na tym nie straci, za to oszczędzi. Co nie zmienia faktu, że ten właśnie kierunek oszczędzania sprawia, że jakość mediów systematycznie spada.

 

ŁUKASZ WARZECHA: Rozczarowani odbiorcy nie staną w obronie mediów

Poziom medialnej histerii wokół sytuacji w Zakopanem w czasie weekendu z 14 lutego – Walentynkami – przebił wszystko, co od dawna widzieliśmy. Jaki ma to związek z podatkiem od reklam? Wbrew pozorom – ma.

 

Pisałem kilkakrotnie na portalu SDP o tym, jak jednostronnie media zajmowały się epidemią. To zmieniło się dopiero po dłuższym czasie. Dopiero w listopadzie czy grudniu ubiegłego roku zaczęto szerzej relacjonować punkt widzenia przedsiębiorców. Pojawiły się materiały o akcji #otwieraMY, informowano i nadal informuje się o działaniach policji oraz innych służb, pokazując je również od strony przedsiębiorców właśnie. Niektórzy dziennikarze okazali się autentycznie dociekliwi w drążeniu wątpliwej logiki restrykcji i strategii epidemicznej, by wskazać tu na Marcina Zaborskiego z RMF FM czy dziennikarzy Radia Wnet.

 

Zarazem jednak nie zmieniła się zasadniczo praktyka nakręcania paniki, a w mediach nadal brylowali głównie dyżurni medycy, tacy jak prof. Simon, których wypowiedziom brakowało chwilami jakiejkolwiek spójności, a jednak prowadzący rozmowę nie reagowali. Kulminacją jest właśnie relacjonowanie sytuacji w Zakopanem, gdzie znów – jak wiosną ubiegłego roku – niemal wszystkie media poszły owczym pędem, bez śladu refleksji, za jednym przekazem: nieodpowiedzialna hołota sprowadzi na nas nieszczęście i będzie przyczyną kolejnego lockdownu.

 

Jednym z obowiązków dziennikarza jest bycie krytycznym wobec gotowych sztamp i przekazów. Skąd wyszła ta akurat sztampa – nie sposób powiedzieć. Ale nietrudno wskazać, jakie pytania powinny zostać zadane, a zadane nie zostały. A zatem między innymi: jakie jest prawdopodobieństwo zarażenia się na dworze, o jakiej liczbie osób tworzących ów „tłum” właściwie mówimy, czy rząd ma jakiekolwiek własne badania, pokazujące, jaki będzie wpływ tych wydarzeń na liczbę zakażeń w skali kraju oraz czego właściwie rządzący spodziewali się, decydując się na otwarcie hoteli przed 14 lutego, po miesiącach zakazu, gdy nie dawało się nigdzie wyjechać.

 

Co to ma wspólnego z podatkiem reklamowym? Obserwowałem bardzo uważnie reakcję w mediach społecznościowych na protest mediów w tej sprawie. Była bardzo mało entuzjastyczna. Nie mówię tutaj o tych osobach, które odegrały role wynikające z ich sympatii partyjnych, bo tutaj wszystko jest jasne: zwolennicy Zjednoczonej Prawicy powielają swój przekaz dnia, zwolennicy największych ugrupowań opozycyjnych – swój. Jest jednak spora grupa ludzi, którzy z władzą nie sympatyzują i wydawałoby się, że perspektywa nałożenia finansowego kagańca mediom prywatnym powinna ich jakoś zaniepokoić. A jednak wykazali oni ostentacyjne wręcz désinteressement. Powoływali się przy tym między innymi właśnie na sposób mówienia o epidemii, z zarzutem siania paniki i histerii na czele. Uogólniano go do postaci, która powinna być dla dziennikarzy dzwonkiem alarmowym: dlaczego mielibyśmy się przejmować waszym losem, skoro nie spełniacie swoich podstawowych zadań? Dlaczego mielibyśmy się martwić o płacone przez was podatki i problemy, jakie dla was mogą z tego wynikać, skoro nie stoicie po naszej, odbiorców, stronie i nie jesteście wystarczająco krytyczni albo dociekliwi?

 

Można oczywiście słusznie wskazać, że to zarzuty niesprawiedliwie uogólnione i że wiele mediów albo dziennikarzy zachowuje się inaczej – nie zmienia to jednak faktu, że tak postępują najwięksi i że takie jest obraz mediów w ogóle. Co ważne, nie chodzi tutaj o niepodbijanie przez media tej czy innej narracji, a więc zastąpienie panikarskiej lekceważącą, ale o należyty poziom krytycyzmu wobec przedstawianych tłumaczeń, twierdzeń, uzasadnień.

 

Ta sytuacja powinna dać do myślenia i szeregowym dziennikarzom, i redaktorom naczelnym oraz właścicielom mediów. To tylko epizod większej opowieści o tym, jak media przez część odbiorców zostają sprowadzone do roli jednego z oddziałów w partyjnej wojence, a ci, którym mogłoby i powinno na nich zależeć jako na niezależnych kontrolerach władzy, są nimi tak zawiedzeni, że kompletnie się ich losem nie przejmują. A jeżeli komuś wydaje się, że to nie ma znaczenia, niech pomyśli, że ta obojętność może trwać również wtedy, gdy nie będzie chodziło o podatek, ale działania poważniejsze – takie na przykład jak nieprzedłużenie koncesji.

 

Łukasz Warzecha

 

Fiskalne dobijanie mediów – ŁUKASZ WARZECHA o składce od reklam

Projekt podatku reklamowego jest dla mediów, będących i tak w kiepskiej sytuacji, po prostu morderczy. Trudno go też widzieć w kategoriach niepolitycznych – wystarczy zastanowić się, kto na nim ucierpi.

 

Wyjątkową złośliwością lub bezmyślnością może się wydawać obciążanie mediów dodatkową daniną w roku, gdy będą starały się odbudować jako taką kondycję po okresie, gdy niemal we wszystkich redakcjach nastąpiły obniżki wynagrodzeń, a wartość rynku reklamy spadła (w ciągu trzech kwartałów ubiegłego roku) o prawie 12 proc. To jednak nie złośliwość czy bezmyślność, ale realizacja planu, mającego na celu osłabienie tych mediów, które nie są zasilane przez państwo. Czyli krytycznych wobec władzy.

 

W najgorszej sytuacji znajdzie się prasa drukowana, bo to ona jest w najsłabszej sytuacji w ogóle. Tam granicę, od której będzie obowiązywało opodatkowanie, ustawiono pozornie wysoko, bo na poziomie 15 mln zł. W telewizji wystarczy ledwo milion, ale to z kolei może oznaczać dramat małych, lokalnych czy regionalnych prywatnych stacji. Ważne jest bowiem, że podatek liczy się od przychodu, a nie od dochodu. Stacje telewizyjne, nawet niewielkie, mają spore koszty stałe, tymczasem będą musiały płacić aż 7,5 proc. od przychodu do 50 mln, a potem aż 10 proc. W prasie te stawki będą niższe: 2 proc. do 30 mln i 6 proc. od sumy powyżej. Tyle że dojście do granicy 15 mln przychodu z reklam nie jest specjalnie trudne – osiągną ją właściwie wszystkie wydawnictwa, posiadające ogólnopolskie tytuły prasowe, ukazujące się codziennie lub tygodniowo.

 

Odebranie mediom nawet niewielkiej części przychodów w czasie wciąż jeszcze trwającej epidemii (gdyby podatek miał wejść od lipca) jest najzwyczajniej skandalem. Byłoby zresztą skandalem nawet w innym czasie, ale w tym faktycznie trudno widzieć to inaczej niż jako działanie z jasnym politycznym celem: osłabić niezależne, krytyczne wobec rządu media. Jeśli bowiem słyszymy, że podatek będą musiały zapłacić również rządowa telewizja czy radio, to pamiętajmy, że będzie to zwykłe przekładanie pieniędzy z kieszeni do kieszeni. Wszak te media są zasilane dwumiliardową subwencją co roku.

 

W przypadku mediów prywatnych przychylnych władzy można zaś spokojnie zakładać, że nie zostaną skrzywdzone: ich straty będą wyrównywane przez odpowiedni dopływ reklam spółek skarbu państwa, tak aby nie zbiedniały. Dlatego niestety nie ma co liczyć na wspólny front oporu wobec pomysłu rządu.

 

Jakie będą konsekwencje, gdyby pomysł został zrealizowany? Po pierwsze – od lat już wszystkie właściwie osoby zajmujące się mediami wskazują, że spadek ich jakości wiąże się z niższymi wpływami. Mówiąc najkrócej: mniej osób robi więcej za mniejsze pieniądze. Narzekanie na spadek jakości dziennikarstwa jest powszechnym, acz słusznym oraz zasadnym rytuałem, i zawsze w tle pojawiają się pieniądze. Nacisk na szybkość zamiast na jakość, przeciążenie dziennikarzy, kopiowanie wiadomości z obcych źródeł bez ich weryfikacji, posiłkowanie się cudzymi wpisami w mediach społecznościowych, bo to tańsze niż samodzielne wyszukiwanie informacji, oraz wiele innych praktyk ma swoje źródło w tym, że media drastycznie zbiedniały w ciągu ostatniej półtorej dekady. Teraz ten proces pauperyzacji, a co za tym idzie – pogarszania się jakości chce przyspieszyć państwo polskie.

 

W tym także można odczytywać zamiar polityczny. Zamiast rzetelnej, wnikliwej i dobrze opracowanej informacji ma dominować emocja, bo za jej pomocą najłatwiej steruje się odbiorcą. Ją też będzie znacznie łatwiej i przede wszystkim taniej „wyprodukować”. Za mniejsze siłą rzeczy pieniądze będzie też można zatrudnić jedynie słabszych, mniej doświadczonych pracowników mediów – bo już nawet nie dziennikarzy.

 

Po drugie – jakaś liczba podmiotów medialnych, które już teraz działają na granicy opłacalności, tej nowej presji finansowej po prostu nie udźwignie. Albo się zamkną, albo zostaną wystawione na sprzedaż. Kto je kupi? Wskazówką może być transakcja kupna Polska Press przez Orlen. I zapewne o to tutaj także chodzi.

 

Warto się jeszcze przyjrzeć szczegółowym rozwiązaniom z projektu ustawy. Najpierw zatem mamy tzw. produkty kwalifikowane, za których reklamę stawka podatku ma być wyższa. Te produkty to m.in. produkty lecznicze. Problem w tym, że na polskim rynku reklamy jest to druga największa grupa reklamowanych produktów, a więc uderzenie finansowe będzie faktycznie jeszcze silniejsze. Żywność (a do tej grupy należą obłożone również wyższą stawką napoje słodzone) jest na trzecim miejscu. To zróżnicowanie stawek ma oczywiście na celu wyłącznie zwiększenie fiskalizmu, ale pretekstem jest tu jakaś pokraczna próba paternalistycznego „ukarania” podmiotów medialnych za reklamowanie produktów „niesłusznych”.

 

Druga kwestia to przeznaczenie pieniędzy, ściąganych od mediów. Wszystkie one mają trafić do różnych funduszy. Trzeba pamiętać, że fundusze są jedną z metod awaryjnego zasilania budżetu w dziedzinach kompletnie niezwiązanych z ich przeznaczeniem. Przede wszystkim jednak jest kompletnie niezrozumiałe, dlaczego media, których sytuacja mocno się pogorszyła w okresie pandemii, ze swoich przychodów miałyby dodatkowo zasilać NFZ. Jeszcze mniej sensu ma dorzucanie się do Funduszu Kultury i Dziedzictwa Narodowego w Obszarze Mediów. Oto przeznaczenie tych pieniędzy według Ministerstwa Finansów: „Na kreację i produkcję nowoczesnych projektów medialnych, w tym budowę i rozwój kanałów i platform informacyjnych (m.in. audycji radiowych i telewizyjnych, portali internetowych); realizację projektów służących analizie treści pojawiających się w mediach, w szczególności cyfrowych; promowanie dziedzictwa narodowego, dorobku kulturalnego i sportowego; wspieranie badań na temat mediów; podnoszenie poziomu wiedzy społeczeństwa na temat zagrożeń w mediach cyfrowych, a także wspieranie rozwoju radiofonii i kinematografii”.

 

To nic innego jak nic nieznaczący ministerialny bełkot, pod który można podciągnąć praktycznie wszystko, a już na pewno inicjatywy obsadzone przez krewnych i znajomych królika, wymyślających sobie najabsurdalniejsze pomysły na upasienie się na publicznej kasie. Sam jestem w stanie w dwa dni przygotować wspaniały projekt „służący analizie treści pojawiających się w mediach, w szczególności cyfrowych” albo „podnoszący poziom wiedzy społeczeństwa na temat zagrożeń w mediach cyfrowych”. Mówiąc wprost: rząd wyciągnie od krytycznych wobec siebie mediów kasę, żeby następnie część przejąć na swoje bieżące potrzeby, a część przekazać ludziom z własnego kręgu, aby mogli stworzyć nikomu niepotrzebne projekty i żyć z nich przez lata. Powiedzieć, że to granda, to nic nie powiedzieć.

 

Jeśli mielibyśmy założyć, że da się jednak zbudować wspólną przynajmniej dla części mediów platformę oporu wobec tego fatalnego projektu, to fundamentem dla niej mógłby być sprzeciw wobec wspomnianego, nieuchronnie wynikającego z nałożenia na media nowego obciążenia, dalszego spadku jakości informacji i analizy.

 

Dobre pomysły – ŁUKASZ WARZECHA o projekcie ustawy o wolności słowa w sieci

Zajmowałem się już dwukrotnie na portalu SDP projektem ustawy o wolności słowa w internecie – z tym że zajmowałem się nieco teoretycznie, bo bez samego projektu ustawy, którego Ministerstwo Sprawiedliwości nie pokazało. Tak się składa, że teraz mogę zająć się tym tematem po raz trzeci, już konkretnie, bo oto projekt udało się wydobyć ekspertom Fundacji Obywatelskiego Rozwoju (można go wraz z komentarzem znaleźć TUTAJ).

 

Kto czytał moje poprzednie teksty, ten wie, że uważam, iż systemowe rozwiązanie coraz poważniejszych problemów z mediami społecznościowymi, a już szczególnie z nieprzejrzystością ich decyzji, pozbawiających użytkowników dostępu do swoich kont, uważam za potrzebne i pilne. Ostatnie dni przyniosły kolejną zadziwiającą decyzję: YouTube zablokował konto kanału PCh24 za film, który był co prawda na kanał załadowany, ale nigdy nie miał statusu publicznego. Czyli nie był dla nikogo – poza właścicielami kanału – widoczny.

 

Ja sam zaś, na swoją małą i mniej dotkliwą miarę, doświadczyłem w tym samym mniej więcej czasie innej formy swoistej cenzury, gdy najnowszy odcinek mojego wideoblogu został przez YouTube zdemonetyzowany, czyli zostałem pozbawiony możliwości zarobienia na emitowanych przy jego okazji reklamach (poza subskrypcją YouTube Premium). Najpierw zdecydował o tym algorytm (standardowo bez wskazania na powód takiej decyzji, choć przecież program musi na czymś bazować), a następnie tę ocenę po dwóch dobach potwierdzili „eksperci” YT. Również – standardowo – bez uzasadnienia. Każdy, kto miał z tym mechanizmem do czynienia, może potwierdzić, że internetowy twórca czuje się jak Józef K. w „Procesie”: zostaje skazany, ale nie ma pojęcia, za co i nie wie, czego ma w przyszłości unikać, jeśli nie chce, żeby sankcja się powtórzyła.

 

Nawiasem mówiąc, choć demonetyzacja jest w rękach przede wszystkim YT potężnym narzędziem cenzorskim, a odbywa się całkowicie nieprzejrzyście – projekt ustawy się nią w żadnym miejscu nie zajmuje. Według definicji, zawartych w art. 3. projektu, „ograniczenie dostępu do treści” tego typu sankcji nie obejmuje.

 

Projekt budzi mieszane odczucia. Jak słusznie zauważają eksperci FOR, niezwykłe jest to, że umieszczono w nim preambułę, czego w ustawach zwykle się nie umieszcza. W niej zaś tkwi sprzeczność, jest tam bowiem mowa o tym, że celem ustawy jest zagwarantowanie wolności wypowiedzi oraz „wzmocnienie jej roli w poszukiwaniu prawdy”; powtarza to również art. 1. projektu. Tymczasem te dwie wartości nieraz stają naprzeciw siebie. Stwierdzając, że ważna jest dla nas wolność słowa, bo ona jest przede wszystkim zagrożona, godzimy się z tym, że w jej ramach będą się pojawiały nie tylko wypowiedzi dla nas przykre i niewygodne, ale też wprost nieprawdziwe. Jeśli mowa o nieprawdzie, która wyrządza krzywdę, może ona być oczywiście przedmiotem czy to zawiadomienia do prokuratury, czy pozwu cywilnego.

 

Projekt poprzez zmiany w kodeksie postępowania cywilnego wprowadza zresztą instytucję tzw. ślepego pozwu, czyli składanego przeciwko osobie, której prawdziwych danych sami nie jesteśmy w stanie zdobyć. To ułatwia pozywanie osób kryjących się za anonimowymi kontami lub fałszywymi nickami. I to jest dobre rozwiązanie. Inna sprawa, że może się to okazać narzędziem bezskutecznym, projekt mówi bowiem, że sąd występuje do usługodawcy o nadesłanie danych, ale „umarza postępowanie, jeżeli usługodawca nie nadeśle danych […] w terminie 3 miesięcy od doręczenia wystąpienia sądu o nadesłanie danych”. Nietrudno sobie taką sytuację wyobrazić w przypadku serwisów nieposiadających w Polsce przedstawicielstwa (o tym jeszcze dalej). Kara za nienadesłanie danych, będąca odpowiednikiem kary za niestawiennictwo świadka, raczej nie zrobi wrażenia.

 

Najważniejsze krytyczne uwagi do projektu mieszczą się w dwóch wątkach.

 

Pierwszy to kwestia Rady Wolności Słowa. Wśród wymogów dotyczących członków Rady mowa jest o nieposzlakowanej opinii – nie bardzo jednak wiadomo, co to oznacza (choć co prawda jest to termin pojawiający się w wielu aktach prawnych) i kto miałby to weryfikować. Mogą też budzić wątpliwości wymogi wykształcenia prawniczego lub „niezbędnej wiedzy w zakresie językoznawstwa lub nowych technologii”. Co to jest w tym wypadku „niezbędna wiedza”?

 

Można również zadać sobie pytanie, czy nie jest zbyt wąska lista osób, które w RWS zasiadać nie mogą (to m.in. posłowie, senatorowie, samorządowcy). Przede wszystkim jednak rozczarowujący jest zaproponowany tryb wyboru przewodniczącego i członków RWS. MS głośno mówiło o 3/5 głosów (w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów), co wymuszałoby zbudowanie porozumienia – i ten pomysł wcześniej chwaliłem. Okazuje się jednak, że tak miałoby być tylko w pierwszym głosowaniu, bo jeśli ono nie przyniosłoby rozstrzygnięcia, w następnym głosowano by już zwykłą większością. W praktyce zatem wygląda to tak, że dla pozorów ustawodawca daje możliwość wybrania członków RWS większością konsensualną, ale przecież nietrudno policzyć, że w obecnym składzie Sejmu ta większość – 276 głosów w pełnym składzie izby – jest nieosiągalna bez Zjednoczonej Prawicy. Wystarczy zatem, że rządząca koalicja nie poprze propozycji uzgodnionych nawet łącznie przez całą obecną propozycję, a w kolejnym głosowaniu bez najmniejszego problemu przepchnie własnych kandydatów. Na 6-letnie kadencje, praktycznie nieodwoływalnych. A to może już budzić poważne wątpliwości, nawet obawy. RWS nie ma sensu, jeśli nie byłaby organem naprawdę wielopoglądowym.

 

Kolejna kwestia to afiliowanie pięcioosobowej RWS przy Urzędzie Komunikacji Elektronicznej, który ma zapewniać całą jej obsługę, a z jego budżetu mają pochodzić środki na funkcjonowanie rady. Z jednej strony to dobrze, bo w ten sposób unika się tworzenia nowej, dodatkowej infrastruktury. Z drugiej jednak – o czym już wspominałem we wcześniejszych tekstach – trudno sobie wyobrazić, żeby pięć osób, plus obsługa wyznaczona przez UKE, była w stanie uporać się z potencjalnym nawałem skarg na usługodawców, dotrzymując siedmiodniowego terminu załatwienia sprawy (który jak na internetowe standardy i tak nie jest najkrótszy).

 

Drugi i zasadniczy problem to skłonienie podmiotów do współpracy. Zgodnie z projektem każdy usługodawca (zgodnie z definicją z projektu – dostawca usługi internetowego serwisu społecznościowego, posiadającego co najmniej milion zarejestrowanych użytkowników – aczkolwiek nie wspomniano, że chodzi o użytkowników zamieszkujących w Polsce, co zresztą byłoby trudne do weryfikacji) musi ustanowić w naszym kraju przedstawiciela. Z ustawy nie wynika, czy warunkiem jest działanie w jakiejkolwiek formie na terenie Polski, a zatem można by przyjąć, że Polska chce taki obowiązek nałożyć na dostarczyciela każdego serwisu społecznościowego na świecie, który ma minimum milion użytkowników. To znaczyłoby, że przedstawiciela w Polsce musiałby mieć np. chiński WeChat, praktycznie Polakom nieznany, a mający 1,17 mld użytkowników. To absurd.

 

Z drugiej strony posiadanie przedstawiciela w kraju to warunek, aby z innych procedur w ogóle coś wyszło, bo wszystkie opisane procedury kontroli wymagają jego udziału. Za nieustanowienie przedstawiciela kara wynosi – podobnie jak za złamanie innych postanowień ustawy – od 50 tys. do 50 mln złotych. Brzmi imponująco.

 

Brakuje jednak odpowiedzi na jedno podstawowe pytanie: w jaki sposób polskie państwo zamierza skłonić lub zmusić zagraniczne podmioty takie jak Twitter (brak siedziby w Polsce, główna siedziba w San Francisco, strony pomocy wyłącznie po angielsku, wszystkie działania prawne bazujące na prawie amerykańskim, w tym stanu Kalifornia) do poddania się postanowieniom ustawy? Tego niestety Ministerstwo Sprawiedliwości nie wyjaśnia. Próba wyegzekwowania ewentualnej kary byłaby tu skrajnie karkołomna. Przypomina to niestety nieco nieszczęsną nowelizacje ustawy o IPN, której twórcy założyli, że będą w stanie objąć działaniem polskiego prawa podmioty z drugiego końca świata.

 

Ogólnie rzecz biorąc, ustawa zawiera dobre pomysły, wymagające jednak dopracowania. Bardzo sensowny jest wymóg sporządzania co pół roku po polsku sprawozdania, przejrzyście objaśniającego sposób załatwiania reklamacji (art. 15 ust. 1.). Pomysł ustanowienia zewnętrznego organu kontrolnego również ma sens.

 

Wszystko to jednak na nic, jeśli – po pierwsze – RWS miałaby być kolejnym organem administracji obsadzonym przez rządzącą większość i – po drugie – jeśli cyfrowi giganci najzwyczajniej się nie podporządkują, a polskie państwo nie będzie w stanie kompletnie nic z tym zrobić.

 

Łukasz Warzecha

Diabeł tkwi w szczegółach – ŁUKASZ WARZECHA o Radzie Wolności Słowa

Wiemy więcej o pomyśle Ministerstwa Sprawiedliwości, dotyczącym ukrócenia samowoli cyfrowych gigantów – choć wciąż nie mamy w rękach projektu ustawy. O pomyśle pisałem już na portalu SDP – raczej pochlebnie, bo też problem jest realny i coraz dokuczliwszy. Od czasu ukazania się tamtego tekstu dostaliśmy kolejne tego dowody w postaci wejścia Twittera w rolę pełnoprawnego politycznego gracza w najostrzejszej fazie konfliktu wokół wyników wyborów prezydenckich w USA. Zablokowanie konta wciąż jeszcze aktualnego prezydenta USA przez ćwierkający serwis to jednak poziom wyżej niż wszystko co dotąd widzieliśmy.

 

Teraz poznaliśmy nieco szczegółów ministerialnej propozycji i tu mogą się pojawiać wątpliwości, dotyczące praktyczności tych rozwiązań. Pierwsza kwestia to złożona z pięciu członków Rada Wolności Słowa, która ma być organem odwoławczym od decyzji serwisów internetowych. Pomysł na powołanie takiego ciała jest oczywisty i nie wydaje się sam w sobie kontrowersyjny, bo stworzenie zewnętrznego eksperckiego ciała odwoławczego było jedną z propozycji najczęściej pojawiających się w dyskusjach.

 

Można odnieść wrażenie, że MS wzięło pod uwagę ewentualne zastrzeżenia, dotyczące upolitycznienia tego ciała, ponieważ rada miałaby być wybierana na kadencję sześcioletnią, a więc o dwa lata dłuższą niż kadencja Sejmu – to rozwiązanie stosowane przy wszystkich tych organach państwa, które mają być przynajmniej formalnie odizolowane od bezpośredniego politycznego wpływu. Przede wszystkim zaś jej skład miałby być wyłaniany większością kwalifikowaną trzech piątych głosów w izbie niższej, czyli przynajmniej 276 głosami (zakładając, że miałyby to być trzy piąte ustawowej liczby posłów). To przynajmniej teoretycznie wymuszałoby porozumienie co najmniej dwóch sił politycznych, bo prawdopodobieństwo, że jedna partia będzie mieć taką przewagę, jest nikłe.

 

Lecz znów – diabeł tkwi w szczegółach. Według MS do rady mieliby być powoływani „eksperci w dziedzinie prawa i nowych mediów”. Kto by jednak wysuwał te kandydatury? Czy mogliby to robić jedynie posłowie, a jeśli tak, to ilu? Czy też prawo proponowania kandydatów do RWS miałyby organizacje społeczne, stowarzyszenia (np. SDP), a może po prostu grupy obywateli? To ważne pytanie, bo teoretycznie można sobie wyobrazić, że w Sejmie zawiązuje się porozumienie dwóch sił – rządzącej wraz z jednym doraźnym koalicjantem – które wyłania własnych kandydatów i ich przegłosowuje, a tak sformowana RWS podejmuje w kontrowersyjnych sprawach decyzje według politycznych dyrektyw. Bo przecież nie miejmy złudzeń: decyzje cyfrowych gigantów mają polityczne skutki, są politycznie kontrowersyjne, a najpewniej miewają i polityczne przyczyny. Można zatem w teorii wyobrazić sobie, że RWS wyłoniona z politycznego klucza – mówiąc w uproszczeniu – uwzględnia znacznie częściej skargi użytkowników bliskich partii rządzącej niż jej przeciwników.

 

Być może dobrym rozwiązaniem byłoby pozbawienie posłów możliwości wysuwania kandydatów, a wyposażenie w tę kompetencję jedynie organizacji pozarządowych lub nawet tylko grup obywateli? Może kandydaci do RWS powinni zawalczyć o miejsce w tym gremium, musząc zebrać określoną liczbę podpisów poparcia?

 

Druga zasadnicza wątpliwość dotyczy drożności systemu. Wspominałem już o niej w poprzednim tekście na ten temat, wskazując, że w niezwykle szybkim internetowym świecie liczy się czas. Dla przykładu: decyzja o zdemonetyzowaniu aktualnego w danym momencie filmu może oznaczać, że do czasu, gdy monetyzacja zostanie ewentualnie przywrócona, obejrzy go już większość potencjalnych widzów. A zatem twórca na nim nie zarobi.

 

MS wydaje się to rozumieć, bo przedstawiane terminy są krótkie, aczkolwiek i tak bardzo długie jak na czas życia materiałów w sieci – RWS ma mieć siedem dni na rozpatrzenie odwołania. Problem w tym, że twórcy projektu chyba nie za bardzo zdają sobie sprawę z liczby kontrowersyjnych decyzji serwisów internetowych, a więc i z liczby odwołań od nich, jakie mogą do RWS spływać. Może się okazać, że są to dziesiątki, a nawet setki wniosków – nie tygodniowo, a dziennie. Jak rada miałaby sobie z tym poradzić? Na pewno nie w swoim pięcioosobowym składzie. Obsługa potencjalnej liczby skarg w siedmiodniowym terminie wymagałaby stworzenia solidnej infrastruktury i biura, obsadzonego przez minimum kilkadziesiąt osób – a to już robi się poważne przedsięwzięcie, porównywalne z urzędami takimi jak Rzecznik Praw Obywatelskich i kosztującymi rocznie dziesiątki milionów złotych. Jeśli bowiem takie rozwiązanie ma działać sprawnie, nie może być robione z myślą o oszczędzaniu.

 

Czy MS to rozumie? Czy istnieje gwarancja finansowania? Czy da się spiąć organizacyjnie taką strukturę? Skąd wziąć ludzi do pracy – bo przecież nie mogliby to być zwykli urzędnicy, ale osoby rozumiejące nowe media, zorientowane w specyfice serwisów społecznościowych i sprawnie się w nich poruszające. Gdzie znaleźć takich na rynku i jak sprawić, żeby przyszli pracować do państwowego urzędu?

 

Całkiem rozsądnie natomiast wydaje się ustalona wysokość ewentualnej kary za niepodporządkowanie się decyzjom rady, mającej sięgać nawet 50 mln złotych. Dopiero tego rzędu pieniądze mogą zrobić jakiekolwiek wrażenie na firmach typu Google’a czy Facebooka. Jest tylko jeden problem: jak w reżimie prawnym umieścić tę całą konstrukcję tak, aby dla cyfrowych gigantów stała się obowiązująca? Tu jasności nie ma.

 

Cóż, musimy poczekać na tekst projektu.

 

Łukasz Warzecha

Twitter jako narzędzie pracy dziennikarza – refleksje ŁUKASZA WARZECHY

Tak się składa, że osiągnięcie przeze mnie pułapu 100 tysięcy obserwujących na Twitterze (w chwili pisania tego tekstu to już prawie 101 tys.) zbiegło się niemal idealnie z największymi od dawna kontrowersjami wokół wielkich portali społecznościowych, w tym Twittera właśnie. A to bardzo dobra okazja, żeby przyjrzeć się swojej obecności w tym miejscu.

 

Założyłem na Twitterze konto w kwietniu 2010 r. i miała na to wpływ katastrofa smoleńska. Twitter powstał ledwie cztery lata wcześniej i nie był jeszcze w Polsce bardzo popularny. Był kanałem informacji względnie elitarnym, w tamtym szczególnym czasie stało się dla mnie jednak ważne, aby dzielić się z nawet niewielką liczbą jego użytkowników moimi myślami i komentarzami. Poza tym była to dobra platforma do informowania o swojej obecności w mediach, o tekstach, o programach.

 

Przez te prawie już 11 lat obecności w serwisie, który – być może nie wszyscy wiedzą – nie ma nawet w Polsce swojego przedstawicielstwa, obserwowałem, jak zmieniała się jego rola i jak zmieniał się sam serwis. Jedna natomiast rzecz się wbrew pozorom nie zmieniła: choć Twitter stał się nieodzownym narzędziem pracy wszystkich niemal osób publicznych, instytucji, mediów, urzędów i zdecydowanej większości polityków na świecie, jego zasięg i siła oddziaływania są wbrew pozorom wcale nie tak wielkie, jak by się mogło wydawać. Liczba użytkowników globalnie to około 340 milionów (miesięcznie, bo w takich jednostkach podaje się liczby użytkowników mediów społecznościowych), podczas gdy Facebook (nie licząc należących do niego innych serwisów, takich jak Instagram) ma ich 2,7 miliarda. W Polsce z Twittera korzysta około 6 milionów osób, ale – tak jak cały internet – i tu są swoiste kręgi, które na siebie oczywiście zachodzą, ale czasem ledwie minimalnie. Na przykład krąg osób publicznych, dziennikarzy, publicystów czy ludzi generalnie zainteresowanych polityką nie ma niemal żadnych punktów stycznych z kręgiem ludzi zafascynowanych sportem czy grami komputerowymi. Poza tym Twitter bywa postrzegany przez najmłodsze pokolenie użytkowników internetu jako medium dla „starych”. Na topie jest teraz, zdaje się, TikTok.

 

Z mojego punktu widzenia Twitter był drugim miejscem w wirtualnej przestrzeni, gdzie zderzyłem się z moimi odbiorcami. Byłem już na to przygotowany po zaprawie w Salonie24 (Facebook to jednak inna sprawa – tam od początku, korzystając z narzędzi chroniących prywatność, spotykam się tylko ze znajomymi). Obserwowałem jednak różne reakcje na to zderzenie – byli tacy, którzy w pewnym momencie swoje konta pod wpływem zmasowanych ataków zakłódkowali, czyli ograniczyli dostępność do nich do wybranych osób, ale potem wrócili do kont otwartych. Są tacy, którzy od początku kryli się za kłódką – na przykład Robert Mazurek z jednym ze swoich dwóch kont – i trwają w tym ukryciu.

 

Co ważne – konto zakłódkowane nie może być kontem zweryfikowanym. Charakterystyczna gwiazdka przy nazwie profilu, sygnalizująca właśnie zweryfikowane konto, była zawsze nieco snobistyczną oznaką prestiżu, ale też ma znaczenie praktyczne: jako że opatrzenie nią konta wymaga dokładnej weryfikacji tożsamości jego właściciela, jest to zabezpieczenie przed całkiem częstymi twitterowymi wygłupami bądź sabotażem, gdy ktoś udaje kogoś innego, zmieniając swoje zdjęcie i oficjalną nazwę konta (nie mylić z nickiem, czyli identyfikatorem poprzedzonym znaczkiem „@”, którego zmienić nie można). Na polskim Twitterze specjalizuje się w tym użytkownik występujący jako „Człowiek Bóbr”. Bywało, że na jego maskaradę nabierały się osoby publiczne, a nawet media.

 

Nieliczne są osoby, które w naszym zawodzie konta na Twitterze nie mają. Podziwiam tutaj upór choćby Andrzeja Stankiewicza. To jednak wyjątki, bo dla dziennikarza Twitter to po prostu narzędzie pracy, a dla publicysty, który ma grupę wiernych odbiorców, również metoda nawiązywania z tą grupą kontaktu i podtrzymywania jej zainteresowania.

 

Twitter stawia jednak przed użytkownikiem, zwłaszcza użytkownikiem popularnym, pewne wyzwania. Podstawowe to sposób radzenia sobie z agresją, chamstwem, hejtem. Tu metody są różne. Ciekawie zadziałał po latach obecności na Twitterze Bartosz Węglarczyk: w którymś momencie dokonał zbiorowej abolicji zablokowanych przez siebie użytkowników, a potem ich już tylko (lub prawie wyłącznie) wyciszał. Zatem oni widzą jego, a on ich czytać nie musi.

 

Ja nie zdecydowałem się na taki krok, a lista przeze mnie zablokowanych kont ma już pewnie kilka tysięcy pozycji (nie liczyłem). Użytkownikom serwisu, którzy mają po kilkuset lub najwyżej kilka tysięcy obserwujących może się wydawać, że masowe blokowanie innych to obsesja albo zamiłowanie do cenzury. Pomijając fakt, że urządzenie własnego konta w medium społecznościowym według swoich preferencji nie ma nic wspólnego z cenzurą, która oznacza blokowanie wolnego słowa w przestrzeni publicznej – te osoby nie doceniają masowości reakcji. Jeżeli codziennie pod naszym adresem padają dziesiątki obelg, blokowanie wydaje się najlepszym rozwiązaniem.

 

Algorytmy Twittera zaczęły tu jednak w pewnym momencie przychodzić w sukurs, filtrując to, co pojawia się na naszym timelinie (nie ma chyba dobrego polskiego odpowiednika). Uważny użytkownik o wielu tysiącach obserwujących zauważy, że korzystając z natywnej aplikacji Twittera wielu kierowanych w swoją stronę wypowiedzi nie widzi, choć ich autorzy nie zostali przez niego zablokowani. To wychodzi na jaw czasem gdy zagłębić się w kolejne wątki odpowiedzi na własne tłity. Można te wypowiedzi, owszem, podejrzeć, korzystając z którejś z aplikacji innych producentów, a jest takich dużo. Może jednak lepiej tego nie robić, bo poziom knajactwa, wulgarności, obrzydliwość niektórych uwag są naprawdę kloaczne. Co zdumiewające, niektóre z nich są pisane pod własnymi nazwiskami – tak to przynajmniej wygląda.

 

Kolejne wyzwanie to twitterowe trolle. O farmach takich sztucznie tworzonych kont wielokrotnie było głośno nie tylko w Polsce. U nas pojawiały się masowo zwykle w momentach politycznie trudnych, na ogół przedwyborczych. Można je jednak dostrzec również na co dzień. Na ogół mają kilka wspólnych cech: często niedawną datę założenia (choć to nie reguła, bo takie konta mogą być stworzone dawno temu i w zamrożeniu czekać na moment, gdy będą potrzebne), zwykle mało obserwujących i obserwowanych, prawie zawsze przeważają podane dalej tłity podbijające jakąś narrację polityczną, mało jest natomiast tłitów własnych czy dyskusji z innymi. Są za to często tło i ikony, wskazujące na partyjne sympatie. W okresie ostatnich wyborów prezydenckich wiele kont prawdopodobnie tego rodzaju miało na przykład w tle słynne zdjęcie Andrzeja Dudy na tle biało-czerwonej kotary.

 

Kilka lat temu zapanowała moda na narzędzia do analizujące autentyczność kont obserwujących szczególnie znane osoby, co miało obnażyć fakt, że ogromna część to rzekomo konta sztuczne, a zatem – w domyśle – kupione. W ten sposób zwolennicy obecnej władzy zabrali się na przykład za Tomasza Lisa i innych antyrządowych dziennikarzy. Ja również w pewnym momencie dowiedziałem się, że kilkadziesiąt procent z moich obserwujących to podobno sztuczne konta. Problem w tym, że stosowane do tych analiz narzędzia opierały się na kompletnie nieprzydatnych kryteriach. Sprawdzały na przykład, ile dane konto publikuje tłitów, podczas gdy nie jest to żaden probierz autentyczności konta. Na Twitterze jest mnóstwo jak najbardziej autentycznych użytkowników, którzy jedynie obserwują, a odzywają się bardzo rzadko. Z czasem sprawa ucichła.

 

Przez te 11 lat udało mi się nawiązać kilka specyficznych twitterowych znajomości. To ludzie, których nazwisk nawet nie znam, ale którzy odzywają się do mnie bardzo często, z którymi dzielę wspólne poglądy, a ich uwagi są interesujące i przyjemnie się z nimi rozmawia. Niegdyś okazją do zapoznania się z takimi osobami na żywo bywały tweetupy, czyli spotkania użytkowników Twittera w realu. Do takiej formy nawiązywania kontaktów uciekali się też politycy: tweetupy organizowali prezydent Andrzej Duda, premierzy Beata SzydłoMateusz Morawiecki, wicepremier Jarosław Gowin. Z czasem jednak motywacja polityków do spotykania się z twitterowiczami jakby spadła – tweetupy skończyły się jeszcze zanim zaczęła się epidemia, która z oczywistych powodów je wyklucza.

 

Najbardziej chyba znaczącą rewolucją, jaką przeszedłem na Twitterze – poza tym, że z czasem przestałem korzystać z zewnętrznych aplikacji, bo ta natywna została wystarczająco udoskonalona – było zwiększenie rozmiaru wpisu ze 140 do 280 znaków. Był o to wielki spór i awantura, niektórzy twierdzili, że to zabije lakoniczną naturę Twittera. Byłem przeciwnego zdania – język polski, zwłaszcza jeśli posługujemy się nim starannie, jest znacznie mniej skrótowy niż angielski. 140 znaków to było po prostu za mało, zwłaszcza że dopiero kilka lat temu Twitter wprowadził możliwość łączenia wiadomości w wątki. 280 znaków jest w sam raz.

 

Czy będę na Twitterze nadal czy też przeniosę się na którą z alternatywnych platform, które wywołują taką ekscytację od momentu, gdy zablokowano konto Donalda Trumpa? Czyniąc to, Twitter – nie mam wątpliwości – przekroczył pewną granicę, stając się po prostu politycznym aktorem. Niezależnie od tego, jak oceniamy wypowiedzi ustępującego prezydenta Stanów Zjednoczonych.

 

Na razie jednak nie widzę alternatywy wartej uwagi. Niestety, działa tu efekt skali. Zgromadzenie w innym miejscu 100 tysięcy obserwujących byłoby czymś na kształt syzyfowej pracy. Jako narzędzie dla ludzi zainteresowanych życiem publicznym i jako ogromna agora – nawet jeśli przy jej bramie stoi coraz agresywniejszy Cerber – Twitter pozostaje bezkonkurencyjny.

ŁUKASZ WARZECHA: Niepokojąca jednomyślność

Pandemia napędziła jeden z doskonale znanych procesów na styku władzy i społeczeństwa: dążenie tej pierwszej do znaczącego powiększania swoich kompetencji, wkraczania w sferę prywatności oraz ograniczania wolności pod pretekstem konieczności zapewnienia bezpieczeństwa – w tym wypadku zdrowotnego. Nie miejsce tutaj, żeby analizować zasadność czy skuteczność poszczególnych podejmowanych przez nie tylko polski rząd działań. O każdym z posunięć – od przymusowego zamknięcia znacznej liczby branż po planowane zachęty do szczepień – można by dyskutować. Lecz właśnie: dyskutować. Z punktu widzenia mediów problemem zaś jest kwestia samej dyskusji, a raczej jej braku.

 

Pisałem już o tym w minionym roku, ale teraz, wobec rozkręcenia propagandowej akcji wokół szczepień, trzeba do tego wrócić i stwierdzić, że niepokojące już u początku tendencje tylko się pogłębiły. Mamy mianowicie do czynienia z bardzo groźnym ujednoliceniem przekazu niemal wszystkich mediów głównego nurtu, w tym zwłaszcza największych stacji telewizyjnych. Sytuacja stała się paradoksalna: mimo ogromnej liczby wątpliwości, podnoszonych przez analityków, prawników, ekspertów, organizacje pozarządowe, a także pojedynczych publicystów, główne media w zasadzie przechodzą nad nimi do porządku dziennego, promując jednolity przekaz, w dużej mierze zbieżny z rządowym. To tym bardziej martwi, że mamy do czynienia z całą serią działań, wobec których można wysunąć mnóstwo dobrze uzasadnionych zarzutów. Czy są one słuszne – to kwestia debaty. Najpierw jednak jakakolwiek debata powinna się odbywać.

 

Momentami można odnieść wrażenie, że dziennikarze, którym przedstawiciele obozu władzy nie odmawiają rozmowy, czy to przez niedostateczne przygotowanie czy z jakichś innych powodów, nie są w stanie postawić kropki nad „i”. Oto pierwszy z brzegu przykład: wywiad Beaty Lubeckiej (skądinąd bardzo dobrej dziennikarki) z ministrem zdrowia Adamem Niedzielskim, przeprowadzony kilka dni przed Sylwestrem, a więc przed wejściem w życie zawartego w rozporządzeniu zakazu przemieszczania się, wokół którego rządzący wytworzyli niewiarygodny wprost chaos informacyjny.

 

Lubecka zapytała ministra zdrowia o to, czy zakaz obowiązuje i jakie są jego podstawy. Minister Niedzielski odpowiedział, przywołując artykuł 46. Ustawy o zapobieganiu i zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi z 2008 r. – nie zacytował go jednak. Redaktor Lubecka dalej nie drążyła – a szkoda. Gdyby bowiem skłoniła rozmówcę do zacytowania wspomnianego aktu prawnego lub zacytowała go sama (co nie jest przecież specjalnie trudne – to akt przywoływany przez rządzących wielokrotnie i stanowiący formalną podstawę dla wszystkich epidemicznych rozporządzeń od wiosny, a więc dziennikarze powinni go przynajmniej kojarzyć), słuchacze dowiedzieliby się, że zgodnie z nim w rozporządzeniach można ustanowić „czasowe ograniczenie określonego sposobu przemieszczania się”, ale bynajmniej nie całkowity zakaz przemieszczania się. Niestety, choćby ta oczywista niespójność nie jest przez większość dziennikarzy wskazywana w rozmowach z przedstawicielami rządu lub na konferencjach prasowych – mimo że liczni eksperci i organizacje pozarządowe dostarczają tu przedstawicielom mediów w zasadzie gotowców. Tego typu przykładów można podać mnóstwo.

 

Jeszcze jaskrawsze jest pomijanie kwestii zdolności organizacyjnych polskiego państwa do przeprowadzenia akcji masowych szczepień, podczas gdy zadanie pytań wymaga tu jedynie prostych matematycznych wyliczeń. To samo dotyczy pojawiających się z coraz większą częstotliwością zapowiedzi wprowadzenia – mimo formalnej dobrowolności szczepień – rozwiązań dyskryminujących osoby nie zaszczepione. Tu z kolei należałoby podnieść wątpliwości natury konstytucyjnej. Te same media, które dziś nic takiego nie robią, w sprawach dotyczących choćby sporu o sądownictwo miały na zawołanie cały zastęp ekspertów konstytucjonalistów.

 

Zastanawiająca jednomyślność i wygaszenie krytycyzmu wobec działań dotyczących walki z epidemią właśnie wówczas, gdy te działania nie tylko budzą ogromne wątpliwości formalne, ale w dodatku nabierają charakteru jednoznacznie propagandowego – a niezależne media powinny się zajmować właśnie rozbrajaniem oficjalnej propagandy – to absolutnie fatalne zjawisko, które z pewnością nie zostanie ujęte w żadnym z raportów, dotyczących wolności mediów. Po pierwsze bowiem jest trudno mierzalne, po drugie – bo nie wynika z żadnych instytucjonalnych czy prawnych barier, ale z nastawienia samych redakcji. I to naprawdę powinno nas martwić.

 

Łukasz Warzecha

Jeden z najciekawszych – ŁUKASZ WARZECHA o projekcie ustawy o wolności słowa w internecie

Projekt ustawy o wolności słowa w internecie, którego wstępne założenia przedstawiło Ministerstwo Sprawiedliwości, jest jednym z najciekawszych, jakie pojawiły się w ostatnich latach. Idzie też w stronę, gdzie i ja upatrywałbym korzystnych rozwiązań.

 

Biorąc na początku listopada udział w debacie o moderacji treści w internecie, zorganizowanej przez Klub Jagielloński (przy udziale przedstawicieli m.in. Google’a i Allegro), zaprezentowałem tam trzy tezy, których echa mogę odnaleźć również w projekcie MS.

 

Teza pierwsza: że w przypadku cyfrowych gigantów nie mamy do czynienia z wolnym rynkiem, ale z oligopolem w najlepszym przypadku. Wbrew temu, co twierdzą zwolennicy ostrej moderacji, powtarzający, że „prywatna firma ma prawo wprowadzać swoje reguły”, to bardzo specyficzna sytuacja, która z wolnym rynkiem nie ma już wiele wspólnego. Po pierwsze bowiem mówimy o kluczowej sferze wolności słowa, a także kształtowania opinii publicznej na wielką skalę. Po drugie – całość tego rynku trzyma w ręku zaledwie kilka podmiotów w skali globalnej (przede wszystkim zaś dwa: Google i Facebook), których potęga gasi w zarodku każdą próbę rywalizacji z nimi na polu rynkowym. To efekt skali, w tym skali potencjalnego dotarcia do odbiorców. Owszem, są regionalne wyjątki (Rosja, Chiny), ale tylko tam, gdzie rozmiar lokalnego rynku to umożliwia, a w sukurs przychodzi opresyjne państwo.

 

Teza druga: sposób i klucz, według jakiego moderowane są treści przez cyfrowych gigantów nie jest neutralny światopoglądowo. Korzenie tych biznesów są w środowiskach lewicowych i liberalnych, stąd leżąca gdzieś u podstawy procesu moderacji immanentna niechęć przede wszystkim do treści konserwatywnych, choć nie jest to już dzisiaj zjawisko równie widoczne jak jeszcze kilka lat temu. Jak bowiem wynikało również z dyskusji podczas debaty, obecna polityka moderacji jest w dużej mierze skutkiem nacisków rządów, a także UE. Przy czym te rządy zagrożenia upatrują często również właśnie w treściach konserwatywnych, a nie skrajnie lewicowych.

 

Teza trzecia: moderacja powinna być jak najbardziej ograniczona, a platformy powinny być jak najbardziej neutralne. Wyjątki powinny dotyczyć jedynie sytuacji najbardziej czytelnych, a więc tych, gdzie nastąpiło ewidentne złamanie prawa lub przynajmniej – jako że o złamaniu prawa ostatecznie orzeka sąd – gdzie istnieje jednoznaczne podejrzenie złamania prawa. Wspominałem również o tym, że dobrym rozwiązaniem byłoby ustanowienie zewnętrznego arbitrażu – który pojawia się w koncepcji MS w postaci sądowej.

 

Inni debatujący wskazywali na niewątpliwe wady takiego rozwiązania. Jedną z nich był wymóg szybkości, podczas gdy sprawy w zewnętrznym arbitrażu musiałyby przecież trwać. To oczywiście racja, ale spór w dużej mierze sprowadza się tutaj do tego, jaką wartość stawiamy wyżej: wolność słowa czy upatrywanie zagrożenia w treściach, które jakieś grono w firmie cyfrowej mogłoby arbitralnie uznać za niepożądane czy niebezpieczne. W dyskusji Klubu Jagiellońskiego szczególnie wybijało się tu opozycyjne wobec mojego, nastawionego przede wszystkim na wolność słowa, stanowisko byłego dyrektora Muzeum Polin Dariusza Stoli, który twierdził, że treści trzeba moderować ofensywnie, ponieważ od nich zaczynają się m.in. totalitaryzmy. Mogę tu tylko przypomnieć, że totalitaryzmy zaczynają się również od cenzury.

 

Kolejny ważny czynnik, który pojawił się podczas wspomnianej dyskusji, a który przemawia za rozwiązaniem proponowanym przez MS, to nieprzejrzystość i uznaniowość procedur. Ignorują rzeczywistość ci, którzy twierdzą, że na przykład YouTube w swoim regulaminie wyraźnie mówi, czego nie akceptuje. Nieprawda – regulaminy siłą rzeczy są sformułowane ogólnikowo – i to jeszcze można by zrozumieć, skoro są niemal identyczne we wszystkich krajach, gdzie działają firmy. Problem w tym, że nieprzejrzyste są również przyczyny interwencji cyfrowych platform. Niemal nigdy w przypadku demonetyzacji materiału, jego zablokowania (z powodów innych niż prawa autorskie) czy zablokowania całego kanału lub konta nie są wskazywane konkretne przyczyny takiego działania.

 

Oczywiście, jak to jest z każdym pomysłem legislacyjnym, należy poczekać na projekt ustawy, bo diabeł jest w szczegółach. Jednak w zarysach zasady wydają się rozsądne. Instytucja obowiązkowego pełnomocnika dla działających w Polsce firm, czyli konkretnej instancji (a nie, jak dzisiaj, nie wiadomo kogo), służącej odwołaniu w ramach jeszcze samej platformy jest rozsądna, podobnie jak następująca dalej możliwość odwołania się do specjalnego wydziału sądu. Jednak kluczową kwestią musiałoby być bardzo sprawne działanie tych wydziałów, bo w internecie liczy się szybkość. I tu można mieć największe wątpliwości, bo z prędkością działania sądów w Polsce nie jest w następstwie rządowej reformy lepiej, ale gorzej.

 

Przede wszystkim jednak – co jest być może największym problemem – jest pytanie, jak te zmiany wprowadzić w zgodzie i porozumieniu z samymi gigantami cyfrowego świata. Nie mam wątpliwości, że niczego nie da się tutaj załatwić metodą prostej konfrontacji. Resort sprawiedliwości musiałby po prostu zacząć z Googlem, Facebookiem, Twitterem rozmawiać. Czy tak będzie, śmiem wątpić. Nie miejmy zaś złudzeń: jeżeli projekt zostałby uchwalony na zasadzie oktrojowania prawa, bez porozumienia z firmami, których dotyczy, to te zatrudnią swoich doświadczonych prawników, żeby uciec przed jego skutkami. I niemal na pewno im się to uda.

 

Obawiam się więc, że przy najlepszych chęciach projekt ma głównie wartość piarową i mimo że jest naprawdę potrzebny – w tej lub nieco zmodyfikowanej formie – pozostanie jednym z nie zrealizowanych pomysłów obecnej władzy. W tym akurat wypadku – szkoda.

 

Łukasz Warzecha